Smith Wilbur - Pora Umierania(2).rtf

(1414 KB) Pobierz

Wilbur Smith

 

Pora umierania

 

(A Time To Die)


Mojej żonie Danielle Antoinette

z wyrazami miłości na zawsze


Siedziała nieruchomo od przeszło dwóch godzin. Potrzeba zmienienia pozycji stawała się wręcz nie do zniesienia. Każdy mięsień ciała zdawał się drżeć, dokuczliwie domagając się ruchu. Pośladki miała całkowicie zdrętwiałe i mimo że doradzono jej, aby opróżniła pęcherz, nie zrobiła tego przed stanięciem na czatach, ponieważ czuła się zażenowana obecnością mężczyzn i zbyt wystraszona afrykańskim buszem, żeby udać się na stronę. Teraz nie mogła sobie darować tego nadmiaru wstydliwości.

Patrzyła przez wąską szczelinę w trawiastej konstrukcji kryjówki – długim tunelu, który naganiacze zbudowali w gęstym buszu z wielką starannością, gdyż nawet najmniejsza gałązka mogła zmienić tor lecącego z szybkością 900 metrów na sekundę pocisku. Tunel miał długość pięćdziesięciu metrów i został wymierzony bardzo dokładnie, aby można było precyzyjnie ustawić teleskopową lunetę strzelby.

Nie poruszając głową Claudia spojrzała kątem oka na siedzącego obok niej ojca. Jego strzelba była oparta o rozwidlenie znajdującej się przed nim gałęzi, a prawa ręka spoczywała lekko na kolbie. W tej pozycji wystarczyło jedynie unieść broń kilka centymetrów do policzka, żeby być gotowym do strzału.

Przy całym zmęczeniu fizycznym myśl o ojcu strzelającym z tej złowieszczo błyszczącej broni jeszcze bardziej ją rozdrażniła. Ojciec zawsze wywoływał w niej gwałtowne, krańcowo sprzeczne uczucia. Na nic, co robił lub mówił, nie umiała pozostać obojętna. Otwarcie zdominował jej życie, za co Claudia jednocześnie kochała go i nienawidziła. Odkąd pamiętała, zawsze próbowała od niego uciec, jemu zaś zawsze udawało się ją łatwo przyciągnąć do siebie z powrotem. Wiedziała dobrze, że głównym powodem, dla którego w wieku dwudziestu sześciu lat była niezamężna – mimo swojej urody, mimo własnych osiągnięć, mimo niezliczonych propozycji, z których dwie wyszły od mężczyzn obdarzonych przez nią prawdziwym uczuciem – był człowiek siedzący obok niej. Nigdy nie spotkała drugiego mężczyzny, który mógłby się równać z ojcem.

Pułkownik Riccardo Monterro, żołnierz, inżynier, uczony, smakosz, bajecznie bogaty przedsiębiorca, atleta, bonvivant, zdobywca kobiecych serc, sportowiec – mogła go nazwać wieloma innymi określeniami, a choć każde z nich pasowało do niego jak ulał, nie ujmowały go takim, jakiego znała. Żadne słowa nie oddawały jego czułości i siły, za które go kochała, ani okrucieństwa i szorstkości, które wzbudzały w niej odrazę. Nie sposób było wyrazić tego, co zrobił jej matce, która teraz była porzuconą, nie oczekującą niczego od życia alkoholiczką. Claudia zdawała sobie sprawę, że mógł równie łatwo zniszczyć i ją, jeśli kiedykolwiek pozwoliłaby mu sobą pokierować. W jego obecności czuła się niczym byk patrzący na uzbrojonego matadora. Ojciec był niebezpiecznym człowiekiem i właśnie dlatego tak pociągającym.

Ktoś jej kiedyś powiedział: „Niektóre kobiety potrafią się zakochać jedynie w prawdziwym draniu”. Wtedy bez namysłu odrzuciła tę myśl, ale później zastanowiwszy się częściowo w nią uwierzyła. Cokolwiek by powiedzieć, ojciec był właśnie człowiekiem tego pokroju. Potężnym, rubasznym draniem, który z właściwym mu wielkim urokiem osobistym, z promiennymi, złocistobrązowymi oczami i lśniącymi zębami, potrafił śpiewać jak Caruso i zjeść nawet największą porcję spaghetti, jaką nałożyła mu na talerz. Mimo że urodził się w Mediolanie, jego osobowość została ukształtowana w Ameryce, do której dziadkowie Claudii wyemigrowali z Włoch Mussoliniego, kiedy Riccardo był jeszcze dzieckiem.

Claudia odziedziczyła po nim wiele cech fizycznych: oczy, zęby i oliwkowy kolor skóry, ale tym bardziej usiłowała odrzucić te cechy, które ją w nim raziły i wybrać odmienną od jego drogę życia. Zdecydowała się, na przykład, na studia prawnicze, ponieważ ojciec miał skłonności do omijania prawa. Na długo zanim zrozumiała, czego dotyczy polityka, postanowiła zostać zwolenniczką demokratów, na złość ojcu, który był republikaninem. Ojciec dorobił się olbrzymiego majątku, więc Claudia po ukończeniu studiów z piątą lokatą na swoim roku odrzuciła ofertę pracy z rocznym wynagrodzeniem w wysokości 200 000 dolarów i zatrudniła się w agencji praw obywatelskich, która płaciła jej 40000 rocznie. Ponieważ ojciec dowodził w Wietnamie batalionem saperów i jeszcze teraz nazywał wrogów „ciemniakami”, jej praca z tubylczym plemieniem Inuit dawała satysfakcję tym większą, że spotykała się z jego dezaprobatą. Riccardo także w stosunku do Eskimosów używał słowa „ciemniaki”. Mimo to przyleciała na jego zaproszenie do Afryki, a już prawdziwym horrorem było dla niej to, że ojciec miał zabijać dzikie zwierzęta, przeciw czemu nawet nie zaprotestowała.

W domu Claudia cały wolny czas poświęcała pracy społecznej dla Towarzystwa Ochrony Środowiska Naturalnego Alaski. Towarzystwo koncentrowało swoje wysiłki i środki na walkę z kompaniami naftowymi, które rabunkowo eksploatowały złoża, ze szkodą dla otoczenia. Przedsiębiorstwo jej ojca, Systemy Kotwiczne i Inżynieryjne, było zaś głównym dostawcą sprzętu dla spółek wiertniczych. Każdy wybór w jej życiu był dokładnie rozważony i miał wyraźnie sprecyzowany cel.

A jednak przybyła do tego obcego kraju i czekała posłusznie, aż ojciec zabije jakieś piękne, dzikie zwierzę. Własna dwulicowość przyprawiała ją o mdłości. Wyprawa, na którą została zaproszona, nazywała się safari. Nigdy w życiu nie zgodziłaby się na udział w tak ohydnym przedsięwzięciu – zawsze wcześniej odmawiała z oburzeniem, gdy ojciec składał jej taką propozycję – gdyby nie sekret, jaki odkryła na kilka dni przed zaproszeniem. To mógł być ostatni raz, niemal na pewno ostatni raz, kiedy miała okazję przebywać z nim sam na sam. Ta myśl poruszała ją jeszcze bardziej niż świadomość uczestniczenia w polowaniu.

„O Boże”, przeraziła się. „Co ja zrobię bez niego? Jak będzie wyglądało moje życie, gdy zabraknie go przy mnie?”

Poraziło ją to z taką siłą, że odwróciła gwałtownie głowę, wykonując pierwszy ruch od dwóch godzin, i spojrzała za siebie przez ramię. Tuż za nią siedział obcy mężczyzna. Był zawodowym myśliwym. Mimo że ojciec polował z nim na kilkunastu poprzednich safari, Claudia poznała go zaledwie cztery dni temu, gdy wysiadła z ojcem z samolotu Południowoafrykańskich Linii Lotniczych w Harare, stolicy Zimbabwe. Dalej myśliwy przewiózł ich dwusilnikowym samolotem Beechcraft Baron do rozległego terenu łowieckiego niedaleko granicy z Mozambikiem. Obszar ten został wydzierżawiony od rządu Zimbabwe.

Myśliwy nazywał się Sean Courteney. Fakt, że poznała go zaledwie cztery dni wcześniej, nie przeszkodził Claudii obdarzyć go nienawiścią tak silną, jakby znali się całe życie. Nic dziwnego, że myśl o ojcu instynktownie zmusiła ją do spojrzenia na tego człowieka. Jeszcze jeden niebezpieczny mężczyzna w jej życiu. Twardy, bezlitosny i tak diabelnie przystojny, że instynkt ostrzegał ją przed nim bezgłośnym krzykiem.

Myśliwy zmarszczył brwi i spojrzał na nią jasnymi, zielonymi oczami, które zdawały się lśnić na mocno opalonej twarzy. W kącikach rozgniewanych oczu pojawiły się kurze łapki i mężczyzna dotknął wskazującym palcem jej biodra, nakazując Claudii pozostanie w bezruchu. Dotknięcie było lekkie, ale poczuła w tym pojedynczym palcu całą jego męską siłę. Już wcześniej zwróciła uwagę na jego dłonie, usiłując odpędzić od siebie wrażenie, jakie wywołał w niej ich zgrabny kształt. „To są ręce artysty, chirurga albo mordercy”, pomyślała wtedy, a teraz dotknięcie niemal ją zmroziło. Poczuła się, jakby zaatakował ją seksualnie. Patrzyła nieruchomo przez szczelinę w trawie czując, jak gotuje się z oburzenia. Jak on śmie jej dotykać! Miejsce na biodrze, gdzie spoczął jego palec, paliło, jakby ją naznaczył rozpalonym żelazem.

Tego popołudnia, zanim opuścili obóz, Sean nalegał, aby każde z nich wzięło prysznic i umyło się specjalnym bezwonnym mydłem, które im wręczył. Przestrzegł także Claudię, żeby nie używała perfum, a jeden z obozowych służących położył czystą, wyprasowaną koszulę w kolorze khaki i takie same spodenki na jej łóżku.

– Przy sprzyjającym wietrze te wielkie koty potrafią zwietrzyć panią z odległości trzech kilometrów – powiedział Sean przed prysznicem. Lecz teraz, po dwóch godzinach spędzonych w nieznośnym upale wypełniającym dolinę Zambezi, czuła za sobą lekki zapach świeżego, męskiego potu. Mężczyzna siedział tak blisko, że niemal jej dotykał i Claudia przeżywała wręcz katusze opanowując pragnienie poruszenia się; zmienienia pozycji na składanym, płóciennym krzesełku. Bliskość mężczyzny drażniła ją i niepokoiła, mimo to zmusiła się do pozostania w bezruchu. Przyłapała się na tym, że wdycha głęboko powietrze, starając się lepiej uchwycić jego zwodniczy zapach, więc pohamowała się ze złością, uświadomiwszy sobie, co robi.

Kilka centymetrów przed jej oczyma zawirował zielony liść wiszący czubkiem do dołu w szczelinie trawiastej ściany i w tej samej chwili poczuła lekki, wieczorny wiatr.

Sean na kryjówkę wybrał miejsce poniżej poziomu wiatru, toteż powiew powietrza na ich wysokości przyniósł ze sobą nowy zapach: stęchły smród mięsa. Przynętą była stara krowa, którą Sean wypatrzył w stadzie ponad dwustu potężnych, czarnych bawołów. – Ta stara panna przestała się cielić już dawno temu – powiedział, wskazując krowę palcem. – Namierz ją poniżej łopatki, w samo serce – rozkazał Riccardowi.

Było to pierwsze zwierzę, które zostało zabite z zimną krwią na jej oczach. Wystrzał z ciężkiej strzelby oszołomił ją w pierwszej chwili, ale nie tak bardzo, jak purpurowy strumień krwi, błyszczący w jasnym afrykańskim słońcu, i żałosny, śmiertelny ryk starej krowy. Claudia sama wróciła do półciężarowej toyoty i siedziała na przednim siedzeniu pokryta zimnym potem mdłości, podczas gdy Sean i jego ludzie ćwiartowali bawołu.

Mężczyźni wywindowali cielsko zwierzęcia na niższe gałęzie potężnego drzewa figowego za pomocą małego dźwigu umocowanego na toyocie. Po dłuższej debacie przynęta została ułożona na wysokości, która pozwalała dorosłemu lwu stojącemu na tylnych łapach na częściowe zaspokojenie głodu, uniemożliwiając jednocześnie zjedzenie całego mięsa w czasie jednego posiedzenia i przeniesienie się gdzie indziej w poszukiwaniu nowej padliny.

To było cztery dni wcześniej, ale nawet kiedy układali przynętę, metalicznie zielone muchy zlatywały się chmarami zwabione zapachem świeżej krwi. Teraz, gdy upał i muchy dokonały swojego dzieła, Claudia musiała zaciskać nozdrza i krzywiła się ze wstrętem, gdy wiatr owiewał ją smrodem padliny. Zapach zdawał się pokrywać jej język i przełyk śliskim mułem. Patrząc na wiszące na drzewie resztki wyobrażała sobie, że może dostrzec, jak lekko się poruszają, gdy robaki zagłębiały się w zepsute mięso.

– Cudowne. – Sean wciągnął głęboko zapach, zanim weszli do kryjówki. – Zupełnie jak dojrzały camembert. Żaden kot w odległości piętnastu kilometrów nie będzie mógł się temu oprzeć.

Kiedy czekali, słońce powoli zniżało się po niebie, nadając kolorom buszu żywości, która kontrastowała z rozmazanymi barwami zalanego rażącym blaskiem południa.

Lekki chłód przyniesiony przez wiatr rozbudził otępiałe od upału ptaki. W poszyciu trawy na brzegu strumienia odezwał się jeden śpiewając ochryple swoje „Kok! Kok! Kok!” – niczym papuga. W gałęziach bezpośrednio nad jej głową ożywiła się para lśniących metalicznie rajskich ptaków, trzepoczących szybko skrzydełkami i zawisających w powietrzu, żeby napić się nektaru z nabrzmiałych kwiatów. Claudia wolno podniosła głowę i obserwowała je z prawdziwą przyjemnością. Choć była tak blisko, że mogła dostrzec, jak ich cienkie, długie języczki wślizgują się do otwartych kielichów żółtych kwiatów, ptaszki zupełnie ją ignorowały, jakby była częścią drzewa.

Kiedy tak obserwowała ptaki, zdała sobie sprawę, że w kryjówce zapanowało nagłe podniecenie. Jej ojciec siedział skupiony z ręką zaciśniętą mocniej na kolbie strzelby. Niemal czuła ogarniające go napięcie. Riccardo patrzył przez szczelinę w ścianie, ale mimo że wytężyła wzrok patrząc w tym samym kierunku, nie potrafiła dostrzec przyczyny tej zmiany nastroju. Kątem oka zobaczyła, jak ręka Seana Courteneya wsuwa się pomiędzy nich, poruszając się delikatnie, żeby wreszcie ostrzegawczo chwycić za łokieć jej ojca.

Usłyszała jego szept, delikatniejszy od powiewu wiatru:

– Czekaj!

Wszyscy zamarli, wciąż nieruchomi, czas zaś mijał wolno; dziesięć minut, potem dwadzieścia.

– Po lewej – szepnął Sean i było to tak nieoczekiwane, że Claudia cała drgnęła, poruszona ledwo dosłyszalnym szeptem. Spojrzała w lewo. Nie widziała nic szczególnego poza trawą, drzewami i cieniami. Wytężała wzrok, aż oczy jej zaszły łzami i musiała zamrugać powiekami. Kiedy zerknęła ponownie, zobaczyła coś przypominającego mgiełkę czy może dym – brązową smugę poruszającą się w wysokiej, spalonej słońcem trawie.

Nagle, zupełnie niespodziewanie, na otwarty teren pod obciążonym padliną drzewem figowym wyszło duże zwierzę.

Claudia nie potrafiła się powstrzymać i sapnęła, a ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin