Clancy Tom - Jack Ryan 12 - Tecza szesc t.2.rtf

(1305 KB) Pobierz

Tom Clancy

Tęcza Sześć
Tom drugi

Tłumaczył: Krzysztof Sokołowski i Andrzej Zieliński
Data wydania: 1998
Data wydania oryginalnego: 1998
Tytuł oryginału: Rainbow Six


Spis treści:

 

20 Kontakty

21 Rozwój

22 Przeciwdziałanie

23 Czuwanie

24 Obyczaje

25 Wschód słońca

26 Rozwiązania

27 Sposób przenoszenia

28 W świetle dnia

29 Po burzy

30 Perspektywy

31 Ruch

32 Krwawe żniwo

33 Igrzyska

34 Igrzyska trwają

35 Maraton

36 Wysokie loty

37 Gasnący płomień

38 Rozwiązanie

39 Harmonia

Epilog Wiadomości


20
Kontakty

Zdawała sobie sprawę z tego, że choruje. Nie była pewna jak ciężko, ale widziała, że czuje się bardzo źle. Mimo podawanych jej środków uśmierzających ból, Mary Bannister była jeszcze na tyle przytomna, by się bać, że ciężko choruje. W szpitalu była do tej pory tylko raz, kiedy zwichnęła kostkę i ojciec obawiał się, że może być złamana, a teraz leżała w szpitalnym łóżku z kroplówką przy boku, w jej prawym ramieniu tkwiła igła łącząca ciało z kroplówką i sam ten widok ją przeraził, choć narkotyki niemal całkowicie ją otumaniały. Nie wiedziała, jakie środki jej podają. Doktor Killgore powiedział, że otrzymuje płyny celem niedopuszczenia do odwodnienia organizmu i coś jeszcze, tak powiedział, prawda? Potrząsnęła głową, bardzo chciała odzyskać przytomność umysłu, wszystko sobie przypomnieć. Opuściła nogi na podłogę po prawej stronie łóżka i wstała chwiejnie. Drżała na całym ciele. Pochyliła się, by sprawdzić, co wisi na urządzeniu do podawania kroplówki. Miała kłopoty ze skupieniem wzroku, zbliżyła twarz do tych różnych woreczków i stwierdziła, że opisane są nazwami, których nie potrafi zrozumieć. Wyprostowała się, próbowała skrzywić twarz w namyśle, ale nie do końca się jej to udało. Rozejrzała się po sali. Drugie łóżko oddzielone było czymś, co przypominało wysoką na półtora metra ceglaną ściankę i stało puste. Dostrzegła umieszczony na przeciwległej ścianie telewizor, w tej chwili wyłączony. Kafelkowa podłoga chłodziła jej bose stopy. Drewniane drzwi zamykały się nie na klamkę, lecz na zamek — były to zwykłe szpitalne drzwi, ale tego, oczywiście, nie wiedziała. Nie dostrzegła ani śladu telefonu. Czy w szpitalnych salach znajdują się telefony? Czy jest w szpitalu? Wyglądało to jak szpital, sprawiało wrażenie szpitala, ale dziewczyna zdawała sobie sprawę z tego, że myśli wolniej niż zazwyczaj. Czuła się zupełnie tak, jakby za dużo wypiła — nie tylko fizycznie źle; nie panowała też nad ciałem i miała wrażenie, że coś jej zagraża. Wiedziała, że musi coś zrobić, choć nie miała pojęcia, co. Przez chwilę stała nieruchomo, rozważając ten problem, po czym ujęła uchwyt urządzenia kroplówki i ruszyła w stronę drzwi. Na szczęście mechanizm kroplówki zasilany był z baterii, a nie z gniazdka. Stelaż toczył się gładko na gumowych kołach.

Drzwi, jak się okazało, nie były zamknięte. Otworzyła je i dyskretnie rozejrzała się po korytarzu. Nie dostrzegła nikogo. Ruszyła przed siebie, ciągnąc kroplówkę. Ani po jednej, ani po drugiej stronie korytarza nie znalazła stanowisk pielęgniarek, ale specjalnie jej to nie zmartwiło. Skręciła w prawo, pchając kroplówkę przed sobą. Szukała czegoś, choć na dobrą sprawę nie wiedziała nawet, czego. Skupiła wzrok i próbowała kolejnych drzwi. Znajdowała wyłącznie ciemne pokoje, śmierdzące środkami dezynfekującymi. Dotarła do końca korytarza. Te drzwi oznaczone były symbolem T-9, a w pokoju, do którego prowadziły nie było łóżek, lecz biurko i komputer. Monitor świecił, co oznaczało, że komputer jest włączony. Podeszła bliżej i obejrzała go sobie dokładnie. Pecet, a ona wiedziała, jak pracować na pececie. Dostrzegła modem. A więc może... co właściwie?

Przez dobrych kilka minut stała nieruchomo, pogrążona w myślach. Wreszcie uświadomiła sobie, że może przecież wysłać wiadomość ojcu.

* * *

Piętnaście metrów i jedno piętro dalej Ben Farmer najpierw odwiedził toaletę, potem nalał sobie kawy, a teraz opadł na kręcone krzesło i wrócił do lektury „Bio-Watch”. O trzeciej nad ranem w budynku panował, oczywiście, święty spokój.

 

Tato, nie wiem gdzie właściwie jestem. Mówią, że podpisałam zezwolenie na jakieś testy medyczne, nowe lekarstwo czy coś, ale teraz czuję się bardzo kiepsko i właściwie nie wiem, dlaczego. Podłączyli mnie do czegoś, igła w ramieniu i czuję się kiepsko i...

 

Farmer skończył lekturę artykułu na temat efektu cieplarnianego i zabrał się do sprawdzania podopiecznych. Komputer przerzucał na monitor obrazy z kolejnych włączonych kamer, wszyscy chorzy grzecznie leżeli w łóżkach, zaraz...

...Nie wszyscy.

Co jest? — zdumiał się, czekając na kolejny przegląd kamer. Nie wychwycił kodu nieobecnego pacjenta. Trwało to około minuty i już wiedział... o cholera, sala T-4 była pusta. To dziewczyna, prawda? Obiekt K4, Mary Jakaśtam. Gdzie ją poniosło, do diabła? Włączył obserwację bezpośrednią i przejrzał korytarze. Nikogo nie znalazł. Nikt nie próbował przedrzeć się przez drzwi do reszty kompleksu. Oba przejścia zostały zamknięte i były wyposażone w alarm. Gdzie, do cholery, są ci lekarze? Na stanowisku była teraz jakaś baba, Lani Cośtam, nikt jej nie lubił, cholerna suka. Killgore też za nią nie przepadał, inaczej nie miałaby raz za razem nocnego dyżuru. Palacheck, tak się baba nazywała. Ciekawe skąd pochodzi? Czeszka?

Podniósł do ust mikrofon.

— Doktor Palacheck, doktor Palacheck, proszę skontaktować się z ochroną — nadał przez głośniki kompleksu. W trzy minuty później zadzwonił telefon.

— Doktor Palacheck. Co się dzieje?

— Obiekt K4 wybrała się na spacer. Nie mam jej na kamerach.

— Już idę. Proszę zawiadomić doktora Killgore’a.

— Tak jest. — Strażnik wystukał odpowiedni numer z pamięci.

— O co chodzi? — usłyszał w słuchawce znajomy głos.

— Mówi Ben Farmer. K4 znikła z sali. Właśnie jej szukamy.

— Dobra, zadzwońcie kiedy ją znajdziecie. — Połączenie zostało przerwane. Killgore najwyraźniej nie przejął się zniknięciem tej Mary. Jeśli spróbuje wyjść z budynku, ktoś z pewnością ją zauważy.

* * *

Na ulicach Londynu nadal było tłoczno. Iwan Pietrowicz Kirilienko mieszkał blisko ambasady, do pracy chodził więc piechotą. Chodniki wypełniali śpieszący się przechodnie — Brytyjczycy są z reguły ludźmi uprzejmymi, londyńczycy wydają się jednak pędzić gdzieś bezustannie.

Na uzgodnionym rogu znalazł się dokładnie o ósmej dwadzieścia. Zatrzymał się, czekając na zmianę świateł. W lewej dłoni trzymał konserwatywny dziennik „Daily Telegraph”.

Podmiany dokonali płynnie. Nie padło ani słowo, dwukrotne stuknięcie w łokieć powiedziało mu, że ma rozluźnić palce, by pozwolić na wymianę jednego egzemplarza gazety na drugi. Odbyło się to nisko, poniżej poziomu talii, dzięki czemu nikt z przechodniów nie mógł niczego zauważyć. Tłum osłonił ich też przed kamerami, które mogły zostać rozmieszczone na dachach domów stojących przy tym ruchliwym skrzyżowaniu. Rezydent z trudem powstrzymywał uśmiech. Praca w terenie zawsze sprawiała mu przyjemność. Mimo zajmowanej obecnie wysokiej pozycji nadal lubił codzienną pracę szpiega. Udowadniał samemu sobie, że nadal jest równie dobry jak ci młodzi, którzy dziś dla niego pracowali. Po kilku sekundach zmieniło się światło i mężczyzna w ciemnym płaszczu oddalił się szybko, trzymając w dłoni gazetę.

Od ambasady Kirilienkę dzieliły jeszcze dwie przecznice. Przeszedł przez żelazną bramę, wszedł do budynku, ominął stanowisko strażnika i udał się prosto do swego gabinetu na pierwszym piętrze. Powiesił płaszcz na umocowanym na drzwiach wieszaku i natychmiast otworzył leżącą na biurku gazetę.

Dmitrij Arkadijewicz, jak się okazało, potrafił dotrzymać słowa. W gazecie znajdowały się dwie gęsto zapisane kartki. Agent terenowy CIA, John Clark, przebywał obecnie w Hereford w Anglii, dowodząc nową międzynarodową jednostką antyterrorystyczną o nazwie Tęcza, w skład której wchodziło od dziesięciu do dwudziestu żołnierzy: Anglików, Amerykanów i przedstawicieli innych narodowości. Fakt jej istnienia był tajny, znany tylko garstce najwyżej postawionych członków rządów. Żona Clarka pracowała jako pielęgniarka w miejscowym szpitalu ogólnym. Wśród społeczności Hereford, zwłaszcza ludzi pracujących w bazie SAS, jego oddział cieszył się bardzo dobrą opinią. Tęcza zaliczyła trzy operacje: w Bernie, pod Wiedniem i hiszpańskim Parku Światowym. W ramach każdej z nich miała do czynienia z terrorystami — Kirilienko zwrócił uwagę na fakt, że Popow zarzucił obowiązujący niegdyś termin „elementy postępowe” — i za każdym razem poradziła sobie z nimi równie błyskawicznie co skutecznie, działając pod przykrywką miejscowych jednostek policyjnych. Oddział miał dostęp do amerykańskiego sprzętu, który użyty został w Hiszpanii, co zostało zarejestrowane przez dziennikarzy i pokazane w telewizji. Popow rekomendował zdobycie tych materiałów, najlepiej chyba przez attachè wojskowego.

Raport był zwięzły, zawierał mnóstwo użytecznych informacji i mógł okazać się bardzo przydatny. Dobra zapłata za informacje, których dostarczył w zamian.

* * *

— No i jak, zdarzyło się coś dziś rano? — spytał dowódcę grupy obserwacyjnej Cyril Holt.

— Nie — odpowiedział inny funkcjonariusz Piątki. — Niósł gazetę, którą zawsze nosi i to w tej samej ręce. Chodnik był jednak bardzo zatłoczony. Do wymiany mogło dojść, ale jeśli doszło, to myśmy jej nie widzieli. Mamy do czynienia z zawodowcem, proszę pana — przypomniał dowódca grupy operacyjnej zastępcy dyrektora Służby Bezpieczeństwa.

* * *

Popow siedział w pociągu jadącym do Hereford. Kapelusz z szerokim rondem położył na kolanach. Mogło się wydawać, że czyta gazetę, lecz w rzeczywistości przerzucał kopie napisanego z pojedynczym odstępem dokumentu, który właśnie dostał z Moskwy. Z przyjemnością stwierdził, że Kirilienko potrafił dotrzymać słowa. Każdy dobry rezydent dotrzymywał słowa. Tak więc teraz, siedząc samotnie w wagonie pierwszej klasy pociągu Intercity odchodzącego ze stacji Paddington, Popow poznawał życiorys Johna Clarka, a był to życiorys niewątpliwie imponujący. Jego byli pracodawcy w Moskwie niewątpliwie poświęcili mu sporo uwagi. Wśród otrzymanych od Kirilienki materiałów znajdowały się trzy zdjęcia, jedno z nich całkiem dobrej jakości, najwyraźniej zrobione w Moskwie, w gabinecie samego przewodniczącego KGB. Nie żałowano też czasu na rozpracowanie jego rodziny. Dwie córki, jedna w szkole w Stanach Zjednoczonych, druga, z zawodu lekarka, wyszła za mąż za Domingo Chaveza, innego terenowego agenta CIA. Niespełna trzydziestoletni Domingo Estebanowicz również spotkał się z Gołowką i najwyraźniej był stałym partnerem Clarka. Dwaj byli żołnierze jednostek specjalnych... Czy Chavez też przyjechał do Anglii? Lekarka... Łatwo będzie sprawdzić.

Clark i jego partner zostali określeni jako znakomici, doświadczeni terenowi agenci wywiadu. Obaj płynnie władali rosyjskim — niewątpliwie kończyli wojskową szkołę językową w Monterey, w Kalifornii. Według raportu Chavez ukończył studia i zdobył magisterium na wydziale stosunków międzynarodowych Uniwersytetu George’a Masona w Waszyngtonie — studia niewątpliwie opłaciła mu CIA. Obaj nie są więc zwykłymi agentami, to wykształceni ludzie. I młodszy jest mężem lekarki!

Przeprowadzone przez nich, znane operacje... atliczno, pomyślał Popow. Dwie znakomite operacje przeprowadzone przy pomocy Rosjan. A także, przed dziesięciu laty, wyciągnięcie żony i córki Gierasimowa z ZSRR, plus kilka akcji, w których Clark brał pewnie udział, ale nie sposób było to potwierdzić... „wyśmienity” — to słowo powtarzało się regularnie. Sam Popow przez przeszło dwadzieścia lat był agentem terenowym, więc doskonale wiedział, co mu imponuje. Clark był niewątpliwie gwiazdą w Langley i niewątpliwie protegował tego Chaveza, który najwyraźniej zdecydował się pójść wygodną, szeroką ścieżką wykarczowaną przez teścia? Interesujące.

* * *

Znaleźli ją za dwadzieścia czwarta, piszącą coś na komputerze, powoli i niezdarnie. Drzwi otworzył Bob Farmer. Najpierw dostrzegł stelaż kroplówki, a potem ramiona opięte szpitalną piżamą.

— O, dzień dobry — powiedział nie bez współczucia. — Poszliśmy sobie na spacer, prawda?

— Chciałam powiedzieć tacie, gdzie jestem — wyjaśniła Mary Bannister.

— Naprawdę? E-mailem?

— Oczywiście. — Dziewczyna uśmiechnęła się.

— Świetnie, ale teraz już wrócimy do pokoju, dobrze?

— Jasne. — Mary była najwyraźniej zmęczona. Farmer pomógł jej wstać. Wyszli na korytarz. Podtrzymywał ją w talii, inaczej by się przewróciła. Na szczęście nie musieli iść daleko. Położył ją na łóżko w sali numer 4 i przykrył kocem. Wyłączył większość świateł, pozostawiając pokój w niemal całkowitej ciemności, po czym odszukał wędrującą korytarzami doktor Palacheck.

— Możemy mieć kłopoty — powiedział.

— O co chodzi? — spytała.

— Znalazłem ją przy komputerze w T-9. Twierdzi, że wysłała e-mail do ojca.

— Co? — Lekarka wyraźnie się zaniepokoiła.

— Tak przynajmniej twierdzi.

O, cholera! — zaklęła w myślach Palacheck.

— Co wie? — spytała.

— Zapewne niewiele. W każdym razie nikt z naszych pacjentów nie ma pojęcia o lokalizacji obiektu. — Przez okno widać było wyłącznie porośnięte lasem wzgórza. Przy budynku nie było nawet parkingu. Numery rejestracyjne samochodów mogłyby dostarczyć interesujących informacji. Tę część operacji zaplanowano bardzo uważnie.

— Jest jakiś sposób na wycofanie listu, który wysłała?

— Mógłby być, gdybyśmy znali jej hasło i serwer, w który się wlogowała — powiedział Farmer. Doskonale posługiwał się komputerem. Wszyscy w firmie doskonale posługiwali się komputerami. — Spróbuję, kiedy się obudzi... Powiedzmy, za cztery godziny?

— Możemy odwołać polecenie wysyłki?

Strażnik pokręcił głową.

— Bardzo wątpię. Niewiele programów pocztowych na to pozwala. Nie instalowaliśmy oprogramowania AOL, wyłącznie Eudorę. Kiedy w Eudorze wyda się komendę „wysłać natychmiast”, list zostaje wysłany. Idzie wprost na sieć, a na sieci... Nie ma nawet o czym mówić.

— Killgore dostanie szału.

— Tak, proszę pani — przytaknął były marinę. — Może dobrze byłoby zabezpieczyć dostęp do komputerów hasłem. — Nie miał zamiaru wyjaśniać, że na chwilę odszedł od monitorów, i że to wszystko jego wina. Cóż, nie przygotowano go na taką możliwość i dlaczego, cholera, nie zamykają pokoi, do których pacjenci nie powinni wchodzić? A w ogóle to dlaczego nie zamykają pacjentów w ich pokojach? Widać rozpuścili ich pijacy z pierwszej grupy testowej. Żaden z tych włóczęgów nie wiedział nawet, jak obchodzić się z komputerem, w ogóle nie zamierzali robić nic i nikomu nie przyszło do głowy, że nowa grupa zwierząt doświadczalnych może wykazać więcej inicjatywy. No cóż, nie takie już błędy widział w swej bogatej karierze. Dobrze przynajmniej, że nikt z nich nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, nie znali nawet nazwy firmy, do której należał teren i budynki. W końcu co K4 mogła komukolwiek powiedzieć? Nic, Farmer nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Ale ta Palacheck pod jednym przynajmniej względem miała niewątpliwą rację. Doktor Killgore wkurzy się jak cholera.

* * *

Wiejski lunch jest w Anglii instytucją narodową. Składa się z chleba, sera, sałaty, małych pomidorów, sosu chutney i kawałków mięsa — w tym przypadku indyka — oczywiście z dodatkiem piwa. Popow polubił go już podczas pierwszego pobytu w Wielkiej Brytanii.

Po drodze pozbył się krawata i przebrał, by móc uchodzić za przedstawiciela klasy pracującej.

— A, dzień dobry! — Hydraulik z uśmiechem dosiadł się do stolika. Nazywał się Edward Miles. Był wysoki, potężnie zbudowany, ramiona miał wytatuowane. Popow wiedział, że to taki brytyjski zwyczaj, popularny zwłaszcza wśród żołnierzy. — Widzę, że zaczął pan beze mnie?

— Co słychać?

— Nic nadzwyczajnego. Naprawiłem termę w jednym z domów. Dla Francuza, z tych nowych. Żonę ma, że tylko pozazdrościć. Widziałem jego zdjęcie. Sierżant chyba.

— Naprawdę? — Popow ugryzł kanapkę.

— Aha. Jeszcze nie skończyłem. Po południu muszę też zrobić coś z chłodziarką do wody w ich sztabie. Cholera, one mają chyba z pięćdziesiąt lat. Pewnie będę musiał własnoręcznie dorobić części, żeby naprawić ten złom. Nie można ich kupić. Producent zbankrutował całe lata temu. — Miles zabrał się do lunchu, zręcznie oddzielając składniki i formując z nich zgrabne kanapki.

— Biurokracja rządowa wszędzie jest taka sama — zauważył Popow.

— Racja. A w dodatku mój pomocnik zadzwonił, że jest chory. Łże jak pies. Cholera, kiedy człowiek wreszcie odpocznie?

— Cóż, może moje narzędzia pomogą — pocieszył Milesa Rosjanin. Przez chwilę gawędzili o sporcie, skończyli lunch i hydraulik zaprowadził go do swojego samochodu, małej niebieskiej furgonetki na rządowych numerach rejestracyjnych. Narzędzia Popowa powędrowały do tyłu. Samochód pojechał w stronę głównej bramy bazy w Hereford. Wartownik przepuścił go, nie zwracając uwagi na pasażerów.

— No i widzisz, żeby dostać się do środka, musisz tylko znać właściwego faceta. — Anglik jak dziecko cieszył się z tego zwycięstwa nad systemem bezpieczeństwa bazy, który, według wojskowych oznaczeń, znajdował się w stanie „czarnym”, czyli na najniższym poziomie alarmu. — Zdaje się, że faceci z IRA drzemią przy kominku. No i rzeczywiście nie powinni zaczynać z facetami z bazy. Nie opłaca się ciągnąć lwa za ogon.

— Chyba rzeczywiście. O SAS wiem tylko to, co zobaczyłem w telewizji. Nie da się zaprzeczyć, że wyglądają groźnie.

— Wystarczy tylko na nich popatrzyć, jak chodzą i w ogóle. Oni wiedzą, że są lwami. A ci nowi są dokładnie tacy sami, niektórzy mówią nawet, że lepsi. Zaliczyli trzy akcje, telewizja ich pokazywała. Tych palantów w Parku Światowym załatwili jak trzeba, nie?

Budynek administracji cywilnej bazy był tak typowy, że nie różnił się chyba nawet od swoich odpowiedników w Rosji. Ze ścian schodziła farba, beton parkingu był nierówny i spękany. Podwójne drzwi wejściowe od tyłu zamykały się na zamek z gatunku tych, które dziecko bez problemu otworzyłoby spinką do włosów. Najgroźniejszą bronią znajdującą się w środku był pewnie śrubokręt.

Miles zatrzymał samochód i gestem zaprosił gościa, by wszedł za nim do środka. Pokój hydraulika także wyglądał typowo: tanie biurko do odwalania papierkowej roboty, zniszczone krzesło obrotowe z siedzeniem wytartym tak, że przez popękany plastik wyłaziła gąbka oraz stelaż, na którym wisiały narzędzia. Sądząc po wytartej farbie i porysowanej stali najnowsze z nich liczyły sobie dobre pięć lat.

— Pozwalają panu samemu kupować sobie narzędzia? — spytał Popow, by nie wypaść z roli.

— Muszę przedstawić szefowi zaopatrzenia zapotrzebowanie z uzasadnieniem. Na ogół przyzwoity z niego facet, a ja nie proszę o nic, czego naprawdę nie potrzebuję. — Miles podniósł leżącą na biurku karteczkę. — Chcą, żebym jeszcze dziś zreperował im tę chłodziarkę. Nie mogą pić Coca-Coli? — Zastanawiał się przez chwilę. — To co, idzie pan ze mną? — zaproponował.

— Czemu nie? — Popow wstał i ruszył w kierunku drzwi.

W pięć minut później żałował podjętej decyzji. Przy wejściu do sztabu stał uzbrojony żołnierz. Kwatera Tęczy była dobrze strzeżona, a w środku może przecież trafić na samego Iwana Timofiejewicza Clarka.

Miles zatrzymał samochód. Z budy wyjął narzędzia.

— Potrzebuję małego francuza — powiedział. Popow otworzył płócienną torbę i wyjął z niej nowiutki dwunastocalowy klucz Rigid.

— Dobry będzie? — spytał.

— Doskonały. — Anglik gestem zaprosił go do środka. — Dzień dobry, kapralu — powiedział do strażnika, który odpowiedział mu uprzejmym skinieniem głowy, ale się nie odezwał.

Popow był autentycznie zdumiony. W Rosji zabezpieczenie byłoby znacznie bardziej szczelne. No, ale przecież to Anglia i strażnik z całą pewnością doskonale znał hydraulika. W każdym razie udało mu się dostać do środka. Całym wysiłkiem woli zmuszał się, by nie rozglądać się dookoła i nie sprawiać wrażenia zdenerwowanego. Miles natychmiast przystąpił do pracy. Odkręcił płytę czołową, odstawił ją i w skupieniu zaczął studiować wnętrze chłodziarki do wody. Wyciągnął rękę po klucz i Rosjanin natychmiast mu go podał.

— Żadnych luzów... Ale jest nowiutki, więc należało się tego spodziewać — stwierdził. Zacisnął klucz na rurce, przekręcił, wyciągnął odcinek rurki i przyjrzał mu się pod światło.

— A tak, to potrafię naprawić. Cholerny cud — stwierdził. Opadł na kolana i zaczął szukać czegoś w torbie z narzędziami. — Po prostu się zatkała — wyjaśnił. — Zobacz pan, to osad z ostatnich trzydziestu lat.

Popow posłusznie zajrzał do środka. Nic nie dostrzegł, rurka rzeczywiście była zatkana. Miles przeczyścił ją wkładając śrubokręt z jednej, a potem z drugiej strony i wciskając go mocno do środka.

— Zdaje się, że wreszcie będziemy mieli czystą wodę na kawę — powiedział jakiś głos.

— Mam nadzieję, że rzeczywiście, proszę pana.

Popow podniósł wzrok i serce omal nie stanęło mu w piersi. Zobaczył Iwana Timofiejewicza Clarka we własnej osobie, jakby żywcem wyjętego z akt KGB. Wysoki, pięćdziesiąt parę lat, uśmiechnięty, w garniturze i krawacie, który z jakiegoś powodu wydawał się do niego nie pasować. Skinął Amerykaninowi uprzejmie głową, opuścił wzrok na narzędzia i w duchu modlił się: „Spadaj, cholero”.

— Dobrze. To powinno wystarczyć. — Miles zamocował odcinek rurki z powrotem, używając do tego klucza, który podał mu Popow. Wstał i przełożył plastikową dźwignię. Popłynęła brudna woda. — Wystarczy poczekać jakieś pięć minut, proszę pana — powiedział do Clarka — to rura się przeczyści.

— Doskonale — ucieszył się Amerykanin i odszedł.

— Cała przyjemność po mojej stronie. — I, zwracając się do Popowa dodał: — To był ich szef, pan Clark.

— Naprawdę? Bardzo uprzejmy.

— Rzeczywiście, fajny facet. — Hydraulik odczekał kilka minut i rzeczywiście, z chłodziarki popłynęła czysta woda. — No, ta robota załatwiona. Dobry klucz — stwierdził, oddając go Popowowi. — Ile kosztują te pańskie narzędzia?

— Klucz w prezencie od firmy.

— Naprawdę? Dziękuję, przyjacielu. — Kiedy wracali do samochodu, po drodze mijając wartownika, hydraulik nie przestawał się uśmiechać.

Następnie przejechali się po bazie. Popow spytał, gdzie mieszka Clark i Anglik posłusznie skręcił w lewo, wjeżdżając do części bazy, gdzie mieściły się kwatery oficerskie.

— Niezły dom, prawda? — spytał.

— Rzeczywiście, na oko bardzo wygodny. — Dom miał jakieś sto metrów kwadratowych powierzchni, zbudowany z brązowej cegły z dachem z dachówki. Z tyłu znajdował się ogród.

— Kiedy go remontowali, sam robiłem hydraulikę — pochwalił się Miles. — Aha, jest i pani domu.

Popow dostrzegł wysoką kobietę w stroju pielęgniarki, wsiadającą do samochodu. Zapamiętał rysy jej twarzy.

— Mają córkę, która pracuje jako lekarka w tym samym szpitalu, w którym ona jest pielęgniarką — ciągnął Anglik. — Jest w ciąży. Zdaje się, że to żona jednego z oficerów. Bardzo podobna do matki: wysoka, jasnowłosa, ładna... Nawet bardzo ładna.

— Gdzie mieszkają?

— Gdzieś tam... Chyba. — Miles machnął ręką na zachód. — Dom oficerski, taki jak ten, tylko trochę mniejszy.

* * *

— A więc co ma pan nam do zaoferowania? — spytał nadinspektor policji.

Bill Henriksen lubił Australijczyków. Zawsze zmierzali wprost do celu. Rozmowa toczyła się w stolicy Australii, Canberze. Brali w niej udział najwyżsi rangą oficerowie policji i oddziałów specjalnych.

— No więc, po pierwsze, wszyscy panowie wiecie, skąd się wziąłem. — Upewnił się wcześniej czy jego służba w FBI i opinie o firmie są dobrze znane. — Wiecie, że współpracuję z FBI, a czasami nawet z Deltą w Fort Bragg. Mam więc kontakty, dobre kontakty, w niektórych przypadkach zapewne lepsze od waszych — pochwalił się, uznając, że to niewielkie ryzyko.

— Nasz SAS jest znakomity — zauważył jeden z dowódców.

— Wiem. — Henriksen skinął głową i uśmiechnął się. — Kilkakrotnie miałem przyjemność z nimi pracować, kiedy byłem jeszcze w ZOZ. Dwukrotnie w Perth, raz w Quantico i raz w Fort Bragg. Ich szefem był wówczas brygadier Philip Stocker. Przy okazji, co u niego słychać?

— Trzy lata temu przeszedł na emeryturę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin