Mavis Cheek
Życie seksualne mojej ciotki
Przełożyli:
Marta Jabłońska-Majchrzak
Michał Majchrzak
Z serdecznościami dla mojej prawdziwej ciotki,
Gladys Saunders –
ostatniej z dziesięciu – której życia seksualnego
ta książka z całą pewnością nie przedstawia
Wołam do Ciebie z krańców ziemi, gdy słabnie moje serce: na skałę zbyt dla mnie wysoką wprowadź mnie.
Psalm LXI
(Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, PoznańWarszawa 1980)
Uśmiechnąłem się na widok tych pieniędzy.
– Nędzna mamono! – powiedziałem na głos. – Cóż mi z ciebie przyjdzie tutaj! Nawet ty nie jesteś warta, bym miał się schylić po ciebie. Pierwszy lepszy nóż większą ma dla mnie wartość od tego całego bogactwa. Zostań tu sobie i idź na dno morskie, nie jesteś warta ratunku.
Mimo to po namyśle wziąłem te pieniądze z sobą...
Daniel Defoe, Przypadki Robinsona Kriuzoe
(przekład Józefa Birkenmajera, Lettrex, Warszawa 1991)
Na początku nie było słowa...
Nie umiem flirtować. Nigdy nie umiałam. Pod tym względem nic się nie zmieniło od czasu, kiedy byłam nastolatką – jeśli w pobliżu znajdują się osobnicy płci męskiej, należy trzymać głowę wysoko, patrzeć prosto przed siebie, iść do przodu niedbałym krokiem. Zwodzić. Jeśli cię zawołają, udawaj, że ich nie zauważasz. Idź dalej. Jeśli w zatłoczonym metrze spotkają się wasze spojrzenia, odwróć wzrok, patrz gdziekolwiek, byle nie w ich oczy. Nigdy się nie uśmiechaj. Uśmiechać się to tyle, co okazywać słabość. Spojrzeć w ich oczy i uśmiechnąć się to przyznać, że jest się zainteresowaną... a zainteresowanie oznacza potrzebę. Uśmiech należy zachować dla dzieci, kociaków oraz zachodów słońca nad morzem...
A... jeśli już? Jeśli zaryzykujesz i odwzajemnisz się za zaciekawione spojrzenie uśmiechem? Cóż, prawdopodobnie wtedy powiedzą: „Och, spoglądałem na wiewiórki” albo: „Podziwiałem ten plan metra”, albo: „Ja? Marzyła mi się tamta dziewczyna... o, ta tam. Ależ skąd, moja droga, nie ty... Na pewno nie ty”. Bóg jeden wie, ilu doskonałych, znakomitych, wspaniałych mężczyzn przegapiłam w ten sposób od czasu, kiedy po raz pierwszy ulokowałam piersi w biustonoszu. Setki? Tysiące? Co najmniej dwudziestu lub trzydziestu.
Jak wiele dziewcząt mojej epoki od maleńkości uczono mnie znać swoje miejsce. A swoje znaczyło niskie. Na dodatek, inaczej niż niektóre dziewczyny, nauczono mnie również nie wychylać się, niewiele się spodziewać i cieszyć tym, co mam. Dotyczyło to szczególnie uczuć, a już na pewno tego, co nazywano miłością. Słowo to bowiem odsłania człowieka, wystawia na ciosy. Miłość to potrzeba. Miłość, kiedy tylko dostaniesz się w jej zasięg, staje się stratą. Miłość. W świecie mojego dorastania dziwny i obcy towar. Kiedy używało się tego słowa jako wypełniacza, wytartego powiedzonka, kiedy mówiło się „na miłość boską” czy „podrażniona miłość własna”, było w porządku, ale już w innych sytuacjach nie. Nie szafowało się nim publicznie, jeśli dotyczyło spraw związanych z ludzką naturą; prywatnie zresztą też nie. „Kocham tego kotka. Ma takie ciepłe futerko... „ było bezpieczne. Mogłam tak powiedzieć w obecności matki, która nawet by okiem nie mrugnęła. Gdybym natomiast zapytała, czy ona mnie kocha, albo nieopatrznie oznajmiła, że ją kocham, pewnie nieźle bym ją spłoszyła.
Raz miałam okazję się przekonać, jak to słowo działa: kiedy moja starsza siostra przez ponad tydzień nie chciała ze mną rozmawiać, zalana łzami poszłam do matki i łkając w jej fartuch – świadoma, że stąpam po niebezpiecznym gruncie – oznajmiłam, że nie wiem, co takiego zrobiłam, i że chciałabym, żeby Ginny mnie tak nie traktowała, bo przecież tak bardzo ją kocham. Co oczywiście nie było prawdą. Po prostu nie wiedziałam, co to znaczy kochać. Wydawało mi się jedynie, że jest to odpowiedni sposób wyrażenia faktu, że bardzo ciężko znoszę milczenie siostry. Naturalnie, słowa miłość i kochać były wszędzie wokół – w filmach, w radiu, w czasopismach, popularnych piosenkach – ale jak pamiętam nigdy, aż do tamtej chwili, nie wypowiadano ich w naszym domu. Tak się okazało, jego niespodziewane użycie odniosło natychmiastowy skutek. Moja zazwyczaj pobłażliwa matka wkroczyła, ten jeden raz, i kazała siostrze natychmiast wydobyć z siebie głos, bo jak nie... I chociaż powtórnie już tego nie spróbowałam, to przecież w jakimś zakamarka umysłu kołatało mi się przekonanie, że całe to kochanie, to słowo, ma ogromną moc. Niezależnie od tego, co tak naprawdę znaczy.
Aż do momentu, kiedy ukończyłam dziewiętnaście lat, nikt nigdy mi nie powiedział, że mnie kocha. Co było raczej typowe dla naszej rodziny niż tragiczne. Domyślałam się, że skoro moja matka, która odkryła, jakim ciężarem może być słowo kocham, wolałaby zrobić wszystko, żeby go nie użyć, to podobnie musiała postępować jej matka. Bo nawet jeśli babka Smart, która mieszkała z nami i panowała w dwóch frontowych pokojach, użyła go kiedyś w stosunku do któregoś ze swoich dziesięciorga dzieci, żadne z nich tego nie pamiętało. Ubóstwo oraz ciężka harówka nie pozwalały żadnej z tych kobiet mówić o miłości w sytuacji, kiedy najważniejsze było fizyczne przetrwanie. Użyj słowa miłość, poczuj ją, a jesteś stracona. Natomiast te dziesięcioro dzieci pamiętało, że ojciec używał tego słowa. To on wyłaniał się zza rogu ulicy i rozkładał szeroko ramiona na widok każdego, które się pojawiło, by dać się uściskać. Dowiedziałam się tego od mojej jedynej, wtedy żyjącej jeszcze, ale bardzo już wiekowej ciotki Cory, kiedy widziałam ją ostatni raz. To on nucił im piosenki, gładził po włosach i łagodnymi słowami oraz zachowaniem osładzał im życie.
Naturalnie i w moim przypadku to ojciec mógłby dostarczyć owego brakującego słowa wraz z jego znaczeniem, jednak żadnego ojca nie było. Było tylko poczucie braku i pustki; była jakaś efemeryczna postać, jakiś potwór, straszydło, istota, o której czyta się w książkach, coś, czego żywą wersję miały tylko inne dzieci. W tych wczesnych latach pięćdziesiątych niemal wszystkie inne dzieci miały ojca i to takiego, który mieszkał wraz z nimi pod jednym dachem. o ile pamiętam, nigdy nie zapytałam, gdzie jest mój. Dzieci jakoś uczą się nie deptać miejsc, w których pogrzebano członków rodziny. Co w latach późniejszych daje im możliwość zadawania ran, jeśli tylko zechcą. Ostatecznie, żeby ominąć zwłoki, trzeba wpierw wiedzieć, gdzie leżą. Tak więc, będąc dzieckiem, chociaż wielokrotnie miałam na to ochotę, nigdy nie podeszłam do matki i nie oznajmiłam: „Matka Jennifer Lacey trzyma ją za rękę” ani „Matka Sally White sadza ją sobie na kolanach, żeby wyszczotkować jej włosy” – nie byłam taka niemądra. Tego rodzaju aluzje wywołałyby u matki jeszcze większą rezerwę. To wszystko wykraczało już ponad jej możliwości, utraciła zdolność dawania, lękała się otworzyć jakąkolwiek cząstkę...
marzenka2100