Alistair MacLean UTWORY ZEBRANE
1.
H.M.S., .ULISSES"
2.
Działa Nawarony
3.
Na południe od Jawy
4.
Ostatnia granica
5.
Noc bez brzasku
6.
Siła strachu
7.
Złote rendez-vous
8.
Szatański wirus
9.
Mroczny Krzyżowiec
10.
Stacja arktyczna „Zebra"
11.
48 godzin
12.
Tylko dla orłów
13. 14.
Lalka na łańcuchu
Komandosi z Nawarony
15.
Karawana do Vaccares
16.
Wyspa Niedźwiedzia
17.
Wyścig ku śmierci
18.
Cyrk
19.
Przełęcz Złamanego Serca
20.
Złote Wrota
21.
Żegnaj Kalifornio
22.
Wiedźma Morska
23.
Athabaska
24.
Rzeka śmierci
25.
Śluza
26.
San Andreas
27.
Samolot prezydencki
28.
Samotne morze
29.
Wieża zakładników
30.
Kapitan Cook
31.
Santoryn
32.
Partyzanci
Alistair MacLean
ŚLUZA
Przełożył Jarosław Kotarski
Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo „INTERART"
Warszawa 1993
Wstęp
Dwa dziwne i w sumie podobne zdarzenia, jakie miały miejsce nocą trzeciego lutego, dotyczyły magazynów wojskowych i nie miały ze sobą żadnych wyraźnych związków.
Wydarzenie w De Doorns w Holandii było tajemnicze, widowiskowe i tragiczne zarazem, to drugie w Metnitz w RFN było o wiele mniej tajemnicze, zgoła nie widowiskowe, a nawet odrobiną komiczne.
Na warcie przy znajdującym się w bunkrze holenderskim magazynie amunicji, o półtora kilometra na północ od De Doorns, znajdowało się trzech ludzi. Dwaj mieszkańcy wioski, którzy owej nocy cierpieli na bezsenność, zameldowali o strzelaninie z broni maszynowej — potem okazało się, że strażnicy byli uzbrojeni w takie pistolety — a następnie o potężnym wybuchu. Na miejscu okazało się, że krater miał sześćdziesiąt metrów szerokości i dwanaście głębokości. Domy w wiosce zostały mocno uszkodzone, ale nikt z mieszkańców nie zginął.
Najprawdopodobniej strażnicy otworzyli ogień do napastników i jakaś zbłąkana kula spowodowała eksplozję. Nie znaleziono żadnych śladów po strażnikach czy ewentualnych napastnikach.
W RFN — Frakcja Czerwonej Armii — dobrze znana i doskonale zorganizowana grupa terrorystyczna oświadczyła, że to ona jest odpowiedzialna za atak na bazę w Metnitz i to jej członkowie bezproblemowo załatwili dwóch strażników przy magazynie amunicyjnym. Obaj żołnierze mieli być nietrzeźwi i kiedy intruzi wychodzili, podobno nakryli ich jeszcze kocami, bo noc była chłodna. NATO zaprzeczyło oświadczeniu o pijaństwie swoich żołnierzy, ale nic nie powiedziano o kocach. Intruzi oświadczyli, że zabrali z magazynu pokaźną ilość broni — w tym też niektóre jej rodzaje znajdujące się na utajnionych spisach broni NATO. Armia USA zaprzeczyła temu oświadczeniu.
Prasa niemiecka zaczęła roztrząsać całą sprawę. Jeśli chodzi o kwestię infiltracji baz wojskowych, Frakcja Czerwonej Armii była rekordzistą.
A jeśli idzie o ochronę baz, armia amerykańska też jest rekordzistą, tyle że nieudolności: jej bazy są najłatwiejszymi do opanowania.
Frakcja Czerwonej Armii chlubi się swoimi, drobiazgowo przeprowadzanymi, akcjami. Tym razem podała do publicznej wiadomości dokładną listę broni skradzionej z Metnitz. Detale, jakie podano w liście a dotyczące tajnej broni, nie zostały jednak nigdy opublikowane. Stwierdzono, że jeśli oświadczenie było prawdą, armia amerykańska bezpośrednio lub też poprzez rząd niemiecki wydała po prostu natychmiastowy zakaz publikacji tych informacji na łamach prasy.
Rozdział pierwszy
— To oczywiste, że jest to robota jakiegoś szaleńca — Jon de Jong,wysoki, szczupły i szpakowaty, ascetyczny dyrektor lotniska Schipholwyglądał dość żałośnie, w jego słowach brzmiała nuta goryczy. Jednakokoliczności, towarzyszące sytuacji, w jakiej się obecnie znajdował,usprawiedliwiały w stu procentach jego zachowanie. — To czyste szaleństwo. Ten ktoś musi być wariatem, szaleńcem i maniakiem, by robićcoś tak obłędnego, idiotycznego i bezsensownego.
Niczym zasuszony profesor, którego do złudzenia przypominał, de Jong miał słabość do pedanterii oraz do nadmiernej tautologii w swych długich i obrazowych wypowiedziach.
— To wariat.
— Można przyznać temu rację — odparł de Graaf.
Pułkownik de Graaf był barczystym mężczyzną słusznej wagi o mocno pomarszczonej smagłej twarzy, która dodawała mu powagi i idealnie pasowała do funkcji komisarza policji stolicy Holandii. — Rozumiem i zgadzam się z tobą, ale jedynie do pewnego stopnia z oczywistych względów. Wiem, jak się czujesz, przyjacielu. Twoje ukochane lotnisko — jedno z najlepszych w Europie...
— Lotnisko w Amsterdamie jest najlepsze w Europie — uciął de Jong, wpatrując się w przestrzeń. — To znaczy było.
— I będzie. Odpowiedzialny za to przestępca z pewnością nie jest normalny, ale to jeszcze nie znaczy, że jest wariatem. Być może on cię nie lubi, czuje do ciebie jakąś urazę. Może to były pracownik, zwolniony z pracy z jakiegoś powodu, który nie chce się pogodzić ze swoim losem. Może to jeden z mieszkańców przedmieść Amsterdamu, który doszedł do wniosku, że poziom decybeli, jaki powodują przelatujące samoloty, jest nie do zniesienia. Możliwe również, że to jakiś miłośnik przyrody, który słusznie zauważył, że spaliny z silników odrzutowców zanieczyszczają atmosferę, tyle że wybrał nieortodoksyjną metodę protestu. W naszym kraju jest cała masa miłośników przyrody.
A może po prostu nie podoba mu się polityka naszego rządu. — De Graaf przeczesał dłonią swoje szpakowate włosy. — Powodów może być wiele. Przypuszczam jednak, że ten człowiek jest równie normalny jak ty czy ja.
— Proszę się rozejrzeć, pułkowniku — rzekł de Jong zaciskając i rozluźniając pięści oraz drżąc na całym ciele. Reakcje były odruchowe, choć spowodowane dwoma odmiennymi rzeczami: frustracją i gniewem, jakie go ogarnęły, oraz powiewami lodowatego wiatru wiejącego z północnego wschodu, znad Ijsselmeer (a wcześniej znad Syberii). Na dachu głównego budynku lotniska Schiphol z całą pewnością odczuwało się to jeszcze bardziej przejmująco niż gdziekolwiek indziej.
— Normalny człowiek? Tak jak ty czy ja? Czy ty lub ja moglibyśmy być odpowiedzialni za tę okropność? Proszę spojrzeć, pułkowniku.
De Graaf rozejrzał się wokoło. Gdyby był dyrektorem lotniska, z całą pewnością trudno byłoby mu patrzeć, nie czując żalu ściskającego go za serce. Lotnisko Schiphol po prostu znikło, skryło się pod powierzchnią lekko falującego jeziora, rozciągającego się aż po horyzont. Źródło powodzi można było dostrzec bez trudu: blisko olbrzymich zbiorników paliwa, w tamie ochronnej leżącego na południu kanału widniała szeroka wyrwa. Szlam, muł i kamienie pokrywające powierzchnię grobli po obu stronach krawędzi wyrwy nie pozwalały wątpić, że uszkodzenie śluzy nie nastąpiło z przyczyn naturalnych czy przypadkowych.
Woda, która wlała się przez ową wyrwę miała równie widowiskowe jak niszczące skutki. Budynki lotniska wytrzymały powódź niemal bez szwanku, choć zalane zostały piwnice. Uszkodzenia jednakże urządzeń elektrycznych i elektronicznych okazały się dość poważne. Koszty przywrócenia budynku do stanu pełnej używalności na pewno będą wynosić miliony guldenów — pomyślał de Graaf. Same budynki, choć zatopione, pozostały jednak nietknięte. Lotnisko Schiphol zbudowano solidnie i mocno zakotwiczono w terenie.
Samoloty, niestety, kiedy nie latają, są bardzo delikatnymi maszynami i, rzecz jasna, nie bywają w żaden sposób przymocowywane do podłoża. De Graaf na moment przymknął oczy, by nie patrzeć na ten ściskający serce widok. To, co działo się na płycie lotniska, mogło przypominać scenę z koszmarnego snu. Małe samoloty dryfowały na północ. Niektóre z nich, wciąż jeszcze utrzymując się na wodzie, kręciły się w kółko. Kilka znikło całkowicie w odmętach fal. Tuż ponad powierzchnię wody wystawały dwa stateczniki należące najwyraźniej do małych, jednosilnikowych maszyn, które pod wpływem naporu wody
przechyliły się do przodu opierając obciążonymi przez silniki dziobami o płytę lotniska. Kilka dwusilnikowych odrzutowców pasażerskich — 737 i DC 9 oraz trzysilnikowych Trident 3 i 727 zostało rozrzuconych po całej płycie lotniska; ich dzioby wskazywały wszystkie strony świata. Dwie maszyny przechyliły się na bok, dwie inne zostały częściowo zatopione — nad wodę wystawały jedynie górne fragmenty kadłubów, jako że ich podwozia nie wytrzymały naporu wody. Olbrzymie 747, tri stary i DC 10 znajdowały się wciąż na swoich miejscach, co zawdzięczały jedynie swojej wadze, gdyż z zapasem paliwa ważyły od trzystu do czterystu ton. Dwa z nich przewróciły się na bok, bo prawdopodobnie potężna fala w mgnieniu oka oderwała ich podwozia. Nie trzeba było być specjalistą, by wiedzieć, że nadawały się tylko do kasacji: prawe skrzydła były wygięte w górę pod kątem jakichś dwudziestu stopni, z lewych zostały tylko wyrwane mocowania do kadłubów — same płaty, całkowicie oddzielone od reszty maszyn skrywały fale.
Kilkaset metrów dalej, na pasie startowym, wystawało spod wody podwozie fokkera friendshop próbującego w ostatniej chwili rozpaczliwie wystartować. Bardzo możliwe, że pilot nie widział zbliżającej się doń ściany wody, a być może zauważył ją i uznał, że nie ma nic do stracenia i mimo wszystko podjął próbę ucieczki. Nie zdążył jednak osiągnąć prędkości potrzebnej do startu, zanim pochwyciła go fala. Nie ta główna, lecz poprzedzająca ją niewielka, mająca może cztery lub pięć centymetrów wysokości, ale wystarczyła, by z fokkera uczynić z tragicznym skutkiem wodnosamolot. Maszyna kapoto wała i fale pokryły ją w mgnieniu oka.
Samochody i ciężarówki obsługi lotniska po prostu znikły pod wodą. Jedynymi fragmentami pojazdów obsługi, które wystawały ponad powierzchnię fal, były trzy czy cztery stopnie schodków lotniczych i szczyt cysterny. Nawet końce dwóch rękawów, służących do wsiadania bezpośrednio z budynku lotniska, pogrążone były bezradnie w mrocznych odmętach.
De Graaf westchnął, potrząsnął głową i zwrócił się do de Jonga, który niewidzącymi oczami spoglądał na zniszczone lotnisko, jak gdyby wciąż jeszcze nie rozumiał tego, co się wydarzyło.
— Masz rację, Jon. Obaj jesteśmy normalni i to niemożliwe, abyśmy mogli być sprawcami czegoś takiego. To wcale nie oznacza, że zbrodniarz odpowiedzialny za ten makabryczny dowcip jest niespełna rozumu. Dowiemy się tego — ten ktoś z pewnością poinformuje nas, dlaczego to zrobił i zapewniam cię, że jego motywy będą jeśli nie rozsądne, to z całą pewnością logiczne. Wiem, nie powinienem był użyć słowa
„dowcip" — tak jak ty nie powinieneś był użyć słów „idiotycznego" czy „bezsensownego". Efekt, jaki to wydarzenie miało wywołać, był z góry zaplanowany, to nie było działanie jakiegoś pacjenta szpitala psychiatrycznego pod wpływem chwili.
Niechętnie, jakby wbrew własnej woli, de Jong odwrócił wzrok od zatopionego lotniska.
— Efekt? Jedyny efekt, jaki to we mnie wywołało, to atak furii. Jaki mógłby być inny skutek? Masz jakiś pomysł?
— Nic mi nie przychodzi do głowy. Nie miałem czasu, żeby się nad tym zastanawiać; pamiętaj, że dopiero przyjechałem. Jasne, że wiedzieliśmy o tym od wczoraj, ale jak każdy w takim przypadku, tak i ja uznałem to oświadczenie za kpinę i nie brałem go poważnie. Mam dwie propozycje. Po pierwsze — nic nie wskóramy łypiąc oczami na jezioro Schiphol i z całą pewnością nic nam nie pomoże sterczenie na tym dachu — co najwyżej możemy się nabawić zapalenia płuc.
Pełna goryczy mina de Jonga, gdy usłyszał słowa „jezioro Schiphol", dobitnie świadczyła, co o tym sądzi, ale on sam nie odezwał się nawet słowem.
W kantynie na lotnisku wcale nie było cieplej, ale na pewno znacznie przyjemniej niż na szczycie dachu, gdzie ataki wiatru przeszywały do szpiku kości. Elektryczne piecyki wysiadły, a butanowe grzejniki w spowitym chłodem pomieszczeniu dawały minimalny efekt. Gorąca kawa zrobiła jednak swoje.
De Graaf wolałby coś mocniejszego, ale w obecności dyrektora lotniska nawet najwięksi miłośnicy jonge jenever czy sznapsów zachowywali ścisłą abstynencję. Zgodnie z jego ascetycznym wyglądem, de Jong nigdy nie pił alkoholu, o co raczej trudno w Holandii. Choć nie wymagał tego, ani nie dawał w żaden sposób odczuć, to jakoś w jego obecności ludzie nigdy nie pijali niczego mocniejszego od kawy czy herbaty.
— No to zbierzmy do kupy wszystko, co wiemy, a wiemy cholerniemało — odezwał się de Graaf. — Wczoraj po południu dostarczonezostały trzy identyczne wiadomości — jedna do redakcji gazety, drugado władz lotniska, a trzecia do Rijkswaterstaat (Ministerstwa Transportui Robót Publicznych). — Przerwał na chwilę i spojrzał na smagłego,ciemnobrodego mężczyznę, który zatruwał powietrze dymem wydobywającym się ze staroświeckiej fajeczki. — Oczywiście, Van der Kuur— główny inżynier w Rijkswaterstaat. Może mi pan powiedzieć, ile potrwa sprzątanie tego bałaganu?
Van der Kuur wyjął fajkę z ust.
— Właśnie zabraliśmy się ...
Bart1929