Carey Suzanne - Usidlony anioł.doc

(468 KB) Pobierz

Suzanne Carey

 

Usidlony Anioł

 


Rozdział 1

 

Nareszcie miała klucz, ale wahała się, czy zrobić z niego użytek. Usiadła przy zniszczonym biurku ojca i wsłuchując się w ciszę myślała o tym, co może znaleźć.

Po pogrzebie wszyscy żałobnicy opuścili dom przy Bayou Black. Nawet ich najbliżsi sąsiedzi, Jim i Leonie Boudreaux, odeszli, kiedy Annie powtórzyła kilkakrotnie, ze chętnie zostanie sama.

Moi najbliżsi sąsiedzi, poprawiła się w myślach, usiłując pogodzić się ze śmiercią ojca. Mimo to wydarzenia ostatniego tygodnia wydawały się jej nierzeczywiste. Była prawie pewna, że za chwilę krępy, małomówny Ned Duprez zacumuje swą łódkę na małej przystani. Potem, jak zwykle, ściągnie buty, postawi je przy piecu i pogwizdując, zacznie sprawdzać, co przygotowała na kolację.

W czasie posiłku nie rozmawialiby wiele. Ned powiedziałby, ile nutrii udało mu się złapać, Annie wspomniałaby o tym, co wydarzyło się w szkole parafialnej Terrebonne, gdzie pracowała jako nauczycielka muzyki. Być może ojciec wzruszyłby ramionami i zacząłby utyskiwać na koncerny naftowe, które zdominowały moczary i sprawiły, że traperom ciężko było cokolwiek zarobić.

Jednak wbrew pozorom ojciec i córka byli ze sobą bardzo zżyci, związani głębokim uczuciem, nawet jeśli Ned nie do końca rozumiał swoje dziecko.

Teraz, po raz pierwszy w życiu, Annie została sama. Była niezamężna, choć ojciec miał nadzieję, że poślubi kiedyś mężczyznę z sąsiedztwa. Stała się jedyną mieszkanką domu, w którym spędziła niemal całe życie, nie licząc kilku lat nauki na uczelni w Lafayette.

Teraz odczuwała brak ograniczeń, jakie narzucała jej obecność ojca. Nie mogła już odkładać realizacji swych marzeń pod pretekstem, że zrani ojca. Ned nie żył i fakt, że córka idzie w ślady matki, nie miał już żadnego znaczenia. Nic nie powstrzymywało Annie przed spojrzeniem w przeszłość i poznaniem zawartości tajemniczej skrytki ojca.

Była niemal pewna, że wie, co znajdzie w płaskiej szufladzie biurka: pamiątki po Solange Trosclair Duprez; żonie, o której Ned nie chciał mówić, i matce, której Annie nigdy nie znała.

Drżąc, włożyła do zamka klucz i przekręciła go. Ojciec musiał wiedzieć, że będę chciała uzyskać odpowiedź na kilka pytań, pomyślała. Właściwie nie znała całej historii. Powiedziano jej tylko, że Solange uciekła z Carteret – plantacji rodzinnej – żeby poślubić trapera bez wykształcenia. Uciekła potem po raz drugi, żeby zrobić karierę jako piosenkarka jazzowa ,w Nowym Orleanie, i wkrótce potem zmarła.

Mimo że ojciec potępiał swą byłą żonę, matkę Annie, dziewczyna nie czuła się przez nią zdradzona, raczej dręczyła ją ciekawość. Otworzyła szufladę i jej wzrok spoczął na niewyraźnym, czarno-białym zdjęciu. Przedstawiało ono szczupłą dziewczynę o słodkiej twarzy. Oparta o drzewko cyprysowe, obejmowała pulchną dziewczynkę. Była tak delikatna, że niemal przezroczysta.

Annie nigdy przedtem nie widziała żadnego zdjęcia Solange. To moja matka i ja, pomyślała i zadrżała. Prawdopodobnie Ned zabrał je w niedzielę na spacer i zrobił im zdjęcie w pobliżu swej chaty traperskiej. W późniejszych latach Annie pokochała to miejsce.

Musiałam mieć wtedy nie więcej niż dwa lata, pomyślała, patrząc na blond loczki dziecka. Teraz jej włosy pociemniały i stały się jasnobrązowe. Na zdjęciu włosy Solange miały prawie taki sam kolor jak włosy jej córki. Pewnie rozjaśniała je, być może myśląc już o karierze, która zabrała ją z ich życia.

Drżącą ręką Annie odłożyła zdjęcie na bok. Dostrzegła pożółkły wycinek z gazety sprzed osiemnastu lat. Była to krótka recenzja z New Orleans Times-Picaytme. Jej matka odniosła umiarkowany sukces, przyciągając do klubu „Czerwone Drzwi" na Bourbon Street tłum turystów i regularnych bywalców. Autor recenzji zwracał uwagę na aurę niewinności, jaka otaczała wykonawczynię, i nazywał to czymś rzadkim na miejskiej scenie.

Annie wyciągnęła z szuflady stertę nut piosenek, które były popularne czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu. Były to ulubione kawałki orkiestr swingowych. Przez krótki czas Annie śpiewała tylko takie piosenki i pokochała je.

Chwilę później wstrzymała oddech. Pod nutami leżał plik czeków bankowych, związanych wstążeczką i schowanych w podartej kopercie. Wszystkie zostały wypisane w banku w Nowym Orleanie, w czasie gdy Annie była dzieckiem, ale żaden nie został zrealizowany. Czyżby znaczyło to, że Solange przesyłała pieniądze przeznaczone na wychowanie córki? A Ned, z powodu złości i dumy, nie chciał ich wykorzystać?

Inne wyjaśnienie nie przychodziło jej do głowy.

Czeki wystawione były przez Solange na nazwisko Neda. Ogółem suma równała się prawie tysiącowi dolarów. Dla młodej' piosenkarki w tamtych czasach nie był to drobny wydatek. Widocznie Solange troszczyła się o dziecko, które swego czasu trzymała w ramionach.

Nagle Annie rozpłakała się. Całe życie kochała ojca, który był powściągliwy i opowiadał zabawne historyjki lub śpiewał ludowe pieśni tylko wtedy, gdy za dużo wypił. Jednocześnie zawsze był przy niej, gdy trzeba było zabandażować podrapane kolano i ukoić jej dziecięce lęki.

Teraz Annie czuła, że zaczyna kochać tę dziewczynę-kobietę z fotografii. Zarazem obudziło się w niej poczucie winy za brak lojalności w stosunku do ojca. Najsilniejsze było jednak pragnienie poznania prawdy o Solange i o sobie samej.

W przeszłości, tak jak Ned, radziła sobie bez niczyjej pomocy, Ani razu nie wspomniała, że pragnie zostać piosenkarką. Jej nauczyciel śpiewu na uniwersytecie nie szczędził jej pochwał, a z występów w barze Lafayette, gdzie krótko pracowała, dostała entuzjastyczne recenzje. Mimo to zdecydowała się wykorzystać swój talent w nauczaniu. Ojciec pochwalił jej wybór, uważając, że jest to tymczasowa praca, dopóki Annie nie wyjdzie za mąż i nie zostanie matką jego wnuków.

Ocierając łzy, raz jeszcze spojrzała na fotografię. Szkoda, że nie obchodzili mnie mężczyźni, których Ned lubił, pomyślała. Może wtedy wszystko byłoby łatwiejsze. Przypominam Solange bardziej, niż mu się zdawało. Chcę porwać publiczność i zaprosić ją do mego świata, sprawić, żeby ludzie poczuli muzykę tak jak ja i wyszli odmienieni i podniesieni na duchu. Jeśli mam mieć swego mężczyznę, to będzie musiał to zrozumieć, a nie próbować zamknąć mnie w klatce.

Równocześnie przykład jej matki działał jak ostrzeżenie. Jeśli odniesie sukces jako piosenkarka, nie będzie w jej życiu miejsca na rodzinę.

W szufladzie zostało niewiele rzeczy: prosta złota obrączka ojca i dwie puste koperty. Jedna była zaadresowana do ojca Annie, a na odwrocie widniał adres pensjonatu w Nowym Orleanie. Druga wysłana była do Herve'a Trosclaire'a, dziadka ze strony matki. List zwrócono bez otwierania.

Niewiele tego było. Kiedy jednak spojrzała raz jeszcze na zdjęcie i schowała pamiątki do szuflady, podjęła decyzję. Jeśli Luray Burns, nauczyciel muzyki, który odszedł na emeryturę dawno temu, zgodzi się przejąć jej obowiązki, poprosi o urlop na resztę roku szkolnego. Zamknie dom, weźmie swoje skromne oszczędności i czeki bankowe, o ile jeszcze uda się je zrealizować, i wyruszy w szeroki świat.

Po zgaszeniu światła powtórzyła w myślach plan. Najpierw pojedzie do Vacherie, odnajdzie rodzinę matki i zdobędzie niezbędne informacje. Potem ruszy do Nowego Orleanu, poszuka pracy jako piosenkarka i spróbuje odnaleźć ślady Solange.

Jednak to nie myśli o przeszłości matki czy własnej przyszłości ukołysały Annie do snu. Nagle poczuła się bardzo samotna i gdy zasnęła, w marzeniach pojawił się ciemnowłosy, przystojny nieznajomy.

Tydzień później jechała na północ, w stronę Vacherie. W walizce miała zdjęcie matki i kilka zniszczonych zeszytów z nutami. Podwoził ją Joe Guidry swoją ciężarówką-chłodnią. Samochód ojca został kompletnie zniszczony w wypadku, który był następstwem ataku serca Neda. Annie postanowiła nie kupować nowego, gdyż chciała zaoszczędzić jak najwięcej pieniędzy. Realizacja czeków okazała się niełatwa. Kasjer, nie wiedząc, co powinien zrobić, zawołał kontrolera, a ten z kolei dyrektora banku. Zadzwonili do banku matki Annie w Nowym Orleanie. W końcu odliczyli pieniądze i Annie dodała tę sumę do swych skromnych oszczędności.

Będę tęsknić za Houma, bagnami, a nawet za moimi uczniami, myślała, patrząc na mijane pola i od czasu do czasu mrucząc coś w odpowiedzi na nieprzerwany monolog Joe'ego. Ale przecież nie mogę zostać tu na zawsze. Muszę dać sobie szansę.

Gdy wjeżdżali do małego miasteczka, umilkła i tylko czuła, że jej serce bije szybciej. Droga kończyła się przy rzece. Kierowca ciężarówki, stary przyjaciel jej ojca, zawrócił i skierował się na zachód, w stronę Carteret.

Annie mieszkała w odległości około czterdziestu kilometrów od miejsca, gdzie wychowała się jej matka, ale mimo to nigdy przedtem tu nie była. Być może unikała rodziny ze względu na poczucie lojalności w stosunku do ojca. Nawet teraz nie była pewna, czy miała prawo tu przyjechać. Rodzina Trosclairow nie musiała przywitać jej z radością; mogła nawet zamknąć drzwi przed nosem kogoś, kto przyzna się do pokrewieństwa z Solange Duprez.

Choć żołądek kurczył jej się ze strachu, czuła ogromną ciekawość. Pożerała wzrokiem wszystkie szczegóły wiejskiej scenerii: krowy pasące się na trawiastym zboczu nad rzeką, pola trzciny cukrowej i domy ukryte pomiędzy drzewami.

– To jest Carteret – oświadczył Joe, zatrzymując się na żwirowym podjeździe, ocienionym dębami. – Jakieś dwadzieścia siedem lat temu przyjechałem tu z Nedem po rzeczy twojej matki.

Annie wpatrywała się w dom, zdumiona, że ktoś spoza rodziny mógł zapamiętać to miejsce. Dom bardziej przypominał kreolską farmę niż willę. Szerokie schody wiodły na piętro i kończyły się przy balkonie z drewnianymi kolumienkami i niską poręczą. Spadzisty, blaszany dach był lekko zardzewiały. Annie zauważyła dwa okienka mansardy i dwa kominy. Choć budynek wymagał odnowienia, dostrzegało się w nim równowagę i wdzięk oraz komfort przestronności, odpowiedniej dla ciepłego, wilgotnego klimatu.

– Podwieźć cię do drzwi? – zapytał Joe, patrząc na nią z niepokojem. – Nie spieszę się. Jeśli chcesz, mogę zaczekać.

– Nie, dziękuję. I dzięki za podwiezienie, ale rozumiesz, prawda? Ja... nie wrócę dziś do Houma.

Wysiadła i wzięła swój bagaż. Zauważyła, że jedna z firanek w oknie uchyliła się na moment i potem opadła na swoje miejsce.

Przez chwilę obserwowała obłok kurzu, wzbity przez odjeżdżający samochód Joe'ego. Kiedy odwróciła się w stronę drzwi, otworzyły się i stanął w nich szczupły, ciemny mężczyzna w średnim wieku.

– Dzień dobry – rzucił niepewnym głosem. Annie przełknęła głośno ślinę.

– Pan Trosclair? Skinął głową.

– Jestem Annie Duprez, córka Solange.

Annie nie pamiętała, jak znalazła się w domu ze swoim kuzynem, Zenonem. Miała pewność tylko co do jednego: on byt jeszcze bardziej skrępowany.

Drżącym głosem udzieliła odpowiedzi na kilka jego pytań, a potem wysłuchała wyjaśnień. Jej dziadek, Herve Trosclair, umarł jakieś dziesięć lat temu.

– Teraz właścicielem domu jest mój ojciec, Alphonse, brat twojej matki – powiedział Zenon. – Mieszkam z nim ja i moja siostra Addie. Jestem kierownikiem oddziału banku w Vacherie – dodał. – Mogę cię zapytać... dlaczego przyjechałaś teraz, po tylu latach?

Annie ze zdumieniem odkryła, że nie chce opowiadać o goryczy Neda i jego tajemniczej szufladzie ani też, jak zamierzała przedtem, stawiać żądań.

– Ojciec niedawno umarł – powiedziała. – Jadę do Nowego Orleanu. Po drodze chciałam dowiedzieć się czegoś o matce. Miałam nadzieję, że jej rodzina będzie w stanie mi w tym pomóc.

Zenon przez chwilę milczał. Patrząc na niego, Annie myślała, że musi być ostrożnym i skrytym człowiekiem.

– Nie wspominano jej imienia od dnia, w którym uciekła – przyznał w końcu. – Nie jestem pewien, czy ojciec podziękuje mi za zaproszenie cię tutaj. Mimo to„. – zawahał się. – Rozumiem, że chcesz wiedzieć, co się stało. Osobiście nie pamiętam jej zbyt dobrze. Widzisz, byłem chłopcem, kiedy odeszła. Ale po jej śmierci właścicielka pensjonatu odesłała nam jej rzeczy. Ciągle jeszcze są na strychu. Jeśli chcesz je zabrać, nie widzę przeszkód.

Annie ruszyła za kuzynem po ciemnych, wąskich schodach. W zniszczonej, związanej sznurkiem walizce Solange było niewiele rzeczy: zdjęcie małej Annie; nuty piosenek jazzowych z czasów drugiej wojny światowej, w których się specjalizowała; parę strojów w stylu lat sześćdziesiątych, który jak na ironię znów wracał do mody. Większość stanowiły kostiumy sceniczne: biała obcisła sukienka z dżerseju; srebrnoniebieska z jedwabiu, lśniąca mimo tylu lat przechowywania, i czarna, aksamitna, bez ramiączek.

W walizce znajdowała się jeszcze kartka od Marie Arnogne, właścicielki pensjonatu, ale poza imieniem i nazwiskiem nadawczym nie zawierała żadnych informacji.

Annie uniosła głowę.

– To wszystko? Zenon przytaknął.

– Prawie wszystko, co posiadała, poszło na zapewnienie jej opieki. Wiesz, że umarła na białaczkę.

Po policzku Annie spłynęła łza. Zenon niezgrabnym gestem podał jej chusteczkę.

– Niedługo wraca mój ojciec – powiedział. – Może byłoby lepiej, gdybym powiedział mu o twojej wizycie, kiedy już stąd odejdziesz. Mogę pomóc ci w czymś jeszcze?

– Czy znasz w Nowym Orleanie kogoś, kto może ją pamiętać? – spytała, nie odstraszona nutą niepokoju w jego głosie. – Co się stało z pensjonatem, w którym mieszkała, i klubem, gdzie śpiewała? Czy jeszcze tam są?

Zenon potrząsnął głową.

– Wątpię, czy właścicielka pensjonatu żyje – odpowiedział. – Sam pensjonat stoi tam gdzie przedtem, na Esplanade Street. Klub obecnie nazywa się „Raj Utracony". – Uśmiechnął się lekko i rysy jego twarzy zmiękły. – Poszedłem tam na drinka, kiedy ostatnio byłem w mieście.

Czyżby ten pełen rezerwy kuzyn żywił także skrywaną namiętność do jazzu, zastanawiała się Annie. A może do klubu zaprowadziła go nostalgia i zainteresowanie historią rodziny? Teraz nie miała czasu, żeby to ustalić. Nie chciała nadużywać szczęścia ani sprawiać kłopotów Zenonowi.

– Chyba już pójdę – rzuciła wstając. Ulga na twarzy kuzyna była wyraźna.

– Pozwól, że przedtem przyniosę ci szklankę zimnej wody – nalegał. – Zanim ją wypijesz, zorganizuję ci transport do miasta.

Pół godziny później siedziała obok tęgiego, spoconego rolnika. Jej bagaż spoczywał z tyłu ciężarówki, na stosie pomidorów, ogórków i dyń, które rolnik wiózł na sprzedaż.

– Fabryki wzdłuż rzeki będą wypuszczać nieczystości – mruknął mężczyzna. – Musimy pojechać inną drogą.

Annie skinęła głową. Za oknem i tak nie było widać nic poza bagnami i kilkoma samochodami, zaparkowanymi wzdłuż brzegu. Poza tym podziwianie widoków nie kusiło jej. Nie wiedziała, co czeka ją w Carteret, Na pewno nie gorące powitanie. Choć kuzyn był miły, dał jej jasno do zrozumienia, że jego ojciec nie chce mieć do czynienia z Solange, nawet we wspomnieniach.

Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że próby odkrycia przeszłości matki mogą być skazane na niepowodzenie. Mimo to nie chciała się poddać, choć wiedziała, że czekają ją długie, samotne poszukiwania.

W Nowym Orleanie znaleźli się przed kolacją. Gdy przekraczali most nad Missisipi, przed ich oczami roztoczył się widok całego miasta. Wysokie wieżowce ze stali i szkła wskazywały drogę do centrum. Annie instynktownie zerknęła w prawo, w stronę Dzielnicy Francuskiej.

– Gdzie mam panią podrzucić? – zapytał kierowca.

– Jeśli nie robi to panu różnicy, to proszę zawieźć mnie na róg ulic Bourbon i St. Peter.

Nie mogła oderwać oczu od tłumu ludzi, samochodów i ruchu największego miasta, jakie widziała w życiu.

Kierowca wzruszył ramionami.

– Mogę to zrobić, ale wieczorem to miejsce wygląda jak dom wariatów.

Wąskie uliczki Dzielnicy Francuskiej zatłoczone były samochodami. Uwagę zwracały małe sklepiki i restauracje oraz żelazne balkoniki. Ludzie w różnym wieku i różnego pochodzenia wędrowali po Bourbon Street, zamkniętej dla ruchu kołowego. Chłopcy stepowali na trotuarze do taktu muzyki płynącej z pobliskiego klubu. Przechodnie rzucali im drobne monety. Mężczyzna w dorożce proponował przejażdżkę.

Annie wysiadła i wzięła swoje dwie walizki. Prawie zapomniała podziękować kierowcy, patrząc wokół siebie szeroko otwartymi oczami. W następnej chwili wskoczyła na krawężnik, aby uniknąć potrącenia przez mały samochód.

Po drugiej stronie ulicy znajdował się klub, którego szukała: kiedyś „Czerwone Drzwi", obecnie „Raj Utracony". Ruszyła w stronę drzwi i zobaczyła, że muzycy skończyli grać i odpoczywali. Tłum, zebrany przy drzwiach, przerzedził się. Ostrożnie, nie chcąc zaczepić o coś walizkami, Annie podeszła bliżej i zajrzała do środka.

Moja matka tu śpiewała, pomyślała, zerkając na zatłoczoną scenę, marmurowe stoliki i drewniane krzesła. Nad mahoniowym barem wisiał obraz olejny, przedstawiający pogrzeb muzyka jazzowego. Na tyłach klubu znajdowało się niewielkie podwórko z fontanną.

Zastanawiała się, jak bardzo zmienił się klub w ciągu tych minionych lat. Raz jeszcze spojrzała na scenę. Perkusista zatrzymał się na chwilę, aby zapalić papierosa i porozmawiać z gitarzystą basowym. Annie nagle poczuła dziwny dreszcz na jego widok, choć była pewna, że nigdy nie spotkała tego człowieka.

Nie był przystojny w klasyczny sposób, miał zbyt nieregularne rysy twarzy. Dostrzegła świetnie ostrzyżone ciemne włosy i ruchliwe brwi. Zmarszczki wokół ust sugerowały, że mężczyzna uśmiecha się często, ale nie ma to nic wspólnego ze zwykłą kokieterią.

Musiał być po trzydziestce. Był dobrze zbudowany, ale średniego wzrostu, może wyższy od Annie o jakieś dziesięć centymetrów. Nie dbał o swój wygląd, sądząc po jego niemodnych spodniach i koszuli z podwiniętymi rękawami.

Mimo to było w nim coś niezwykłego, co wskazywało, że zawsze lubi być w centrum wydarzeń.

Na pewno jest liderem kwintetu i doskonałym muzykiem, odgadła Annie. Czuła, że jest lubiany i podziwiany przez publiczność i doskonale się czuje w wymagającym perfekcjonizmu świecie muzyków jazzowych. Uświadomiła sobie, że o takim mężczyźnie śniła w noc po pogrzebie jej ojca.

Opamiętała się, widząc, że ciemnowłosy perkusista zauważył jej spojrzenie.

– Zaczynamy za kilka minut, skarbie – zwrócił się do niej z uśmiechem. – Wejdź i zajmij miejsce.

Annie zaczerwieniła się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Pewność siebie i poczucie humoru muzyka wcale nie zmniejszyły jego atrakcyjności.

Taki mężczyzna nie zamknąłby cię w klatce, powiedział Annie jakiś głos wewnętrzny. Twoja matka z pewnością takich znała. Nawet gdybyś chciała, nie mogłabyś go usidlić.

– Nie zwracaj uwagi na Jake'a – odezwał się ktoś stojący obok. – Lubi żartować z turystów.

Obróciła się i dostrzegła starszego mężczyznę, który w kwintecie grał na fortepianie. Uśmiechał się do niej, paląc papierosa. Ona też się uśmiechnęła.

– Nie jestem turystką – odpowiedziała. – Po prostu... te walizki...

Skinął głową.

– W takim razie szukasz pracy? – zapytał.

– Tak, właściwie tak. Przyszłam tutaj, bo moja matka kiedyś tu śpiewała.

Mężczyzna uniósł jedną brew.

– Znałem ją?. Annie z nadzieją podała nazwisko matki, a potem wymieniła swoje.

Muzyk, który przedstawił się jako Oscar Washington, potrząsnął głową.

– Przykro mi – powiedział. – Nie pamiętam jej. Tak się składa, że poszukujemy piosenkarki. Jeśli jesteś tym zainteresowana, lepiej zrób, jak ci radził Jake. To właśnie z nim będziesz musiała porozmawiać.


Rozdział 2

 

Annie rzuciła szybkie spojrzenie perkusiście, który zgasił papierosa i odrzucił go na bok. Muszę z nim porozmawiać, jeśli chcę śpiewać na scenie, na której występowała moja matka, pomyślała. Ta myśl była kusząca, choć sama obecność tego mężczyzny sprawiała, że Annie czuła się dziwnie bezbronna. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ten człowiek wie, czego chce, i zwykle to dostaje. Podziwiała tę cechę, ale zarazem bała się ludzi, którzy ją posiadali.

Udając opanowanie, zwróciła się do Oscara:

– Z nim? – zapytała bezceremonialnie. – Myślałam, że to jeden z muzyków.

Pianista zaśmiał się i potrząsnął głową.

– Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś tak podsumował Jake'a – wyznał. – Od czasu do czasu gra z nami w zespole, ale prawdę mówiąc, jest współwłaścicielem tego lokalu... razem z Harrym Wilsonem, który jest dziennikarzem.

Annie otworzyła szeroko oczy.

– Musi być niezłym perkusistą, jeśli stać go na własny klub – zauważyła.

Oscar przytaknął.

– I jest, skarbie. Pochodzi też z bogatej rodziny, a zresztą ma inną pracę... rysuje wymyślne projekty domów.

– Czyżby był architektem?

– Zgadza się. Wchodzisz na scenę? Za chwilę zaczynamy następną część występu.

Nie mogła odmówić. W tej chwili nie pragnęła niczego więcej, tylko usiąść przy stoliku i wypić coś, chłonąc atmosferę miejsca, gdzie dawno temu występowała jej matka.

Chcesz też usłyszeć Jake'a, dodała. Przyznaj to. Wzbudził twoje zainteresowanie.

– Dobrze – odpowiedziała, zdobywając pochwalny uśmiech Oscara. – Jeśli naprawdę szukacie wokalistki, to chcę porozmawiać z twoim przyjacielem. Mógłbyś to zorganizować?

Pianista wyciągnął ręce po jej walizki.

– Przyślę go do ciebie po następnej części koncertu – obiecał. – Powiedz kelnerce, że jesteś moją znajomą, to nie będziesz musiała zapłacić czterech i pół dolara za szklankę wody sodowej.

Członkowie kwintetu wracali na scenę. Annie usiadła przy stoliku i zamówiła gin z tonikiem.

Jake z całą pewnością był liderem, ale pozwalał innym demonstrować ich talent. Mógł być dobry, a nawet więcej niż dobry, a mimo to dawał kolegom dokładnie taki akompaniament, jakiego potrzebowali.

Chciałabym zobaczyć, jaki jest w solówce, pomyślała, widząc, jak Jake angażuje się w muzykę innych i jak go to bawi. Założę się, że jest doskonały.

Jake był w dobrym towarzystwie. Inni członkowie zespołu też byli utalentowani, nawet biorąc pod uwagę fakt, że w tym mieście jazz był bardzo popularny. Szczupły Murzyn, grający na trąbce, prezentował ogień i zarazem rezerwę. Duże, kościste dłonie Oscara przesuwały się po klawiszach fortepianu lekko i z łatwością, jakby robił to od setek lat. Saksofonista, wysoki mężczyzna w średnim wieku, grał z werwą i stylem. Rozczochrany chłopak przesuwał palce po strunach zniszczonej gitary z głębokim uczuciem.

Kwintet grał najpopularniejsze przeboje z łat trzydziestych i czterdziestych. Grają muzykę, którą kocham, pomyślała Annie, czując podniecenie. Jestem odpowiednią osobą, żeby z nimi śpiewać. Gdyby tylko udało mi się ich o tym przekonać.

Po chwili rozległy się grzmiące brawa. Grupa zaczęła grać ulubioną melodię dziewczyny – wolną, romantyczną balladę, którą wyszukała w nutach w walizce Solange. Muzyka była łagodna i sentymentalna. Annie po cichu nuciła słowa. Wyobrażała sobie siebie na scenie, gdzie tuląc mikrofon do piersi wzbogaciłaby ten utwór wokalizami.

Perkusista przyglądał się jej, mrużąc oczy. Zauważyła jego spojrzenie i odniosła wrażenie, że ona i Jake rozumieją się bez słów. Nie odwracając wzroku, uśmiechnął się. Nagle, bez powodu, Annie pojęła, że celowo wybrał tę melodię jako kontynuację ich krótkiej rozmowy.

Otrząsnęła się. Oczywiście była to gra, prawdopodobnie dalszy ciąg strojenia sobie żartów z turystów, jak to określił Oscar. Mimo to jej wargi rozchyliły się, a Jake raz jeszcze uśmiechnął się tym pewnym siebie, oszałamiającym uśmiechem, jakby chciał potwierdzić, że dobrze go zrozumiała.

Annie nie odwróciła wzroku, choć była pewna, że się czerwieni. Kiedy Jake zakończył utwór partią solową, klaskała mocniej niż inni.

Pod koniec koncertu dostrzegła, że do perkusisty podszedł Oscar i mówiąc coś, skinął głową w jej kierunku. Annie zamówiła następnego drinka, na którego nie miała ochoty. Wiedziała, że jeśli Jake podejdzie do jej stolika, będzie musiała coś zrobić z rękami.

W chwilę później już podchodził. Wyglądał na wyższego niż na scenie. Uśmiechnął się lekko i zapalił papierosa. Był z nim Oscar. Annie zawsze umiała zachować dystans w kontaktach z mężczyznami, ale nagle utraciła tę zdolność.

– Annie Duprez, Jake St. Arnold – przedstawił ich sobie bezceremonialnie pianista.

– Cześć – powiedziała Annie.

– Miło mi. – Głos Jake'a był głęboki i lekko chropawy. Ku jej konsternacji, ujął jej dłoń i patrzył w oczy z zaciekawieniem, ale zarazem dwuznacznie. Nie miała pojęcia, co mogłaby powiedzieć.

Widząc go na scenie zastanawiała się, jakiego koloru są jego oczy, i uznała, że orzechowe. Teraz widziała, że się myliła. Ukryte pod ciemnymi rzęsami tęczówki były zdecydowanie niebieskie. Jake patrzył w taki sposób, jakby nie czuł potrzeby ukrywania tego, co myśli. Z bliska był jeszcze przystojniejszy i emanował z niego silny magnetyzm, który trudno było ignorować. Otaczała go specyficzna aura, rozpoznana przez Annie jako dziedzictwo francusko-kreolskie. Pasowało to do jego nazwiska. W Jake'u wyczuwało się pewność siebie i pobłażliwą, choć nieco pesymistyczną, postawę w stosunku do świata.

– Oscar twierdzi, że twoja matka śpiewała kiedyś w tym klubie – powiedział, puszczając jej rękę.

– Och – zaczęła. – Tak. Nazywała się Solange Duprez. Mam tu wycinek z gazety...

Wyciągnęła z torebki pożółkły artykuł. Jake przeczytał go z zainteresowaniem.

– Masz rację – potwierdził, zwracając jej wycinek.

Jedna z jego opalonych rąk musnęła jej ramię. – To miejsce nazywało się kiedyś „Czerwone Drzwi", choć od tamtego czasu zmieniało nazwę wiele razy. Imię twojej matki wydaje mi się znajome, ale jakoś nie mogę sobie jej przypomnieć. Może Harry coś o niej będzie wiedział. Mówię o Harrym Wilsonie, moim wspólniku. Jest muzykiem i krytykiem teatralnym, pracuje w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin