Sandra Brown - Na wyłączność.pdf

(1426 KB) Pobierz
Microsoft Word - S. Brown NA WYŁĄCZNOŚĆ
Sandra Brown NA WYŁĄCZNOŚĆ
Rozdział pierwszy
- Wspaniale pani wygląda, pani Merritt.
- Wyglądam strasznie.
Vanessa Merritt rzeczywiście wyglądała okropnie, i Barrie zawstydziła się, że przyłapano ją na wygłaszaniu
niezasłużonego komplementu. Próbowała to naprawić, mówiąc:
- Po tym wszystkim, co pani przeszła, ma pani prawo do złego samopoczucia. Zapewniam panią, że większość
kobiet, a zwłaszcza ja, zadowoliłaby się znacznie gorszym wyglądem.
- Dziękuję - odparła kobieta i zamieszała z roztargnieniem kawę. Gdyby nerwy wydawały dźwięk, to nerwy
Vanessy Merritt brzęczałyby jak łyżeczka, którą drżącą dłonią odłożyła na spodeczek. - Dobry Boże. Dałabym
sobie wyrwać obcęgami wszystkie paznokcie za papierosa.
Nigdy nie widziano jej palącej w towarzystwie, dlatego Barrie ze zdumieniem przyjęła do wiadomości fakt, że
Vanessa jest nałogową palaczką. Być może właśnie uzależnienie od nikotyny było powodem jej zdenerwowania.
Jej dłonie ani przez chwilę nie odpoczywały. Przesuwały naszyjnik z pereł, bawiły się eleganckimi brylantowymi
kolczykami i wciąż poprawiały okulary przeciwsłoneczne nie całkiem zasłaniające ciemne kręgi pod oczami.
Urodę zawdzięczała swoim niezwykłym oczom. Aż do dziś. Dzisiaj w tych olbrzymich błękitnych oczach
pojawiło się rozczarowanie i ból. Przypominały oczy anioła, który na jedną przerażającą chwilę zajrzał do piekła.
- Nie mam obcęgów przy sobie - odpowiedziała Barrie. - Ale wzięłam to... - Ze skórzanego plecaka wyciągnęła
paczkę papierosów i przesunęła ją na drugą stronę stołu.
Nie ulegało wątpliwości, że pani Merritt odczuwała silną pokusę. Przerażone oczy nerwowo rozejrzały się po
opustoszałym tarasie restauracji. Kilku mężczyzn zajmowało jeden stolik, a niedaleko stał kelner zgięty w
służalczym ukłonie. Mimo to kobieta zrezygnowała z palenia.
- Lepiej nie. Ale proszę się nie krępować.
- Nie palę. Mam papierosy przy sobie na wszelki wypadek. Gdy chcę, aby mój rozmówca się rozluźnił.
- Przed zadaniem śmiertelnego ciosu?
Barrie roześmiała się głośno.
- Chciałabym być aż tak niebezpieczna.
- Jest pani doskonała w reportażach o ludzkich sprawach.
Barrie sprawiła przyjemność wiadomość, że pani Merritt w ogóle wie coś o jej pracy.
- Dziękuję.
- Niektóre z pani reportaży były zupełnie wyjątkowe. Na przykład ten o chorym na AIDS. A także ten o samotnej
matce z czworgiem dzieci.
- Dostał nominację do nagrody branżowej. - Barrie nie miała zamiaru zdradzać, że sama zgłosiła swój reportaż do
konkursu.
- Popłakałam się - wyznała pani Merritt.
- Ja też.
- Jest pani taka dobra w swoim zawodzie, że często się zastanawiałam, dlaczego nie pracuje pani dla jakiejś dużej
sieci.
- Miałam parę wpadek.
Na gładkim czole Vanessy Merritt pojawiły się zmarszczki.
- Czy to nie chodziło wówczas o sędziego Greena, który...
- Tak, chodziło właśnie o to - przerwała jej Barrie. Nie chciała, by wyciągano wszystkie jej niepowodzenia. -
Dlaczego skontaktowała się pani ze mną, pani Merritt? Jestem zachwycona, ale i zdziwiona.
Uśmiech Vanessy Merritt zgasł. Odparła poważnym tonem:
- Chyba już to wyjaśniłam, prawda? Nie udzielam pani wywiadu.
- Rozumiem - odparła Barrie.
Ale nie rozumiała. Nie miała zielonego pojęcia, dlaczego pani Merritt zupełnie nieoczekiwanie zadzwoniła do
niej i zaprosiła ją na kawę. Przez ostatnich kilka lat kiwały sobie przy spotkaniu głowami, jednak z pewnością nie
były przyjaciółkami.
Nawet miejsce spotkania wybrała dość dziwne. Była to jedna z kilkunastu stojących nad brzegiem kanału
łączącego Potomac z Tidal Basin restauracji. Po zmroku kluby i bary wzdłuż Water Street wypełniali goście,
głównie turyści. Niektóre restauracje sporo zarabiały w porze lunchu, ale późnym popołudniem w dzień roboczy
panowały tu pustki.
Może wybrała to miejsce właśnie ze względu na odosobnienie?
Barrie wrzuciła kostkę cukru do cappuccino i od niechcenia mieszała kawę, wyglądając przez kute żelazne
ogrodzenie tarasu.
Był ponury, pochmurny dzień. W kanale burzyły się fale. Barki i motorówki przycumowane przy nabrzeżu
podskakiwały na szarej wodzie. Parasol nad stolikiem trzeszczał i jęczał w porywach wiatru, niosącego ze sobą
zapach deszczu i ryb. Dlaczego siedziały na zewnątrz w tak nieprzyjemny dzień?
1
Pani Merritt zamieszała łyżeczką w mlecznej pianie i w końcu upiła łyk.
- Już wystygła - stwierdziła.
- Może napije się pani świeżej? - spytała Barrie. - Poproszę kelnera.
- Nie, dziękuję. Tak naprawdę wcale tej kawy nie chciałam. To był tylko, wie pani... - Wzruszyła ramionami,
które kiedyś były smukłe, a teraz zwyczajnie kościste.
-...pretekst? - podsunęła Barrie.
Vanessa Merritt uniosła głowę. W oczach ukrytych za okularami przeciwsłonecznymi Barrie dostrzegła posępną
szczerość.
- Musiałam z kimś porozmawiać.
- I pomyślała pani o mnie?
- Tak.
- Dlatego, że płakała pani, oglądając moje reportaże?
- Tak, a także dlatego, że było w nich współczucie. Wzruszyły mnie głęboko.
- Cieszę się, że przyniosły pani pociechę.
- Ja... nie mam wielu bliskich przyjaciół. Pani i ja jesteśmy w tym samym wieku. Pomyślałam, że mnie pani
wysłucha. - Vanessa opuściła głowę. Grzywa kasztanowatych włosów spadła na jej twarz, częściowo zakrywając
kości policzkowe i arystokratyczny podbródek.
Barrie odezwała się łagodnym tonem:
- Całe moje współczucie nie wystarczy, aby wyrazić, jak ogromnie mi przykro z powodu tego, co się stało.
- Ale wystarczyło. Dziękuję. - Vanessa Merritt wyciągnęła z torebki chusteczkę i wsunęła ją pod okulary, żeby
otrzeć oczy. - Zupełnie nie wiem, skąd się biorą - powiedziała, gdy łzy zmoczyły chusteczkę. - Powinno już ich
zabraknąć.
- Czy właśnie o tym chce pani ze mną porozmawiać? - spytała cicho Barrie. - O dziecku?
- O Robercie Rushtonie Merritcie - wybuchnęła Vanessa. - Dlaczego wszyscy unikają mówienia o nim po
imieniu? Miał imię, na miłość boską. Przez trzy miesiące był osobą i miał imię.
- Sądzę, że...
Pani Merritt nie dała Barrie skończyć zdania.
- Rushton to panieńskie nazwisko mojej matki - wyjaśniła. - Spodobałby się jej pomysł nazwania pierwszego
wnuka nazwiskiem jej rodziny.
Wpatrując się w burzliwe wody kanału, mówiła dalej nieobecnym głosem:
- Zawsze lubiłam imię Robert. Takie proste, bez gównianych ozdobników.
Jej wulgarność zaskoczyła Barrie. Nie pasowała do wizerunku damy z Południa. Jeszcze nigdy Barrie nie czuła
takiego zamętu w głowie. Co mogła powiedzieć kobiecie, która niedawno pochowała dziecko? Że pogrzeb był
ładny?
Nagle Vanessa Merritt zapytała:
- Co pani wie?
Barrie znowu została zaskoczona. Czyżby rzucono jej wyzwanie? „Co ty możesz wiedzieć o utracie dziecka? Co
ty w ogóle wiesz?”
- Czy chodzi pani o... Czy chodzi pani o śmierć dziecka... to znaczy o śmierć Roberta?
- Tak. Co pani wie?
- Nikt tak naprawdę nie wie wszystkiego o SIDS - odparła Barrie, próbując pojąć znaczenie tego pytania.
Zmieniając widocznie zdanie co do palenia, pani Merritt nerwowo rozdarła opakowanie papierosów. Jej urywane
i bezładne ruchy przypominały ruchy lalki. Palce unoszące papierosa do warg drżały. Barrie szybko wyłowiła z
plecaka zapalniczkę. Vanessa Merritt nie odezwała się ani słowem, dopóki się kilkakrotnie głęboko nie zaciągnęła.
Ale papieros jej nie uspokoił. Wydawała się coraz bardziej poruszona.
- Robert spał, na boczku, podłożyłam mu jedną z takich małych poduszeczek... To stało się tak szybko! Jak mog-
łam... - głos się jej załamał.
- Pani wini siebie? Proszę posłuchać. - Barrie wyciągnęła rękę przez stół, wyjęła papierosa z palców pani Merritt i
zgasiła w popielniczce. Potem ujęła zimne palce kobiety. - Robert zmarł nagle. Utrata dziecka w wyniku SIDS
dotyka co roku tysiące matek i ojców. Każdy z nich zastanawia się, czy nie popełnił błędu. Przypisywanie sobie
winy leży w ludzkiej naturze, dlatego wszyscy to robią. Niech pani nie wpadnie w tę pułapkę. Jeśli zacznie pani
myśleć, że ponosi pani odpowiedzialność za śmierć swojego dziecka, może się pani nigdy z tego nie podźwignąć.
Vanessa Merritt energicznie pokręciła głową.
- Pani nie rozumie. To naprawdę była moja wina. - Ukryte za okularami oczy rzucały nerwowe spojrzenia.
Wysunęła ręce z uścisku Barrie i dotknęła policzka, obrusa, ubrania, łyżeczki i szyi w niespokojnym poszukiwaniu
ukojenia. - Ostatnie miesiące ciąży były nie do zniesienia.
SIDS - Sudden Infant Death Syndrom - zespół nagiej śmierci niemowląt (przyp. tłum.).
2
Zasłoniła usta ręką, jakby nie potrafiła nawet tego opowiedzieć.
- Potem urodził się Robert. Jednak zamiast się poprawić, zrobiło się jeszcze gorzej. Nie mogłam...
- Nie mogła pani czego? Dać sobie rady? Wszystkie młode matki bardzo przeżywają poród - zapewniła ją Barrie.
Vanessa Merritt ugniatała czoło opuszkami palców.
- Pani nie rozumie - powtórzyła zduszonym szeptem. - Nikt nie rozumie. Nikomu nie mogę tego powiedzieć.
Nawet ojcu. Och, Boże, nie wiem, co robić!
Jej zdenerwowanie stało się tak wyraźne, że mężczyźni siedzący przy pobliskim stoliku odwrócili się i zaczęli im
przyglądać. Kelner, patrząc na nie z obawą, podszedł bliżej.
Barrie odezwała się cicho:
- Vanesso, proszę, niech się pani weźmie w garść. Wszyscy się na nas gapią.
Czy to dlatego, że Barrie zwróciła się do niej po imieniu, czy z jakichś innych przyczyn, załamanie nerwowe
natychmiast minęło. Znieruchomiały niespokojne dłonie. Łzy wyschły. Niemal jednym haustem wypiła zimne
cappuccino, którego, jak stwierdziła kilka minut wcześniej, wcale nie chciała. Osuszyła bezbarwne wargi serwetką.
Barrie ze zdumieniem przyglądała się tej gwałtownej przemianie.
Całkowicie odzyskawszy równowagę, Vanessa Merritt powiedziała zimnym, opanowanym głosem:
- Ta rozmowa była poufna, prawda?
- Oczywiście - odparła Barrie. - Dała mi to pani jasno do zrozumienia, kiedy dzwoniła do mnie.
- Cóż... widzę teraz wyraźnie, że spotkanie z panią było błędem. Od śmierci Roberta nie jestem sobą. Myślałam,
że muszę z kimś o tym porozmawiać, ale myliłam się. Rozmowa jeszcze bardziej mnie rozstraja.
- Straciła pani dziecko. Ma pani prawo do rozpaczy. - Barrie położyła rękę na ramieniu Vanessy. - Niech pani
będzie dla siebie wyrozumiała. To się po prostu zdarza.
Kobieta zdjęła okulary przeciwsłoneczne i spojrzała Barrie prosto w oczy.
- Czyżby?
Potem Vanessa Armbruster Merritt, Pierwsza Dama Stanów Zjednoczonych, założyła okulary, poprawiła na
ramieniu pasek torby i wstała. Agenci Tajnej Służby siedzący przy pobliskim stoliku z pośpiechem zerwali się na
równe nogi. Dołączyli do nich trzej pozostali, którzy, niewidoczni do tej pory, zajmowali stanowiska wzdłuż
żelaznej poręczy.
Zwarli szyki wokół Pierwszej Damy i odprowadzili ją z tarasu restauracji do czekającej limuzyny.
Rozdział drugi
Barrie pogrzebała w plecaku, szukając monet do automatu z napojami.
- Czy ktoś ma dwie dwudziestki do pożyczenia?
- Nie dla ciebie, słodziutka - odparł przechodzący obok montażysta. - Wisisz już u mnie na siedemdziesiąt pięć
centów.
- Zwrócę ci jutro. Przysięgam.
- Daj spokój, rybeńko.
- Czy słyszałeś kiedyś o molestowaniu seksualnym w pracy? - zawołała za nim.
- Jasne. Głosowałem za tym! - odkrzyknął przez ramię.
Barrie zrezygnowała z szukania monet na dnie plecaka, dochodząc do wniosku, że napój dietetyczny niewart jest
takiego wysiłku.
Przemierzyła salę redakcji wiadomości, minęła labirynt boksów i doszła do swojego. Jeden rzut oka na jej
miejsce pracy skłoniłby do samobójstwa osobę lubiącą porządek. Cisnęła plecak na blat zaśmieconego biurka,
zrzucając przy tym trzy czasopisma.
- Czy ty w ogóle je czytasz?
Barrie jęknęła w duchu. Howie Fripp był sekretarzem redakcji wiadomości, jej bezpośrednim przełożonym i
prawdziwym utrapieniem.
- Oczywiście, że czytam - skłamała. - Od deski do deski.
Zaprenumerowała sporą liczbę czasopism. Magazyny docierały regularnie, tworząc całe stosy na biurku, dopóki
nie była zmuszona ich wyrzucić, na ogół ich nie czytając. Ale skrupulatnie czytała horoskop w Cosmopolitan.
Właściwie był to cały czas, jaki poświęcała na przeglądanie czasopism, jednak dla zasady nie chciała zrezygnować
z prenumeraty. Wszyscy dobrzy radiowi czy telewizyjni dziennikarze mieli obsesję na punkcie informacji i czytali
wszystko, co im wpadło w ręce.
A ona była przecież dobrą dziennikarką.
Była.
- Czy nie ciąży ci na sumieniu świadomość, że tyle drzew oddaje życie, żeby dostarczyć ci materiałów, których i
tak nie czytasz?
- Howie, zawracasz mi głowę. Poza tym nie masz prawa wygłaszać mi kazań o ochronie środowiska, gdy sam
zatruwasz atmosferę dymem z wypalanych codziennie przez siebie czterech paczek papierosów.
- Nie wspominając już nic o moich pierdnięciach.
Nie cierpiała jego złośliwego uśmieszku prawie tak samo, jak nienawidziła prostaków rządzących WVUE -
3
niezależną stacją telewizyjną o niskim budżecie i równie niskim standardzie, walczącą o przetrwanie wśród
olbrzymów informacyjnych w Waszyngtonie. Musiała żebrać o pieniądze na swoje reportaże, które zyskały takie
uznanie Pierwszej Damy. Miała pomysły na następne. Jednak kierownictwo stacji, w tym Howie, było innego
zdania. Jej plany blokowali ludzie bez wyobraźni, talentu i energii. Nie tu było jej miejsce.
- Dzięki ci, Howie, że nie wspomniałeś o swoich pierdnięciach - burknęła.
Opadła na krzesło przy biurku i przeczesała palcami włosy, odsuwając je od twarzy. Nie miała powodu chwalić
się fryzurą, bo wilgotny wiatr na tarasie restauracji nieźle ją potargał.
Dziwny wybór miejsca spotkania.
Jeszcze dziwniejsze było samo spotkanie.
Jaki miało cel?
W drodze powrotnej przypominała sobie każde słowo wypowiedziane w czasie rozmowy. Przeanalizowała każde
drgnienie głosu Vanessy Merritt, oceniła każdy gest. Rozważała niepokojące ostatnie pytanie, które zastąpiło
pożegnanie, jednak nadal nie potrafiła się domyślić, co właściwie się stało. Lub co się nie stało.
- Sprawdziłaś pocztę elektroniczną? - spytał Howie, przerywając jej zadumę.
- Jeszcze nie.
- Pamiętasz tego tygrysa, który uciekł z objazdowego wesołego miasteczka? Znaleźli go. W ogóle nie uciekał.
Ergo, nie ma reportażu.
- Och, nieeee! - zawołała dramatycznym tonem. - A tak się cieszyłam, że o tym napiszę.
- Tak, to mogła być niezła wiadomość. Gdyby pożarł jakiegoś dzieciaka czy coś w tym rodzaju... - Howie
wydawał się naprawdę zmartwiony straconą okazją.
- Dlaczego zawsze mi dajesz jakieś nędzne zlecenia? Czy dlatego, że mnie nie lubisz, bo jestem kobietą?
- Kurczę, tylko nie te feministyczne bzdury. Masz okres czy co?
Westchnęła.
- Howie, jesteś beznadziejny.
Beznadziejny. Właśnie. Vanessa Merritt przypominała kogoś pozbawionego wszelkiej nadziei.
Barrie chciała się nad tym spokojnie zastanowić.
- Posłuchaj, Howie, jeśli nie przyszedłeś do mnie z czymś bardzo ważnym, to pa, pa. Sam widzisz, że mam tu
mnóstwo roboty.
Howie oparł się o ściankę działową jej zagrody - jak Barrie nazywała w myślach swój zagracony boks. Bez
względu na porę roku nosił białe koszule z krótkim rękawem. Zawsze. I zawsze do czarnych spodni, które zawsze
były wyświecone. Krawaty zawsze ze spinką. Dzisiejszy egzemplarz był wyjątkowo ohydny i miał plamę na
wystrzępionym końcu. Sięgał zaledwie połowy beczułkowatej klatki piersiowej, która nie pasowała do niemal nie
istniejącego tyłka i patykowatych, krzywych nóg.
Jej szef skrzyżował ramiona i kostki.
- Byłoby miło wreszcie coś zobaczyć, Barrie. Reportaż. Wiesz, reportaż. To, za co ci płacą. Masz coś do
dziennika wieczornego?
- Pracowałam nad czymś, ale nie wypaliło - wymruczała, włączając komputer.
- Co to było?
- Skoro nie wypaliło, czy dyskusja na ten temat ma jakiś sens?
Vanessa Merritt powiedziała, że ostatnie miesiące przed urodzeniem dziecka były nie do zniesienia. Jej
zachowanie dawało jasno do zrozumienia, że bardzo dużo przeszła. Jednak po urodzeniu dziecka to „nie do
zniesienia” jeszcze się pogorszyło. Co było nie do zniesienia? Dlaczego właśnie mnie chciała o tym opowiedzieć? -
zastanawiała się Barrie.
Howie gadał dalej, nie zwracając uwagi, że dziewczyna słucha go tylko jednym uchem.
- Nie proszę o reportaż na żywo o kimś, kto odstrzeliwuje sobie głowę. Albo o ekstremistach islamskich
przetrzymujących w Watykanie papieża jako zakładnika. Ani nawet o pierwszych krokach człowieka na Marsie.
Wystarczyłaby miła, prosta historyjka. Coś. Cokolwiek. Sześćdziesiąt sekund między drugą a trzecią przerwą na
reklamy. To wszystko, o co proszę.
- Nie wysilaj się, Howie - burknęła Barrie. - Jeśli to twoje najlepsze przemówienie mobilizujące do pracy, to nic
dziwnego, że twoi podwładni osiągają tak mało zadowalające wyniki.
Przestał krzyżować kończyny i wyciągnął się na całą wysokość metra i sześćdziesięciu siedmiu centymetrów,
którą zawdzięczał wysokim obcasom w zdartych trzewikach.
- Wiesz, na czym polega twój problem? Jesteś marzycielką. Uważasz, że jesteś Diane Sayer. Ale nie jesteś Dianę
Sayer i nigdy nią nie będziesz. Nigdy nie wyjdziesz za mąż za sławnego reżysera filmowego ani nie będziesz miała
własnego programu informacyjnego, ponieważ partaczysz i wszyscy w branży o tym wiedzą. Dlatego przestań
czekać na wielką bombę i zajmij się czymś, z czym dzięki niewielkiemu talencikowi dasz sobie radę. Czymś, co
będę mógł puścić na antenę. Dobrze?
Barrie przestała go słuchać zaraz po jego stwierdzeniu, że „jest marzycielką”. Pierwszy raz wysłuchała tej
przemowy w dniu, w którym ją przyjął, z dobroci serca, jak stwierdził. Poza tym, dodał, kierownictwo piliło go,
4
aby zatrudnił „jeszcze jedną spódnicę”, a ona „nieźle się prezentuje”. Od tamtej pory niemal codziennie
wysłuchiwała tej samej przemowy. Już trzy lata.
W poczcie elektronicznej czekało na nią kilka przesyłek, ale nie było tam nic, czego nie mogłaby odłożyć na
później. Wyłączyła komputer i wstała.
- Już za późno na przygotowanie jakiegoś materiału na dziś wieczór, Howie. Będę miała coś dla ciebie jutro.
Obiecuję. - Złapała plecak i zarzuciła go na ramię.
- Dokąd idziesz?! - krzyknął, gdy przemknęła obok.
- Do biblioteki.
- Po co?
- Po materiał, Howie.
Przechodząc obok automatu z napojami walnęła go pięścią. Z otworu wypadła puszka dietetycznej coli.
Uznała to za dobry znak.
Żonglując plecakiem, ze stosem książek pod pachą otworzyła tylne drzwi do domu i potykając się weszła do
środka. W chwili gdy minęła próg, została obdarowana gorącymi pocałunkami prosto w usta.
- Dzięki, Cronkite. - Otarła ślinę z twarzy. - Ja też cię kocham.
Przeznaczeniem Cronkite’a i pozostałych szczeniaków z jego miotu była szybka śmierć w stawie, ale Barrie
doszła do wniosku, że przydałby się jej czworonożny towarzysz, gdy dwunożny oświadczył, że potrzebuje więcej
wolnej przestrzeni i opuścił jej życie na dobre.
Z trudem podjęła decyzję, którego szczeniaka ocalić, nigdy jednak nie żałowała swojego wyboru. Cronkite był
dużym, długowłosym psem z wyraźnymi cechami złotego retrievera. Wielkie brązowe oczy spoglądały na nią z
uwielbieniem, a ogon wybijał radosny rytm na łydce.
- Idź się wysiusiać - powiedziała, wskazując głową w stronę miniaturowego ogródka. - Przez psie drzwiczki. -
Zaskomlał. Barrie westchnęła. - Dobrze, poczekam. Ale pośpiesz się. Te książki są okropnie ciężkie.
Z zadowoleniem oblał kilka krzaków i wbiegł do środka przed swoją panią.
- Zobaczymy, czy jest coś ciekawego w poczcie - powiedziała do siebie. Na korytarzu przy otworze w drzwiach
frontowych leżał stos korespondencji. - Rachunek, rachunek, ponaglenie... Zaproszenie na przyjęcie w Białym
Domu. - Zerknęła na psa, który przechylił pytająco głowę. - Tylko sprawdzam, czy zwróciłeś na to uwagę -
powiedziała.
Cronkite poczłapał za nią po schodach do sypialni, gdzie zmieniła sukienkę i buty na wysokich obcasach na
sięgającą kolan bluzę Redskinów i parę długich skarpet. Przeciągnęła szczotką po włosach i związała je w koński
ogon. Oceniając swoje odbicie w lustrze, mruknęła „zachwycająca” i zaraz potem przestała myśleć o swoim
wyglądzie. Skupiła się na pracy.
Bardzo dbała o różne kontakty - kolekcjonowała urzędników, sekretarki, kochanków, sprzątaczki, gliny i osoby
na kluczowych stanowiskach, dzięki którym od czasu do czasu otrzymywała godne zaufania informacje i cenne
wskazówki. Jednym z takich źródeł wiedzy była Anna Chen, pracująca w administracji waszyngtońskiego Szpitala
Miejskiego. Soczyste ploteczki zebrane przez urzędniczkę na szpitalnych korytarzach często prowadziły do
dobrych programów. Była jednym z najbardziej niezawodnych informatorów.
Barrie miała nadzieję, że jeszcze nie jest za późno, aby złapać Annę w biurze. Poszukała numeru w notesie i wy-
stukała go na aparacie. Telefonistka szpitalna natychmiast ją połączyła.
- Cześć, Anno. Tu Barrie Travis. Cieszę się, że cię złapałam.
- Właśnie wychodziłam. O co chodzi?
- Jakie mam szansę na otrzymanie kopii raportu z sekcji zwłok dziecka Merrittów?
- Żartujesz sobie?
- To takie trudne?
- Prawie niemożliwe, Barrie. Przykro mi.
- Tak myślałam, ale nigdy nie zaszkodzi zapytać.
- Dlaczego chcesz to mieć?
Barrie wykonała parę skomplikowanych ewolucji, które miały uspokoić źródło nieformalnych informacji i
wyjaśnić powody zainteresowania tą właśnie sprawą.
- W każdym razie dziękuję, Anno - zakończyła i rozczarowana odłożyła słuchawkę.
Wyniki sekcji mogły być dobrym punktem wyjścia, chociaż właściwie nadal nie wiedziała, czego szuka.
- Co chcesz na obiad, Cronkite? - spytała, schodząc na dół do kuchni. Otworzyła lodówkę i wyrecytowała
specjalności menu: - Dzisiaj polecamy „Smakołyki Kibbies”, kurczaka z wątróbką Alpo lub „Smakowite
kiełbaski”. - Pies zaskomlał z rozczarowaniem. Litując się nad nim, zapytała: - Luigi? - i wtedy pojawił się długi,
różowy język. Cronkite zaczął się ślinić.
Powinna przygotować dla siebie dietetyczną kolację, ale o co w ogóle do diabła chodzi? Jeśli spędzasz wieczory
w domu w bluzie od dresu i długich skarpetach, prowadząc rozmowy z kundlem i mając w perspektywie tylko
godziny żmudnego szperania w papierach, to jaką różnicę sprawi kilka dodatkowych gramów tłuszczu?
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin