ROBIN SCHONE
Zbudź się, kochanie
To specjalne wydanie powieści Zbudź się, kochanie
dedykuję Wam, Drodzy Czytelnicy.
To Wam wszystko zawdzięczam.
Dziękuję
Od Autorki
Druidyzm jest starożytnym kultem religijnym, w którym istotną rolę odgrywają obrzędy i czary. Książka Lewisa Spence'a: Magic Arts in Celtic Britain (Sztuki magiczne w celtyckiej Anglii) pozwoliła mi poznać i zrozumieć tajemnice druidyzmu. Szczególnie wdzięczna jestem panu Spence'owi za dwa czarodziejskie zaklęcia: pierwsze dotyczy nadprzyrodzonej zdolności przybierania innej postaci, drugie umiejętności stawania się niewidzialnym; oba wykorzystałam w swojej powieści.
Miłość również sprowadza się do magii i rytuałów. The Encyclopedia of Erotic Wisdom (Encyklopedia wiedzy erotycznej) Rufusa C. Camphausena (Inner Traditions International, 1991) jest bezcennym źródłem informacji dla wszystkich interesujących się sprawami seksualizmu w kulturze "Wschodu i Zachodu, zarówno w aspekcie historycznym, jak i w czasach współczesnych. Panu Camphausenowi pragnę podziękować za to, że zajął się badaniem sanskryckich dzieł religijnych traktujących o magii i zechciał się podzielić z nami ogromną wiedzą dotyczącą związanych z tym tematem zwyczajów i terminologii.
ONA
Namiętna. Rozpalona.
Wilgotna.
Każdą cząstką ciała pragnęła spełnienia.
Matthew spał obok niej w ich mieszkaniu w Chicago. Przespał tak siedemnaście lat jej zmysłowego rozpalenia, zmuszając żonę do samozaspokajania pożądania, jakie w niej wzbudzał. Jakie dawniej wzbudzał. Ciągle odsuwał ją od siebie, mówiąc: „Idź spać, kochanie; nadrobimy to jutro”, albo: „Śpij, kochanie; jutro czeka nas trudny dzień”, lub po prostu: „Śpij, jestem wykończony”.
Biodra mimowolnie unosiła i wyginała się w łuk, palce drżały i wilgotniały z pożądania. Pragnęła męża. Pragnęła mężczyzny. Jakiegokolwiek, gdziekolwiek. Mój Boże, co za marnotrawstwo. To nie była jego wina, nie Matthew. Przez te wszystkie lata pragnęła czegoś, co nie mogło się zdarzyć, co nie stanie się nigdy. Nie chciała sama się zaspokajać, ukradkowo przeżywać krótkich chwil zmysłowej rozkoszy, pragnęła... tak bardzo pragnęła...
Na chwilę straciła oddech, poczuła orgazm, samotny, z nikim niedzielony wybuch fizycznego spełnienia. W takich momentach najboleśniej uświadamiała sobie, jak bardzo jest samotna. Przestała myśleć, z wdzięcznością pogrążyła się w samotnym przeżywaniu rozkoszy.
ON
Zimna.
Obojętna.
Sztywniała na jego widok.
Morrigan odwróciła głowę i zagryzła wargi, by znieść to, czego dotychczas zawsze odmawiała mężowi, chociaż dziś właśnie minął już rok od ich ślubu. Zacisnął zęby. Cieszył się reputacją największego rozpustnika w całej Anglii, a jednak nie udało się inaczej i musiał zaspokoić płonącą w nim żądzę, kochając się z kobietą, która powinna z radością witać i odwzajemniać jego namiętne pieszczoty.
Wygiął się w łuk, wsunął prącie głęboko w pochwę żony. Ogarniało go coraz większe podniecenie, poczuł mrowienie w krzyżu. Mój Boże, co za marnotrawstwo! To nie była jej wina, nie Morrigan. Nie czuł nic poza swoim pożądaniem. Tylko on pragnął, tylko on płonął. A przecież pragnął... z całej duszy pragnął czegoś więcej. Znacznie więcej. Nie chodziło mu o to, żeby tylko spełniała małżeński obowiązek, pragnął, by łączyła się z nim w chwilach najwyższej rozkoszy, pragnął...
Na chwilę stracił oddech, poczuł orgazm. W tym momencie zrozumiał, jak bardzo czuje się osamotniony. Uświadomił sobie, że takie chwile jak ta zawsze będzie przeżywał sam. Przestał myśleć, z wdzięcznością pogrążył się w samotnym przeżywaniu fizycznego spełnienia.
1
Dorset, Anglia, 1883
Harap unosił się i opadał - raz, drugi, cicho wybijał rytm. Pokój usiany był wijącymi się cieniami geometrycznych wzorów. Łóżko tworzyło achromatyczny sześcian, nocny stolik wyglądał jak ciemny walec, krzesło jak czarny czworobok. Na łóżku nieruchomo leżała kobieta, blada twarz o szlachetnych rysach tworzyła jaśniejszą plamę. Na głowie miała śnieżnobiały czepek - surowy w formie, niewdzięczny, odstraszający.
Charles Lucien Villiers Mortimer, dwunasty baron Arlcotte, zacisnął dłoń na krótkiej rękojeści opadającego bicza.
Miał trzydzieści trzy lata. Tę śpiącą królewnę poślubił w dniu jej dwudziestych urodzin. Do ubiegłej nocy była dziewicą. Wczoraj skończyła dwadzieścia jeden lat. A on... on cały długi, niepotrzebnie stracony rok żył w celibacie. Łudził się nadzieją, że zdoła tchnąć życie w to oziębłe ciało.
W mroku dostrzegł błysk złota.
Z okazji rocznicy ślubu ofiarował Morrigan pierścień ze szczerego złota. Miał zastąpić ślubną obrączkę, którą zgubiła prawie natychmiast po tym, jak rok temu wsunął ją jej na palec. Chciał zacząć wszystko od nowa. Pierścień jest symbolem nowego startu, zapewniał, wsuwając szeroką obrączkę żonie na palec. Delikatnie całując w usta, przekonywał, że nie ma nic wstydliwego w tym, co mąż robi z żoną.
Odwróciła głowę, nie chciała jego pocałunków. Ciało pozostało zimne i nieczułe, odrzucało jego nasienie.
Pierścień leżał na nocnym stoliku.
Zagotował się ze złości. Na pewno już nie śpi; ze szczeliny między kotarami przy łóżku wyraźnie słyszał jej oddech w ciszy poranka.
Kobieta, poślubiona mu młodziutka małżonka, a teraz ciałem, jeśli nawet nie duszą, żona w pełnym znaczeniu tego słowa, leżała bez ruchu jak martwa, obojętna na świdrujący wzrok męża. Jak gdyby ubiegłej nocy w ogóle nie było, jak gdyby jego nigdy nie było! Sam zapewne wcale nie byłby tego pewien, gdyby wcześniej nie zmywał z członka jej krwi, materialnego dowodu ofiary niechętnie złożonej przez małżonkę dziewicę.
Ze złości przez sekundę miał ochotę zedrzeć z niej kołdrę. Chciał sprawdzić, czy opuściła zadartą i zwiniętą wokół bioder koszulę nocną. Nie musiał sprawdzać, był pewien, że dokładnie okryła nogi.
Czuł się zmęczony walką o przegraną sprawę. A Morrigan -teraz już to wiedział - była przegraną sprawą.
Kiedy trzynaście miesięcy temu ujrzał ją w lesie, z niezwykłym wdziękiem tańczyła wokół wiekowych kamieni. Przypominała dobrą wróżkę, oczarowała go jak Ewa. Czarne włosy swobodnie opadały jej na plecy i ramiona. Rzucała w górę całe garście wiosennych kwiatów, które potem jak deszcz spadały jej na głowę.
Wpatrywał się w nią jak urzeczony. Pomyślał, że w końcu udało mu się znaleźć ten najcenniejszy klejnot w świecie: kobietę pełną namiętności.
Zacisnął dłoń na rękojeści bicza.
Jego rodzice żyli z sobą w zgodzie i harmonii, podobnie jak wiele innych arystokratycznych małżeństw. Majątki i tytuły obligowały do zawierania małżeństw z rozsądku, zdobywania dobrych partii, zapewniania sobie dostatniego, wygodnego życia... Poprzysiągł sobie, że nie zgodzi się, by zgotowano mu takie piekło na ziemi. I co z tego wyszło? Zburzył konwenanse, nie ożenił się ani z rozsądku, ani dla przyjemności.
Był więcej niż pewien, że jego młodziutka wybranka, która właśnie stała się żoną, jest tą jedną jedyną. Nie miał cienia wątpliwości, że uda mu się rozbudzić drzemiące w niej uczucia i pożądanie. Wychowana w nienawiści, lekceważona i pogardzana, musiała skrywać swoje potrzeby i pragnienia. Ale przecież je ma. Musi je gdzieś mieć! Ufał, że będzie jego najlepszym przyjacielem, druhem od serca, partnerką o podobnym temperamencie, dorównującą mu we wszystkim kochanką. Tylko gdzie śpią jej zmysły?
Zmusił się do rozluźnienia dłoni.
Ciągle go odrzucała, nie chciała jego prezentów, nie chciała jego samego, nie chciała być żoną. A on cały czas, długie, wlokące się w nieskończoność miesiące łudził się nadzieją, że obudzi w niej uczucia, rozpali zmysły.
Nie potrafił.
Pasja, namiętność, które dostrzegł w lesie, były iluzją. Widział, co sam chciał zobaczyć, nie to, co było w niej.
Westchnął. Ciepły oddech obłoczkiem pary uniósł się w zimnym pokoju.
Gdyby tylko mógł wzbudzić w niej pożądanie, gdyby rozpalona i wilgotna poddała się jego pieszczotom, wielbiłby ją do śmierci, kochał każdej nocy, aż krzyczałaby z rozkoszy.
Tymczasem teraz...
Teraz nie miało to najmniejszego znaczenia.
Skoro nie udało mu się rozpalić jej zmysłów, weźmie, co musi wziąć. Nie może mieć namiętnej kochanki, będzie miał potomka.
Ale jeszcze nie teraz.
Żołądek podszedł mu do gardła na myśl, że w tej chwili kładzie się obok żony i uprawia miłość z tą cnotliwą niewiastą, która piękny akt najwyższych uniesień sprowadza do beznamiętnego spółkowania.
Ubiegłej nocy przepełniała go gorycz. Czuł ogromny żal, że nie było tak, jak mogłoby być. Dzisiejszego ranka kipiał ze złości. Był wściekły, że było, jak było i że zawsze już tak będzie.
Próba poczęcia potomka w tym stanie ducha byłaby raczej gwałtem niż aktem miłości. Nie chodziłoby przecież o przełamanie oporu świętoszkowatej żony dziewicy, byłby to zwykły akt przemocy, chęć zadania jej bólu, zranienia jej równie dotkliwie, jak ona go raniła przez ubiegły rok.
I jak przez oziębłość żony będzie cierpiał już do śmierci.
Osamotniony mężczyzna.
Przez oszklone balkonowe drzwi za Charlesem wpadł do pokoju promień słońca.
Jasnym blaskiem oświetlił twarz żony, uwięzioną między wykrochmalonym czepkiem a jedwabnym prześcieradłem.
Zamknięte powieki zadrżały. Pod delikatną skórą wyraźnie widział błękitną siateczkę pulsujących, cieniutkich żyłek.
Niespodziewanie Morrigan szeroko otworzyła usta. Wargi miała bardziej niż zwykle czerwone i nabrzmiałe. W nocy nieustannie je zagryzała, żeby bez protestu znieść pieszczoty męża. Głośno wciągnęła powietrze. Dziwny dźwięk odbił się echem w ciemnych kątach pokoju.
Charlesowi włosy zjeżyły się na głowie.
Słyszał taki dźwięk wcześniej. Żołnierze na polu walki właśnie w taki sposób wciągali powietrze, chcąc złapać ostatni oddech przed śmiercią. To był głos śmierci.
Promień słońca, oświetlający twarz żony, rozdzielił się. Z jednego zrobiły się dwa. Teraz wyraźnie było widać również nocny stolik. Na hebanowym blacie purpurowym blaskiem połyskiwał złoty pierścień.
Nieskończenie długo czekał, zanim rozszczepiony promień światła zgasł i złoty pierścień przestał razić oczy.
Do pokoju wkradał się różowy świt. Blade policzki Morrigan zabarwiał blaskiem budzącego się nowego dnia. Kołdra na piersi rytmicznie wznosiła się i opadała, migocząc jaskrawożółtymi iskierkami.
Charles wypuścił powietrze z płuc. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że wstrzymuje oddech, dopóki ponownie nie zaczerpnął powietrza. Było chłodne, wilgotne, duszne. Ostry, niemiły zapach potu mieszał się z wonią pachnącej świeżością pościeli.
Znowu ogarnęła go wściekłość.
Nadal grała swoją rolę. Udawała, że śpi, kiedy był ożywiony, zimna jak lód, gdy płonął z żądzy - była jego niespełnionym marzeniem.
Chwycił pierścień z nocnego stolika.
- Nic z tego, Morrigan. Wiem, że nie śpisz.
Nie odezwała się, nie poruszyła, pozostała daleka i obca.
Jednym szarpnięciem zsunął z niej kołdrę do pasa i chwycił za lewą dłoń.
Raptownie szeroko otworzyła oczy, tym samym potwierdzając, że udawała śpiącą, choć już dawno się obudziła. Nie spodziewała się, że ją dotknie, że weźmie za rękę. Wiedziała, jak wielką władzę ma nad nim i tą parodią małżeństwa, jaką był ich związek.
Wsunął pierścień w rękę żony i zacisnął na nim jej dłoń. Palce miała sztywne, nie chciały się poddać, musiał je zgiąć siłą. Wpatrywała się w męża pustym wzrokiem, jakby sobie z niego kpiła.
Oczami dawała do zrozumienia, że nie może jej zmusić do przyjęcia pierścienia - tak samo jak nie udało mu się zdobyć jej względów prezentami ani dobrocią.
Cofnął się od łóżka.
Ręka Morrigan bezwładnie, z plaśnięciem opadła na materac. Złoty pierścień wysunął się z dłoni i poturlał pod kołdrę. Morrigan nie starała się go zatrzymać, nawet nie drgnęła, pozostała obojętna na wszystko.
Zacisnął zęby.
- Jesteś moją żoną. Bez względu na to, czy będziesz nosiła mój pierścień, czy nie. Zastanów się nad tym, żono. Wyjeżdżam na dwa tygodnie. Kiedy wrócę, będziesz - po dobroci czy nie -gniazdkiem dla mojego męskiego sworznia, ponieważ moim obowiązkiem jest zapełnić pustą stajnię i klnę się na Boga, pani, że to ty mi w tym pomożesz.
Z furią zasunął kotary wokół łóżka. Ciszę poranka przeszył ostry brzęk przesuwanych kółek. Delikatny jedwab na chwilę przylgnął do opuszków palców, zanim mieniąc się złotem, kotara opadła.
Wschodni dywan, z wielką pieczołowitością osobiście przez Charlesa wybrany i za duże pieniądze kupiony dla żony, która nie dbała ani o męża, ani o jego dom, stłumił oddalające się jego kroki. Myśli miał niewesołe. Zastanawiał się, czy w dwa tygodnie zdoła zdusić w sobie złość spowodowaną niespełnionymi marzeniami, bolesnym rozczarowaniem, nieczułą żoną, z którą spędzi resztę życia.
Poza sypialnią Morrigan w domu cicho tętniło życie. Gdzieś słychać było brzęk naczyń. Przygotowywano śniadanie dla ponad pięćdziesięciu osób służby. Dochodziły odgłosy posuwistych kroków czeladzi opuszczającej pokoje na poddaszu. Jak korniki w meblach, służba poruszała się korytarzami ukrytymi za eleganckimi ścianami.
W końcu wyłożonego dywanami hallu otworzyły się wąskie drzwi.
Charles spostrzegł znajomą postać i uśmiechnął się z przymusem. Przystanął, trzymając się z dala od otwartych drzwi i otwarcie zjeżonej kobiety.
- Panna Hattie - skłonił się szyderczo.
2
Elaine zamrugała powiekami, zaskoczona nagłą ciemnością. Jaki przedziwny sen. W głowie dźwięczał jej jeszcze kończący scenę ostry brzęk metalu.
Było zimno. Matthew musiał przykręcić termostat. Miała wrażenie, że coś ściska ją za głowę i uwiera pod brodą. Pewnie zaplątała się w poduszkę albo poszewka owinęła jej się jakoś wokół głowy i teraz przeszkadza. Rozplatała i zsunęła z siebie duszącą ją tkaninę.
Elaine wierciła się niespokojnie. Było zbyt cicho. Pościel dziwnie pachniała. Zapewne w ubiegłym tygodniu użyła niewłaściwego płynu do płukania. Wysunęła lewą rękę, jednocześnie zginając i odchylając lewą nogę. Wspaniałe uczucie: delikatne prześcieradło czule pieściło wrażliwe ciało. Była coraz bardziej podniecona, między nogami czuła coraz bardziej piekący ogień.
Zmarszczyła brwi. Lekkie napięcie mięśni twarzy spowodowało, że - chociaż zupełnie tego nie chciała - całkowicie oprzytomniała. Poruszyła nogami. Poczuła chłodną, lepką wilgoć.
Z całą pewnością nie były to jej soki. I z całą pewnością nie była to sperma Matthew. Matthew kochał się z nią wyłącznie w środy, a dzisiaj jest poniedziałek.
Och, nie! Przypomniała sobie, że od dzisiaj sekretarka jest na urlopie. Będzie musiała pracować z głupią jak but zastępczynią.
Niespodziewanie ciszę przerwał ostry brzęk. Dźwięk był tak nieoczekiwany i przejmujący, że Elaine myślała, iż popękają jej bębenki w uszach. Energicznym ruchem zerwano z niej okrycie. Zaskoczona, poderwała się na łóżku, szeroko otwierając oczy i usta.
- To tak! Ten świntuch, brudny zbereźnik, Angol nie mógł utrzymać rąk przy sobie, co? Moja bidulko, moja ty kochana owieczko! Tylko popatrz, cała jesteś utytłana!
Jeszcze chwilę wcześniej pogrążony w mroku pokój teraz zalewało rażące w oczy, jasne światło. Elaine opuściła powieki. Zaskoczył ją widok białej bawełnianej koszuli nocnej. Była podciągnięta i owinięta wokół jej talii. Wewnętrzną stronę ud pokrywała jakaś ciemna skorupa. A uda pod grządką grubych, czarnych włosów łonowych były zaskakująco kształtne.
Zwężające się źrenice w oczach Elaine nagle się rozszerzyły.
Czyjaś dłoń z wyraźnymi plamami wątrobowymi szarpnęła za brzeg koszuli i przykryła nią gęsto owłosione łono i brudne uda Elaine.
- Dobrze, już dobrze, kochaneńka. Stara Hattie zajmie się swoją maleńką owieczką. O nic się nie martw.
Delikatne czarne włoski pokrywały smukłe nogi wystające spod opuszczonej koszuli. Na lewej łydce widać było jasne nierówne blizny.
Elaine siłą oderwała wzrok od usianej szramami, owłosionej nogi.
Blade światło złotym kręgiem otaczało postać starej kobiety, pochylającej się nad łóżkiem. Miała na sobie ciemną suknię, rozszerzającą się ku dołowi na kształt dzwonu, i fartuch, taki jaki nosiła ciotka Jemima. Głowę i uszy zasłaniał bufiasty biały czepek. Przypominała postać z filmowej adaptacji powieści Charlesa Dickensa.
Elaine była przekonana, że nadal śni.
Opadła na poduszkę i przymknęła oczy. Do licha! Chyba rzeczywiście przydałoby jej się jeszcze kilka godzin snu. Czuła się tak zmęczona, jakby na pieszo pokonała drogę z Chicago do Nowego Jorku i z powrotem, tymczasem blask światła wdzierający się pod powieki wskazywał, że czas wstawać. Może to i dobrze. Najpierw ten człowiek z biczem, a teraz to. Strach pomyśleć, co wyczarowałby kolejny sen.
- Wstawaj! Nie kuś złego! I lepiej nie nabijaj sobie głowy jakimiś głupotami. Na to ci nie pozwolę!
Dosłownie wyciągnęła Elaine z łóżka. Na lewe ramię dziewczyny opadł ciężki czarny warkocz i w tej samej chwili spomiędzy ud chlusnęła lepka ciecz.
Palce nóg wbiła w wełniany dywan, z góry spojrzała na bufiasty czepek staruszki. Był płaski. Ze strasznego ciała buchało ciepłem i zapachem potu zdolnym powalić potężnego futbolistę z odległości dwudziestu metrów.
Serce Elaine najpierw zamarło, potem zaczęło bić jak szalone. To nie był sen. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek czuła we śnie jakiś zapach. Ale przecież to jednak musiał być sen. To nie była sypialnia jej i Matthew. Nie miała na sobie trykotowej piżamy. Nie do niej należały te smukłe owłosione nogi; nie do pulchnej Elaine, która zawsze skrupulatnie depilowała łydki. Włosy łonowe miała w kolorze włosów na innych częściach ciała; były mysiobrązowe z pojedynczymi siwymi niteczkami. Nie miała blizn na lewej łydce. Matthew nie mówił ze szkockim akcentem, nie miał też w zwyczaju przebierać się za dziewiętnastowieczną babę.
Wzięła głęboki oddech, chciała się uspokoić. Ma trzydzieści dziewięć lat. Nie po raz pierwszy ma sen, w którym śni jej się, że śni. Nie ma powodu do paniki. Skoro już wie, że śni, zaraz się obudzi. Tak zawsze bywało w erotycznych snach; budziła się na krawędzi obezwładniającego orgazmu. Poczuła ucisk w dole brzucha. Musi zrobić siku. No proszę, czyż nie jest to najlepszy dowód, że ciągle śni?
- Co z tobą, dziewczyno?
Elaine uważniej przyjrzała się staruszce. Wyglądała dokładnie jak postać z filmowej adaptacji powieści Charlesa Dickensa. Może była siostrą bliźniaczką Scrooge'a, którą grała Bela Lugosi.
- Masz minę, jakbyś pierwszy raz w życiu zobaczyła swoją starą Hattie! - Każdemu słowu sześćdziesięcioletniej kobiety towarzyszył ulatniający się z jej ust biały obłoczek pary, dzięki czemu cała scena wydawała się jeszcze bardziej nierealna. - Tyle razy ci powtarzałam, żebyś zawsze miała przy sobie czosnek, mówiłam, że czosnek cię ustrzeże. Czosnek powstrzymałby jego lordowską mość. Pan nie odważyłby się posiąść mojej biednej małej dziewczynki! Niczego się już nie bój. Pojechał sobie, Angol wyjechał. Nie będzie cię już dotykał tymi swoimi brudnymi łapami. Dobre z ciebie dziecko, bądź teraz grzeczna. Chodź tutaj. Bój się Boga, nie stój tak rozchełstana, demonstrując nocne bezeceństwa.
Kobieta odwróciła Elaine i popychając, przeprowadziła przez sypialnię wielkości jej i Matthew salonu, jadalni i kuchni razem wziętych. Ogromne prostokątne łóżko zasłaniało światło. Elaine potknęła się, odzyskała równowagę i natychmiast znowu się potknęła. Czuła się jak Kopciuszek po balu, biegnący w tylko jednym pantofelku.
Osunęła się na rzeźbioną drewnianą ławę z jaskrawożóttą tapicerką. Dół brzucha przeszył tępy ból. Szklanym wzrokiem wpatrywała się w przydymiony obraz w lustrze toaletki. Włosy, które wymknęły się z warkocza, były kruczoczarne. Oczy wyglądały jak ogromne czarne dziury na oświetlonym suficie. Sięgające pasa włosy za pomocą ostrych jak igły spinek zostały upięte w ciasny kok. W oczach Elaine zalśniły łzy.
- No już, wstawaj! Teraz poprosisz pana Boga o śniadanie. I módl się, żeby Angol nie zbrukał twej duszy.
Sękata dłoń chwyciła dziewczynę w lustrze za kark. Popychana i zdezorientowana Elaine, niezgrabnie stawiając kroki, szła w drugi koniec pokoju. Stał tam ciężki czarny parawan, połyskliwie migocąc.
Gwałtownym szarpnięciem kobieta zatrzymała Elaine przed zwykłym, nielakierowanym stołem. Silniej nacisnęła kark dziewczyny. Elaine zgięła się jak metalowa rurka i upadła na kolana - częściowo na dywan, częściowo na zimne twarde drewno. Na ścianie nad stołem wisiał duży krzyż. Wyglądał na lekko zbutwiały. Palce równie twarde jak drewniana podłoga zmusiły Elaine do pochylenia głowy.
- Módl się, kochaneńka. Oczyść duszę z tego całego brudu i plugastwa. Módl się żarliwie! Stara Hattie nie weźmie na siebie twojego grzechu. Już nie jesteś małą dziewczynką Hattie! Wszystko przez niego! Ten rozpustny Angol odebrał cześć mojej małej dziewczynce.
Stara kobieta uklękła obok Elaine. Na przemian karcąc dziewczynę i modląc się, a to podnosiła, a to obniżała głos. Elaine czuła przeszywający ból kolan. Zielenie, czernie i żółcie dywanu zamazywały się w jej oczach coraz bardziej. Ucisk w dole brzucha był tak silny, jakby za chwilę miał jej pęknąć pęcherz.
Lament i modlitwy nagle ucichły. Rozległ się szelest spódnic i trzaskanie kości w stawach. Przykry zapach przestał być tak bardzo dokuczliwy - Elaine z wdzięcznością wciągnęła w płuca świeże powietrze. Gdzieś za sobą usłyszała wyraźny odgłos zamykanych drzwi.
Zerwała się na równe nogi. To nie zwykły sen, to istna zmora nocna! Staruszka była szalona. Cały ten koszmar to jakieś wielkie szaleństwo. Na szczęście jego koniec już był bliski. Potykając się, poszła w kierunku hebanowego parawanu. Na każdej z jego trzech ścianek wyrzeźbiona była naturalnej wielkości gejsza. Odziane w kimona piękności skromnie skrywały twarze za trzymanymi w dłoniach, wykładanymi szlachetnymi kamieniami wachlarzami. To właśnie te kamienie połyskiwały i mieniły się blaskiem w chłodnym mroku. Za parawanem stała duża żłobiona wanna, nie było natomiast drzwi, które spodziewała się tam znaleźć.
Odwróciła się na pięcie. Łazienka, łazienka, musi znaleźć łazienkę; dopiero wtedy skończy się ten koszmar. Kiedy znajdzie łazienkę, obudzi się, skorzysta z toalety i spojrzy na zegarek z wielką nadzieją, że budzik zadzwoni dopiero za kilka minut.
Niewielkie drzwi znalazła między stołem „modlitewnym” a toaletką. Były zamknięte na klucz. Drugie, nieco większe, znajdowały się naprzeciw pokrytego żółtą jedwabną pościelą łóżka. Elaine nie odważyła się nacisnąć klamki. Obawiała się, że jak diabeł z pudełka zza drzwi niespodziewanie wyskoczy stara baba w szerokiej spódnicy. Nagła myśl, jakiś impuls kazał jej przyklęknąć przy ogromnym łożu.
W przepastnej ciemności pod łóżkiem dostrzegła błysk porcelany. Szybko wyciągnęła spod łóżka nocnik i pobiegła w kierunku japońskiego parawanu. Jawa czy sen, nie będzie wystawiała się na widok publiczny.
Porcelana była zimna, chłód szczypał w pośladki. Poczuła skurcz w lewej nodze, która buntowała się przeciwko niewygodnej pozycji. Opróżnienie pęcherza sprawiło jej niemal fizyczną rozkosz. Miłe uczucie ogromnej ulgi brutalnie przerwał bryzg gorącej cieczy. Elaine podskoczyła jak oparzona. Zagryzła zęby, dokończyła opróżniać pęcherz, jednocześnie bezwiednie sięgając po papier toaletowy. Papieru nie było, ale - zastanowiwszy się przez moment - musiała przyznać, że w poprzednich snach, których akcja toczyła się w łazience, tego artykułu pierwszej potrzeby również nie było.
Wydęła usta w grymasie niezadowolenia i podniosła się. Nie przypominała sobie również, żeby kiedykolwiek wcześniej kropelki moczu spływały jej po wewnętrznej stronie ud.
Już niedługo wszystko się skończy, uspokajała się w duchu. Za chwilę znowu będzie siedziała na tym okropnym nocniku i sikała z całych sił. Scena powtórzy się kilka razy, aż wreszcie Elaine się obudzi i pójdzie do prawdziwej toalety.
Usłyszała odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Zostawiła pokrywkę nocnika na podłodze, zebrała się w sobie i wyszła zza japońskiego parawanu.
— Powinnaś zjeść małe co nieco; musisz się dużo modlić.
Nie pozwolę, żeby ten Angol zepsuł wszystko, co mnie i Bogu udało się osiągnąć. Obiecałam to księdzu, a tak, obiecałam. Nie pozwolę, żeby diabeł zabrał ci duszę, tak jak zabrał nogę. No, chodźże tutaj. Nie mam czasu na twoje fochy.
Elaine pomasowała się ręką po brzuchu. Uczucie ucisku już minęło. Starając się opanować wzrastający niepokój, zaczęła kuśtykać przez wschodni dywan. Nie pomogło podniesienie koszuli do góry, żeby nie plątała się wokół stóp - nadal utykała.
W pobliżu oszklonych drzwi było cieplej. W porannym słońcu wirowały pyłki kurzu. Elaine usiadła przy niewielkim hebanowym stoliku, na którym ustawiono srebrną tacę.
Stara kobieta szerokim gestem zdjęła wypukłą pokrywę i odłożyła na brzeg stolika. Mlasnęła językiem, potem podbiegła do łóżka. Rozległ się szczęk metalowych kółek przesuwanych po metalowej szynie, żółte kotary rozsunęły się na boki.
Elaine wpatrywała się w srebrną tacę. Machinalnie sięgnęła po serwetkę, rozłożyła ją strzepnięciem i położyła na kolanach. Na tacy, w eleganckiej chińskiej miseczce, zdobionej różowo-zielonym wzorem, było lekko zakrzepłe, bardzo nieapetycznie wyglądające danie - szare jak zaprawa murarska, konsystencją również przypominające zaprawę murarską. Wzięła do ręki ciężką srebrną łyżkę.
Było o wiele, ale to naprawdę o wiele mniej smaczne od zaprawy murarskiej.
Odłożyła łyżkę. Językiem próbowała zlizać z podniebienia resztki jedzenia. Sięgnęła po jedyną filiżankę z jakimś płynem. Przepłukała usta najsłabszą herbatą, jaką miała nieszczęście w życiu pić.
Z tyłu dobiegł ją jakiś chrobot Odwróciła się, z ciekawości szeroko otwierając oczy.
- Wejdź, ty angielskie popychadło - krzyknęła stara kobieta. - Drzwi są otwarte!
Te same drzwi, których Elaine nie miała odwagi otworzyć. Nad stertą świeżo upranych i starannie poskładanych prześcieradeł i poszewek kiwał się biały czepek. U dołu jak dzwon kołysała się czarna spódnica. Postać bez twarzy odwróciła się ku Elaine i złożyła ukłon.
- Jaśnie pani, proszę o wybaczenie, przyniosłam pościel -młody głos, dochodzący zza sterty bielizny, brzmiał dźwięcznie, sympatycznie, melodyjnie. Dziewczyna mówiła czysta angielszczyzną. - To zajmie mi tylko chwilę, psze pani, ale mogę zmienić później, jeśli jaśnie pani każe. Jego lordowska mość polecił przygotować dla jaśnie pani kąpiel. Woda jest już zagrzana, trzeba jeszcze tylko...
- Czekaj no, ty angielska służko! Od kiedy to jego lordowska mość wydaje rozkazy dotyczące mojej pani? Zmieniaj pościel i lepiej się pospiesz! Nie pleć, co ci ślina na język przyniesie! Jaśnie pani nie będzie słuchała tych bzdur! Już ja na to nie pozwolę! 1 zapomnij o kąpieli. Kąpiel! Angielska dziewka! Zmyłabyś całą skórę z ciała. Wstydu nie masz. Te wasze kąpiele to jedna wielka nieprzyzwoitość. Gdyby dobry Bóg chciał, żebyśmy się kąpali, mielibyśmy ciało pokryte łuskami jak ryby! Mam rację, co? Dlaczego się guzdrzesz, dziewko? Nie leń się, robota czeka!
Elaine wodziła wzrokiem od młodej angielskiej służącej do starej szkockiej wiedźmy. Uśmiechała się dyskretnie. Kąpiel. Woda. Łazienka we śnie ma bardzo duże znaczenie. Teraz koszmar naprawdę szybko się skończy.
Służąca zmieniała pościel na łóżku. Z ust starej kobiety nadal płynęły obelżywe tyrady. Wymyślała dziewczynie od Angielek, służek, dziewek, popychadeł, zawsze kończąc na parszywych Angielkach. Elaine spostrzegła, że młodziutka służąca rzuca jej życzliwe spojrzenia. Była bardzo młoda, miała nie więcej niż siedemnaście lat.
Zza drzwi znowu dobiegło skrobanie. Tym razem dźwięk był jeszcze delikatniejszy, bardziej niepewny. Do pokoju wsunęła się jeszcze młodsza służąca, dosłownie dziecko. Miała sześć, może siedem lat. Niosła lśniąco czysty nocnik. Pochyliła z szacunkiem głowę, tak że widać było tylko śnieżnobiały czepek. Grzecznie dygnęła i szybko podbiegła do łóżka. Przykucnęła i wsunęła pod nie nocnik, przez chwilę widać było tylko jej kołyszącą się małą czarną spódniczkę. Nagle dziewczynka gwałtownie się wyprostowała i przerażonym wzrokiem spojrzała na starą kobietę, potem przeniosła wzrok na Elaine, znowu spojrzała na starą kobietę, która jak zwykle karciła młodą służącą, i ponownie popatrzyła na Elaine.
Najwyraźniej mała szukała nocnika, z którego korzystała Elaine.
Elaine przez moment zastanawiała się nad znaczeniem tego elementu snu. Doszła do wniosku, że w tym śnie najwyraźniej zamiast biegać z łazienki do łazienki, będzie biegała od jednego nocnika do drugiego. Wzrokiem wskazała odległy kąt pokoju.
Twarz dziecka rozjaśnił szeroki uśmiech, rozchylone wargi ujawniły brak dwóch przednich zębów. Dziewczynka biegiem ruszyła w kierunku japońskiego parawanu. Zniknęła za zasłoną i prawie natychmiast znowu się pojawiła, przyciskając do piersi zapełniony nocnik i-jak z palącymi policzkami pomyślała Elaine - zapewne jeszcze ciepły.
- Tylko nie rozlej gdzieś po drodze, ty mała gąsko! - krzyknęła stara kobieta.
Dziewczynka potknęła się. Na białym fartuszku ponad nocnikiem pojawiła się żółta plama.
- Tak, psze pani - wysepleniła mała. - To znaczy nie, psze pani.
Służąca dygnęła i wybiegła z pokoju. Po chwili wróciła już bez nocnika i zachlapanego mocz...
agsa7