L.a.r.s.s.on A. - 01 - Bur.za z krań.ców zie.mi.doc

(1142 KB) Pobierz
Åsa Larsson

Åsa Larsson

Burza z krańców ziemi

Tłumaczenie Beata Walczak-Larsson

Tytuł oryginału: Solstorm


Rośnie za moim czołem

jak drzewo wściekłości

O czerwonych, iskrzących liściach,

sinych liściach, białych!

Drzewo,

co jeszcze drży na wietrze

I rozkruszę

twój dom, i nic

nie będzie mi obce,

nawet to,

co ludzkie

Jak drzewo od środka

rozsadza

i kruszy

dom czaszki

I świeci

niczym latarnia w lesie

pośród mroku

Göran Sonnevi,

wiersz z tomiku Det oavslutade språket,

tłum. Beata Walczak-Larsson

I NASTAŁ WIECZÓR, I NASTAŁ PORANEK -
DZIEŃ PIERWSZY

Kiedy Wiktor Strandgård umiera, tak naprawdę nie jest to jego pierwsza śmierć. Leży na wznak w świątyni Źródła Mocy, patrząc do góry przez ogromne okna w dachu. Zdawać by się mogło, że nic nie dzieli ciała od ciemnego, zimowego nieba.

„Bliżej nie możesz podejść – przechodzi przez myśl Wiktorowi. – Gdy docierasz do kościoła na wzniesieniu, u kresu świata, niebo jest prawie na wyciągnięcie ręki, wystarczy tylko dotknąć”.

Wśród mroku nocy niczym smok wije się zorza polarna. Gwiazdy i planety rozstępują się przed roziskrzonym monstrum, które niespiesznie toruje sobie drogę przez nieboskłon.

Wiktor Strandgård śledzi spojrzeniem wędrówkę zorzy.

„Ciekawe, czy ona śpiewa? – zastanawia się. – Tak jak samotny wieloryb w morskiej głębi?”

Jakby dosięgnięta jego myślą, zorza zatrzymuje się na chwilę. Przerywa niestrudzoną podróż. Spogląda na Wiktora Strandgårda chłodem zimowych oczu. Bo zaprawdę piękny jest jak ikona, gdy tak leży. Ciemna krew rozlana niczym aureola wokół długich, jasnych włosów. Ogarnia go senność. Właśnie traci czucie w nogach. Już nic nie sprawia mu bólu.

To dziwne, ale leżąc i wpatrując się w oko smoka, myśli o swojej poprzedniej śmierci.

Zjeżdżał wtedy z góry na rowerze. To było na przedwiośniu, zbliżał się właśnie do skrzyżowania ulic Adolfa Hedina i Hjalmara Lundbohma. Radosny, pełen świętej wiary, z gitarą na plecach. Pamięta, jak koła roweru bezradnie ślizgały się po lodzie, gdy rozpaczliwie próbował hamować. Jak kątem oka dostrzegł nadjeżdżającą z prawej strony kobietę w czerwonym fiacie uno. Jak spojrzeli na siebie i pojęli. Świadomość, że oto suną ślizgawką ku śmierci.

Z tym obrazem na siatkówce Wiktor Strandgård umiera po raz drugi w swoim życiu. Już nie słyszy zbliżających się kroków. Jego oczy nie muszą ponownie oglądać lśniącego noża. Jego ciało jest tylko pustą łupiną na podłodze zboru. Przebijaną raz po raz, podczas gdy smok niewzruszenie podejmuje podróż po firmamencie.

Poniedziałek, 17 lutego

Obudził ją własny głęboki wdech i gwałtowne ukłucie niepokoju. Rebeka Martinsson otworzyła oczy i zobaczyła ciemność. Będąc gdzieś na granicy snu i jawy, odniosła nieodparte wrażenie, że w mieszkaniu jest ktoś obcy. Leżała nieruchomo, nasłuchując, ale jedyne, co dało się usłyszeć, to jej serce, które tupało w piersi jak wystraszony zając. Palce przesuwające się po nocnym stoliku w poszukiwaniu budzika znalazły guziczek podświetlający cyferblat. Za kwadrans czwarta. Rebeka położyła się cztery godziny temu, teraz obudziła się po raz drugi.

„To wszystko przez tę pracę – pomyślała. – Za dużo pracuję. Dlatego w nocy myśli biegają jak w zgrzytającym kołowrotku dla gryzoni”.

Bolały ją głowa i kark. Na pewno we śnie zaciskała mocno szczęki. Równie dobrze mogła teraz wstać. Opatuliwszy się kołdrą, ruszyła w kierunku kuchni. Stopy znały drogę na pamięć, Rebeka nie musiała zapalać światła. Włączyła ekspres do kawy i radio. Przerywnik muzyczny Storm och böljor tystna ren rozbrzmiewał raz po raz jak monotonna modlitwa, podczas gdy woda sączyła się przez filtr ekspresu, a Rebeka brała prysznic.

Pozwoliła długim włosom schnąć bez suszarki. Ubierała się, pijąc kawę. W weekend wyprasowała i powiesiła w szafie ubrania na cały tydzień.

Był poniedziałek, więc z „poniedziałkowego” wieszaka ściągnęła bluzkę w kolorze kości słoniowej i granatowy kostium firmy Marella. Powąchała wczorajsze pończochy, mogą być. Marszczyły się trochę w kostce, ale gdy naciągnęła je i zawinęła pod stopą, nic nie było widać. Wystarczyło zapamiętać, żeby w ciągu dnia nie zdejmować butów. W ogóle się tym nie przejmowała. Bieliźnie i pończochom mogła poświęcić szczególną uwagę, mając podstawy do przypuszczeń, że nie będzie rozbierać się sama. Bielizna Rebeki była sprana i poszarzała.

Godzinę później Rebeka siedziała w biurze przed komputerem. Tekst przelewał się przez jej głowę jak górski potok i spadał ramionami, by wypłynąć z palców biegających po klawiaturze. Umysł odpoczywał w czasie pracy. Niemiłe uczucie nękające ją o poranku ulotniło się bezpowrotnie.

„To osobliwe – pomyślała. – Rozmawiając z młodszymi prawnikami, narzekam, że praca mnie unieszczęśliwia. Ale pracując, czuję spokój. Niemal radość. Lęk ogarnia mnie, gdy nie pracuję”.

Światło ulicznych latarni mozolnie przeciskało się przez wielkie okna pokratkowane szczeblinami. Spośród dźwięków dobiegających z zewnątrz ciągle jeszcze można było rozróżnić odgłosy pojedynczych pojazdów, które wkrótce miały przekształcić się w stłumiony szum miejskiego zgiełku. Rebeka usiadła wygodniej na krześle i wybrała komendę „drukuj”. W ciemnym korytarzu obudziła się drukarka, przyjmując pierwsze zamówienie dnia. Jednocześnie trzasnęły drzwi przy recepcji. Rebeka westchnęła i spojrzała na zegarek. Za dziesięć szósta. Czyli koniec samotności.

Nie była w stanie rozpoznać przybysza po krokach. Miękkie dywany w korytarzu tłumiły wszelkie dźwięki. Po chwili otwarły się drzwi do jej pokoju.

– Mogę poprzeszkadzać?

Maria Taube pchnęła drzwi biodrem, bo ręce miała zajęte dwoma kubkami z kawą. Pod pachą trzymała wydruk Rebeki.

Obie kobiety, adwokatki specjalizujące się w prawie podatkowym, były zatrudnione w firmie Meijer & Ditzingen Kancelaria mieściła się na najwyższym piętrze uroczej kamieniczki z przełomu XIX i XX wieku, przy ulicy Birgera Jarla. Korytarze zaścielały stare dywany perskie, tu i ówdzie stały solidne sofy i fotele o przyjemnie spękanym ze starości, skórzanym obiciu. Zewsząd czuć było tchnienie kompetencji, doświadczenia, pieniędzy i wpływów. Biuro wzbudzało w klientach stosowną dawkę poczucia bezpieczeństwa i głębokiego szacunku.

– Kiedy przyjdzie mi umrzeć, będę tak zmęczona, że nie starczy mi sił na życie pośmiertne – powiedziała Maria, stawiając jeden z kubków na biurku Rebeki. – Ale to oczywiście nie dotyczy ciebie, Maggie Thatcher. O której przyszłaś? Albo raczej: czy w ogóle byłaś w domu?

Obydwie pracowały w niedzielę wieczorem. Maria opuściła biuro pierwsza.

– Przyszłam przed chwilką – skłamała Rebeka, odbierając swój wydruk.

Maria usiadła w fotelu przeznaczonym dla klientów, zrzuciła swoje stanowczo za drogie buty i podciągnęła nogi pod siebie.

– Co za pogoda – westchnęła.

Rebeka ze zdziwieniem spojrzała w okno. Zimny deszcz bębnił o szyby. Wcześniej tego nie zauważyła. Nie pamiętała, czy padało, gdy wchodziła do biura. Nie pamiętała nawet, czy przyszła pieszo, czy przyjechała metrem. Jak zahipnotyzowana zatrzymała wzrok na strużkach wody staczających się po szybie.

„Zima w Sztokholmie – pomyślała. – Nic dziwnego, że człowiek wyłącza świadomość, gdy tylko wyjdzie za próg. W domu to co innego. Niebieska poświata zimowego zmierzchu i skrzypiący śnieg...

Albo na przedwiośniu. Wyprawy na nartach wzdłuż rzeki... Gdy po przyjeździe od babci z Kurravaara do chatki w Jiekajärvi odpoczywamy, siedząc na pierwszej łacie gołej ziemi pod sosną. Gdy kora drzewa żarzy się w słońcu jak najczerwieńsza miedź, a śnieg osuwa się w cieple promieni, wzdychając ze zmęczenia. W plecaku mamy kawę, pomarańcze i kanapki z kiełbasą”.

Dopadł ją głos Marii. Myśli, spragnione swobody, miotały się przez moment, ale Rebeka przywołała je do porządku i popatrzyła na podniesione brwi koleżanki.

– Halo! Pytałam, czy chcesz posłuchać wiadomości.

– Oczywiście.

Ciągle siedząc na krześle, odchyliła się do tyłu i sięgnęła po stojące na parapecie radio.

„Boże, jaka ona jest chuda – pomyślała Maria, przyglądając się wystającym żebrom Rebeki. – Mogłabym na nich zagrać Panie Janie”.

Rebeka podkręciła regulator i obydwie kobiety zastygły jak w modlitwie z kubkami w dłoniach i z pochylonymi głowami.

Maria zamrugała powiekami. Ciągle jakby czuła piasek w zmęczonych oczach. Dzisiaj musi uporać się z odwołaniem do sądu wojewódzkiego w sprawie Stenmana. Måns chybaby ją zamordował, gdyby poprosiła o jeszcze więcej czasu. Coś ją zapiekło w dołku. Zdecydowanie za dużo kawy przed obiadem. Siedzisz tu jak uwięziona w wieży, dniem i nocą, świątek – piątek, w tym wytwornym biurze o cholernie szacownych tradycjach, które niechby trafił szlag, z tymi przepitymi właścicielami, którzy rozbierają cię wzrokiem, podczas gdy prawdziwe życie przepływa gdzieś obok. W końcu nie jesteś pewna, czy chce ci się płakać, czy robić rewolucję, a jedyne, na co cię stać, to przywlec się do domu i paść przed telewizorem, który znieczuli twój lęk migotaniem ekranu.

„Minęła szósta. Tu »Echo dnia«. We wczesnych godzinach rannych w kościele Źródła Mocy w Kirunie znaleziono ciało martwego mężczyzny. Zamordowany trzydziestoparolatek był znanym przywódcą religijnym. Lokalna policja odmówiła komentarza, podając tylko, że dotychczas nie zatrzymano nikogo w związku z morderstwem i nie znaleziono narzędzia zbrodni. Coraz więcej gmin ignoruje zobowiązania wynikające z Ustawy o opiece społecznej. Najnowsze badanie...”

Rebeka obróciła krzesło tak gwałtownie, że zawadziła dłonią o parapet. Wyłączając z hukiem radio, oblała się kawą.

– Wiktor! – krzyknęła. – To nie może być nikt inny.

Maria patrzyła na nią ze zdumieniem.

– Wiktor Strandgård? Rajski Chłopiec? Znałaś go?

Rebeka, uciekając przed spojrzeniem Marii, wbiła oczy w kawową plamę na spódnicy. Blada, skupiona twarz. Wąskie, zaciśnięte usta.

– Jasne, że znałam go z widzenia. Ale nie było mnie w Kirunie od ładnych paru lat. Teraz nikogo już tam nie znam.

– Mówisz, że nie znałaś go osobiście. W porządku, złotko, ale wyglądasz, jakbyś miała zaraz zemdleć. Jesteś całkiem biała na twarzy. Pochyl się do przodu i włóż głowę między kolana.

Rebeka wykonała polecenie jak posłuszna uczennica. Maria pobiegła do toalety po papierowe ręczniki, żeby ratować garsonkę. Kiedy wróciła do pokoju, Rebeka siedziała już wyprostowana, z plecami wciśniętymi w oparcie krzesła.

– Dobrze się czujesz?

– Tak – odpowiedziała, przyglądając się bezradnie Marii, która zaczęła intensywnie trzeć spódnicę zmoczonym kawałkiem papieru. – Znałam go osobiście – dodała po chwili.

– Mhmmm, nie potrzebowałam wykrywacza kłamstw – powiedziała Maria, nie odrywając oczu od plamy. – Tak się przejęłaś? Smutno ci?

– Smutno? Nie wiem. Nie, raczej straszno. Chyba się boję.

– Boisz?

Maria przestała czyścić spódnicę w zapamiętaniu.

– Czego?

– Nie wiem. Że ktoś...

Nie zdążyła dokończyć myśli, bo telefon wybuchnął przeraźliwym terkotem. Wzdrygnęła się, ale wpatrzona tępo w aparat nie podnosiła słuchawki. Po trzecim sygnale odebrała Maria. Przysłaniając mikrofon dłonią, wyszeptała:

– Do ciebie i na pewno z Kiruny, bo brzmi jak troll z północnego lasu.

Kiedy u komisarz Anny Marii Melli zadzwonił telefon, już nie spała. Zimowy księżyc wypełniał pokój ostrym białym światłem. Brzozy za oknem rzucały na ścianę niebieskie cienie swoich skarłowaciałych ciał. Podniosła słuchawkę, zanim przebrzmiał pierwszy sygnał.

– To ja, Sven Erik, nie obudziłem cię?

– Nie, nie spałam, ale jeszcze się wyleguję. No i?

Usłyszawszy westchnienie Roberta, spojrzała w jego stronę. Obudził się? Nie, oddech znów był regularny i ciężki. Dobrze.

– Podejrzany zgon w kościele Źródła Mocy – powiedział Sven Erik.

– No i? Od piątku jestem na etacie w biurze, zapomniałeś o tym?

– Wiem – w głosie mężczyzny słychać było udręczenie – ale, kurna, Anno, to jest coś wyjątkowego. Mogłabyś przecież przyjechać i tylko trochę się porozglądać. Technicy za chwilę będą gotowi, możemy wchodzić. To po prostu rzeźnia, a w środku leży Wiktor Strandgård. Myślę, że mamy najwyżej godzinę, bo później zjadą się wszystkie cholerne stacje telewizyjne z kamerami i całym tym bajzlem.

– Będę za dwadzieścia minut.

„A to ci dopiero – pomyślała. – Dzwoni i prosi mnie o pomoc. Zmienił się”.

Sven Erik nie odpowiedział, ale Anna Maria usłyszała wyraźne westchnienie ulgi, zanim zakończył rozmowę.

Odwróciła się do śpiącego Roberta i utkwiła oczy w jego twarzy. Policzek wtulony w grzbiet dłoni, lekko rozchylone fioletoworóżowe usta. Nieodparcie seksowne wydawały się jej pierwsze srebrne nitki w zwichrzonych wąsach i na skroniach. Natomiast ich właściciel, stojąc przed łazienkowym lustrem, zwykł z niepokojem analizować coraz większe zakola u nasady włosów.

– Pustynia rozszerza się – narzekał.

Pocałowała go w usta. Jej brzuch utrudniał zadanie, ale udało się. Dwa razy.

– Kocham cię – zapewnił Robert, jeszcze przez sen. Szukając jej po omacku pod kołdrą, próbował przyciągnąć do siebie, ale Anna Maria zdążyła usiąść na brzegu łóżka. Nagle bardzo zachciało się jej sikać. To cholerne przelewanie się pęcherza. Dzisiaj w nocy była w ubikacji już dwa razy.

Kwadrans później wysiadała ze swojego forda escorta na parkingu przy kościele Źródła Mocy. Ciągle było diabelnie zimno. Powietrze szczypało i kłuło wściekle w policzki. Gdy oddychała przez usta, czuła rwący ból w gardle i płucach. Gdy oddychała przez nos, zlepiały się, przymarzając do siebie, włoski w nozdrzach. Podciągnęła szalik i zakryła nim usta. Spojrzała na zegarek. Najwyżej pół godziny. Później samochód nie zapali. Zniszczony czerwony ford Anny Marii wyglądał mizernie przy volvo 740 należącym do Svena Erika Stålnackego. Obok zaparkował policyjny radiowóz. Stało tu jeszcze kilkanaście samochodów, wszystkie zasypane śniegiem. Technicy najwidoczniej już odjechali. Komisarz ruszyła wąską drogą do kościoła leżącego na wzniesieniu Sandstensberget. Szron osiadł na brzozach jak lukier, a na szczycie wzniesienia wzbijał się w mroczne niebo potężny, kryształowy kościół, otoczony mrowiem gwiazd i planet. Niczym olbrzymia, rozświetlona bryła lodu, która staje w szranki z jasnością zorzy polarnej.

„Cholernie szpanerska budowla – pomyślała, zmagając się ze stromym podejściem. – Mając tyle forsy, parafia mogłaby ofiarować pieniądze organizacji »Ratujmy Dzieci«. No ale przecież o wiele fajniej jest śpiewać gospel w wypasionym zborze, niż wiercić studnie w Afryce”.

Już z daleka dostrzegła stojących przed drzwiami świątyni komisarza Stålnackego, asystenta Tommy’ego Rantakyrö i komisarza Freda Olssona. Sven Erik Stålnacke, jak zwykle z gołą głową, stał w bezruchu, lekko przechylony do tyłu, z rękami głęboko wciśniętymi w ciepłe kieszenie kurtki puchowej. Obaj młodzi mężczyźni krążyli wokół niego podnieceni jak niesforne szczeniaki. Anna Maria nie słyszała ich głosów, ale widziała, jak ulatujące z ust żarliwe słowa zamieniają się w kłęby białych obłoczków. Przywitali ją radosnym szczekaniem jak młode psy, gdy tylko ukazała się ich oczom.

– Halo – zawołał Tommy – jak się mamy?

– Mamy się dobrze – odkrzyknęła jowialnie.

– Co za czasy, najpierw trzeba przywitać się z brzuchem, a dopiero kwadrans później z tobą – dodał Fred.

Roześmiała się.

Po chwili napotkała poważny wzrok Svena Erika. W bujnych jak u morsa wąsach utworzyły się niewielkie sopelki lodu.

– Dziękuję, że przyszłaś. Mam nadzieję, że jesteś po śniadaniu, bo to nie będzie widok na pobudzenie apetytu. Wchodzimy?

– Mamy tu na was poczekać?

Fred, ciągle udeptując śnieg, spoglądał to na jednego, to na drugiego zwierzchnika. Sven Erik miał zastąpić Annę Marię, więc formalnie to on teraz pełnił funkcję szefa. Ale nagle pojawienie się policjantki komplikowało sytuację i nie było wiadomo, kto ma wydawać polecenia.

Anna Maria milczała ze wzrokiem utkwionym w Svenie Eriku. Przyszła tutaj tylko dla towarzystwa.

– Dopilnujcie, żeby nie wszedł tu nikt niepowołany, zanim zabiorą zwłoki. Ale gdy zaczniecie marznąć, to wejdźcie do środka.

– No nie, kurde, możemy stać na dworze. Chciałem tylko wiedzieć, co i jak – zapewnił Fred.

– Jasne – sine wargi Tommy’ego wykrzywiły się w uśmiechu. – W końcu jesteśmy mężczyznami. A prawdziwi mężczyźni nie marzną.

Sven Erik wszedł do kościoła zaraz za Anną Marią i zatrzasnął drzwi. Przeszli przez uśpiony, mroczny przedsionek. Pod wpływem fali zimnego powietrza rzędy pustych wieszaków w szatni zagrały jak setki dzwonków carillonu. Do głównego pomieszczenia świątyni prowadziły podwójne wahadłowe drzwi. Przekraczając je, Sven Erik odruchowo ściszył głos.

– O trzeciej nad ranem zadzwoniła do centrali siostra Wiktora Strandgårda. To ona znalazła ciało brata i zatelefonowała z kancelarii parafialnej.

– Gdzie ta kobieta jest teraz? W komisariacie?

– Odpowiedź brzmi: nie. Nie mamy pojęcia, gdzie się podziewa. Poleciłem w centrali, żeby wyznaczyli kogoś, kto jej poszuka. Nie było tutaj nikogo, gdy przyszli Tommy i Freddy.

– Co powiedzieli technicy?

– Żeby tylko oglądać, nie dotykać.

Zwłoki leżały w środku przejścia do ołtarza. Anna Maria zatrzymała się w pół drogi.

– No do kurwy nędzy – wyrwało się jej bezwiednie.

– Przecież mówiłem... – Sven Erik przystanął krok za nią.

Wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni kurtki niewielki dyktafon i zawahała się. Zamiast prowadzić notatki, zazwyczaj nagrywała się na taśmę. Ale teraz... Teraz to w zasadzie nie należało do jej obowiązków. Może powinna siedzieć cicho i tylko obserwować? „Kombinujesz jak koń pod górę”, skarciła siebie samą i włączyła dyktafon, nie oglądając się na kolegę.

– Jest piąta trzydzieści pięć – powiedziała do mikrofonu – szesnastego lutego, nie... siedemnastego. Siedemnastego lutego. Znajduję się w kościele Źródła Mocy i patrzę na kogoś, o kim wiem, że nazywa się Wiktor Strandgård i jest powszechnie znany jako Rajski Chłopiec. Zwłoki leżą w środku przejścia do ołtarza. Wygląda na to, że ofiara została porządnie rozpruta, bo cuchnie jak cholera, a chodnik, na którym leży, jest mokry. Ta ciecz to najprawdopodobniej krew, ale czerwony kolor dywanu utrudnia identyfikację. Ubrania są zakrwawione i nie widać dokładnie ran brzucha, oprócz tego, że odsłonięte są fragmenty trzewi, ale o tym zda sprawozdanie lekarz. Zamordowany ma na sobie dżinsy i bluzę. Podeszwy butów i dywan pod butami są suche. Oczy zostały wykłute...

Nagle przerwała i wyłączyła dyktafon. Podeszła bliżej, pochyliła się nad twarzą mężczyzny. Już miała powiedzieć, że jest pięknym trupem, ale istniały granice głośnego myślenia, których nie chciała przekraczać w obecności Svena Erika. Twarz zmarłego przywiodła jej na myśl króla Edypa. Jako uczennica liceum oglądała tę sztukę na wideo. Wtedy scena, w której Edyp wykluwa sobie oczy, nie zrobiła na Annie Marii specjalnego wrażenia, ale teraz właśnie ten obraz powrócił do niej z osobliwą siłą. Znów poczuła przepełniony pęcherz. I nie mogła też zapomnieć o samochodzie. Do dzieła. Ponownie włączyła dyktafon.

– Oczy są wykłute, długie włosy zakrwawione, zamordowany zapewne ma ranę w tyle głowy. Na szyi, po prawej stronie widoczna jest rana cięta, ale nie wypływa z niej krew, brakuje obu dłoni...

Odwróciwszy się, Anna Maria spojrzała pytająco na Svena Erika, który wskazywał coś pod rzędami krzeseł. Pochyliła się z wysiłkiem i omiotła spojrzeniem podłogę.

– Aha, jedna dłoń leży trzy metry dalej, między krzesłami. A druga?

Sven Erik wzruszył ramionami.

– Żadnych poprzewracanych krzeseł – kontynuowała. – Żadnych śladów walki, zgadzasz się?

– Tak – odpowiedział krótko. Nie lubił mówić do mikrofonu.

– Kto fotografował?

– Simon Larsson.

„Świetnie – pomyślała. – To znaczy, że będziemy mieć dobre zdjęcia”.

– Poza tym wszystko wygląda normalnie – mówiła dalej. – Jestem tutaj pierwszy raz. Setki lamp z mrożonego szkła wzdłuż tych fragmentów ścian, które nie są zbudowane z luksferów. Jak wysoko tu może być? Z pewnością ponad dziesięć metrów. Ogromne okna w dachu. Niebieskie krzesła stojące w prostych rzędach. Ile osób może się tutaj zmieścić? Dwa tysiące?

– Plus chór – dodał Sven Erik.

Obchodził salę, omiatając ją wzrokiem jak odkurzaczem. Anna Maria odwróciła się i utkwiła spojrzenie w galerii rozciągającej się przed nią. Piszczałki organów pięły się ku sufitowi, spiesząc na spotkanie swego lustrzanego odbicia w potężnych oknach dachu. Imponujący widok.

– Nie mam nic więcej do dodania – Anna Maria wypowiadała słowa powoli, jakby w oczekiwaniu na myśl, która z podświadomości miała wślizgnąć się w szparę między wyrazami – ale jest coś... coś sprawia, że gdy patrzę na to wszystko, czuję frustrację. Abstrahując oczywiście od tego, że są to najbardziej pokiereszowane zwłoki, jakie kiedykolwiek widziałam...

– Słuchajcie! Jaśniepan zastępca prokuratora rejonowego wspina się na górę – ostrzegł ich Tommy Rantakyrö, zaglądając do środka przez uchylone drzwi.

– A kto, do jasnej cholery, do niego zadzwonił? – zapytał zmęczonym głosem Sven Erik, ale po Tommym nie było już śladu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin