Goldberg Leonard S. - Detektyw Monk 01 - Detektyw Monk i straż pożarna.doc

(1245 KB) Pobierz
Lee Goldberg

Lee Goldberg

Na podstawie serialu telewizyjnego Andy'ego Breckmana

Detektyw Monk i straż pożarna


Tony'emu Shalhoubowi,

jedynemu na świecie

prawdziwemu Monkowi


1

Monk i termity

Nazywam się Natalie Teeger. Nigdy nie słyszeliście o mnie i nic nie szkodzi, bo też nie jestem nikim spec­jalnym. To znaczy, nie jestem sławna. Nie dokona­łam ani nie osiągnęłam niczego, z czym moglibyście mnie skojarzyć. Ot, jeszcze jedna zwykła anonimowa osoba, która pcha wózek z zakupami wzdłuż regałów Wal-Martu.

Kiedyś oczywiście miałam wielkie plany. Jako dziewięciolatce marzyło mi się, żeby zostać jednym z Aniołków Charliego. Wcale nie dlatego, żeby wal­czyć z przestępcami albo chodzić bez stanika - prze­ciwnie, niecierpliwie wyczekiwałam dnia, w którym wreszcie się zaokrąglę i będę mogła z dumą go nosić. (Niestety, wciąż czekam.) Podziwiałam Aniołki, bo były silne, niezależne i miały tupet. Ale najbardziej lubiłam w nich to, że potrafiły same się o siebie za­troszczyć.

W pewnym sensie moje marzenie się spełniło, choć może nie tak, jak bym chciała. Z troszczenia się uczy­niłam profesję - o siebie, o moją dwunastoletnią cór­kę Julie i o jeszcze jedną osobę: Adriana Mońka.

Nie słyszeliście o mnie, ale jeśli mieszkacie w San Francisco i oglądacie telewizyjne wiadomości lub czy­tacie gazety, to z pewnością słyszeliście o Adrianie Monku, ponieważ on j e s t sławny. To genialny de­tektyw, potrafi rozwikłać zagadki morderstw, wobec których policja staje bezradna - co zdumiewa mnie

7


niepomiernie, ponieważ Monk nie radzi sobie z naj­prostszymi sprawami dnia codziennego. Jeśli taka ma być cena geniuszu, to się cieszę, że nie jestem genialna

Opieka nad Monkiem to zazwyczaj praca dzienna. To się jednak zmieniło w tygodniu, kiedy w budyn­ku, w którym mieści się mieszkanie Mońka, odkryto termity. Oczywiście termity odkrył Monk. W jednym z paneli ściennych zauważył dziurkę wielkości nakłu­cia szpilką i od razu wiedział, że jest nowa. Wiedział, ponieważ na bieżąco sprawdza wszelkie nieregularności na panelach.

Kiedy go zapytałam, dlaczego to robi, spojrzał na mnie zdziwiony i odparł: „Przecież każdy to robi, prawda?"

Taki jest Monk.

Ponieważ budynek miał być szczelnie przykryty namiotem i okadzony środkiem odkażającym, wła­ściciel powiedział, że na parę dni Monk będzie się musiał przeprowadzić do przyjaciół lub hotelu. Sta­nowiło to pewien problem, ponieważ jedynymi przy­jaciółmi Mońka są kapitan Leland Stottlemeyer, po­rucznik Randy Disher z Departamentu Policji San Francisco, no i ja. Właściwie nie jestem przyjaciółką Mońka, lecz raczej jego pracownicą, choć wziąwszy pod uwagę, jak mało mi płaci za szoferowanie i załatwia­nie różnych spraw, to chyba nie jestem nawet jego pracownicą.

Najpierw poszłam do Stottlemeyera, bo swego cza­su pracował z Monkiem w policji, i zapytałam, czy nie wziąłby go do siebie. Jednak Stottlemeyer powie­dział, że gdyby sprowadził do domu Mońka, odeszła-by od niego żona. Dodał, że on również by odszedł, gdyby mimo wszystko Monk się u niego pojawił. Z tą samą prośbą zwróciłam się do Dishera, ale Disher ma tylko jedną sypialnię, więc brakuje w jego mie­szkaniu miejsca dla drugiego lokatora, choć miałam

8


poczucie, że znalazłby się mały kącik, gdybym to ja szukała noclegu; ja czy każda inna kobieta przed trzy­dziestką, u której da się wyczuć puls.

Tak więc zaczęliśmy się rozglądać za hotelem. Dla zdecydowanej większości ludzi nie przedstawiałoby to poważniejszego problemu, ale Adrian Monk nie należy do zdecydowanej większości. Patrzcie choćby, jak się ubiera.

Koszule, zawsze zapięte pod szyję, muszą być uszy­te ze stuprocentowej bawełny w kolorze złamanej bieli, mieć dokładnie osiem guzików, rozmiar kołnie­rzyka 38, a długość rękawa 78. Liczby wyłącznie pa­rzyste. Raczcie zauważyć; to bardzo istotne.

Spodnie, z zaprasowanymi zakładkami i mankie­tami, muszą mieć osiem szlufek (zwykle spodnie mają ich siedem, więc spodnie Mońka muszą być szyte na zamówienie) i rozmiar 84 w pasie i 84 centymetry długości, choć z uwagi na mankiety rzeczywista dłu­gość szwu w nogawce wynosi 78. Wszystkie buty Mońka, dwanaście identycznych par, są brązowe i ma­ją rozmiar 42. Znowu parzyste liczby. Żaden to przy­padek ani zbieg okoliczności. To naprawdę ma dla niego znaczenie.

Bez wątpienia Monk cierpi na pewnego rodzaju zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Nie wiem do­kładnie jakie, ponieważ nie jestem pielęgniarką jak jego poprzednia asystentka, Sharona, która zostawi­ła go z dnia na dzień, by powtórnie wyjść za byłego męża (z tego, co słyszałam, nie był wcale wyjątkowym facetem, ale wystarczyło popracować trochę z Mon-kiem, by zrozumieć, że to nie ma znaczenia. Gdybym miała byłego męża, do którego mogłabym wrócić, też bym do niego wróciła).

Nie mam żadnych kwalifikacji zawodowych. Za­nim zatrudnił mnie Monk, pracowałam jako bar­manka, ale wcześniej byłam między innymi kelnerką,

9


instruktorką jogi, dozorczynią domów pod nieobecność właścicieli czy krupierem przy grze w oczko. Wiem od Stottlemeyera, że z Monkiem nie zawsze było tak źle. Jego stan gwałtownie się pogorszył kilka lata temu, kiedy zamordowano jego żonę.

Potrafię to zrozumieć. Mój mąż Mitch, pilot my­śliwca, zginął w czasie misji nad Kosowem i sama na długo straciłam rozum. No, oczywiście nie tak jak Monk - normalnie straciłam rozum.

Może właśnie dlatego rozumiemy się z Monkiem lepiej, niż ktoś mógłby pomyśleć (zwłaszcza ja). Ja­sne, że on mnie irytuje, ale dobrze wiem, jak wiele jego dziwactw bierze się z głębokiego, nieopisanego cierpienia, przez które nikt, naprawdę nikt, nigdy nie powinien przechodzić.

Pozwalam mu więc na wiele, choć nawet moja cier­pliwość ma swoje granice.

No właśnie, tu wraca kwestia poszukiwania poko­ju dla Mońka. Zacznijmy od tego, że w grę wchodziły wyłącznie oferty hoteli czterogwiazdkowych, ponie­waż cztery to liczba parzysta, a hotele dwugwiazdko-we nie były w stanie spełnić norm czystości Adriana Mońka. W dwugwiazdkowym hotelu Monk nie umie­ściłby nawet własnego psa - gdyby miał psa, ale nie ma i nigdy nie będzie miał, bo psy to zwierzęta, które wylizują się i piją wodę z muszli klozetowej.

Pierwszym hotelem, do którego w ten deszczowy piątek pojechaliśmy, był hotel Belmont przy Union Sąuare, jeden z najznakomitszych w San Francisco.

Monk się uparł, aby najpierw obejrzeć każdy nie wynajęty pokój w zacnym Belmoncie, a dopiero po­tem zdecydować, w którym zamieszka. Oczywiście brał pod uwagę wyłącznie pokoje o parzystych nume­rach i wyłącznie na parzystych piętrach. Mimo że wszystkie były identycznie umeblowane i na każdym piętrze identycznie rozmieszczone, to w każdym z nich

10


Monk znalazł coś niewłaściwego. Na przykład jeden z pokojów wydał mu się nie dość symetryczny. Z ko­lei inny był nazbyt symetryczny. Jeszcze inny w ogó­le nie zachowywał symetrii.

Ściany wszystkich łazienek wyklejone były drogą, włoską tapetą z kwiecistym wzorem. Jeśli jednak pasma tapety nie nachodziły idealnie na siebie, jeśli nie pasowały do siebie kwiaty albo łodyżki po obu stronach cięcia, to Monk uznawał, że pokój jest nie do zamieszkania.

W dziesiątym pokoju dyrektor hotelu zaczął ner­wowo wypijać małe buteleczki wódki z barku, a ja czułam, że mam ochotę się do niego przyłączyć. Monk klęczał w łazience i dokładnie lustrował tapetę pod blatem jednej z szafek — tapetę, której nikt nigdy nie ujrzy na oczy, chyba że też uklęknie, też wejdzie pod blat i wyszuka coś, co „zasadniczo do siebie nie pasu­je". Wówczas się złamałam. Nie mogłam tego dłużej znieść i zrobiłam coś, czego nie zrobiłabym nigdy, gdybym nie była pod takim emocjonalnym i mental­nym stresem.

Powiedziałam Monkowi, że może zamieszkać u nas.

Powiedziałam to tylko po to, żeby przerwać własną udrękę, nie zdając sobie, w tej chwili wielkiej słabo­ści, sprawy z ostatecznych i potwornych skutków tego czynu. Zanim zdążyłam cofnąć słowa, Monk skwapli­wie przyjął zaproszenie, a kierownik hotelu niemal wycałował mnie z wdzięczności.

-              Ale nie chcę słyszeć żadnego zrzędzenia na te­
mat tego, że mam źle urządzone mieszkanie, że wy­
daje się panu brudne albo że zauważył pan w nim
coś, co „zasadniczo do siebie nie pasuje", mówiłam
do Mońka, kiedy zaczęliśmy schodzić do holu.

-            Och, jestem pewien, że mieszkanie jest idealne.

-            Właśnie o tym mówię, panie Monk. Już pan za­czyna.


Spojrzał na mnie obojętnym wzrokiem.

-              Przecież powiedziałem tylko, że jestem pewien, że twoje mieszkanie jest idealne. Większość ludzi przyjęłaby to jako komplement, bo to miał być kom­plement.

-              Ale większość ludzi, kiedy mówi „idealne", w rze­czywistości nie myśli „idealne".

-              Ależ oczywiście, że tak - odparł Monk.

-              Nie. Mają na myśli „miłe", „sympatyczne", ewen­tualnie „wygodne". Ale tak naprawdę nie spodziewają się, że wszystko w nim będzie „idealne". Natomiast pan tak uważa.

-              Ależ zaufaj mi, proszę. - Monk potrząsnął głową.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

-              Przed chwilą nie chciał pan zamieszkać w poko­ju, który oglądaliśmy w hotelu, ponieważ pod umy­walką nie pasowały do siebie wzorki kwiatków na tapecie.

-              To co innego - żachnął się. - To kwestia bezpie­czeństwa.

-              Jak to bezpieczeństwa? - zapytałam.

-              Wyszło na jaw partactwo rzemieślników. Jeśli byli tak nieuważni w wypadku tapety, to wyobraź sobie, jak musiała wyglądać reszta budowy - przeko­nywał Monk. - Założę się, że byle trzęsienie ziemi zmiecie cały budynek.

-              Budynek runie, bo nie pasują do siebie paski tapety?

 

-             Powinien być przeznaczony do rozbiórki. Kiedy weszliśmy do holu, Monk nagle stanął.

-             Co się stało? - zapytałam.

-             Powinniśmy ostrzec innych — oświadczył.

-             Jakich innych?

 

-             Gości hotelowych — wyjaśnił Monk. - Powinni zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji.

-             Bo paski tapety do siebie nie pasują?


- To kwestia bezpieczeństwa - powtórzył. — Po­tem do nich zadzwonię.

Nie chciało mi się z nim spierać. Szczerze mówiąc, byłam zadowolona, że udało nam się wyjść z hotelu, nie potykając się o martwe ciało. Wiem, to może brzmieć zabawnie, ale kiedy człowiek spędza z Mon-kiem tyle czasu, trupy mogą się pojawić wszędzie. Jak się niebawem okazało, co się odwlecze, to nie uciecze.

Monk mieszkał w modernistycznej kamienicy przy ulicy Pine, w granicznym pasie dwóch zamoż­nych dzielnic, ciągnącym się między najdalej wysu­niętym na północ obrzeżem Western District, z jej bogacącymi się szybko rodzinami wyższej średniej kla­sy, a południowym krańcem dzielnicy Pacific Heights, z jej wielkimi fortunami rodowymi, misternie zdo­bionymi wiktoriańskimi domami i bujnymi ogroda­mi wysoko nad miastem.

W słoneczne sobotnie przedpołudnie Monk czekał na mnie przed domem, na lśniącym od deszczu chod­niku, i patrzył, jak nianie w uniformach z Pacific Heights i gospodynie domowe w ciuchach Juicy Cou-ture z Western District pchają wózki Peg Perego z bo­basami, czy to pod górkę, czy w dół, w kierunku parku Alta Plaża, i patrzył w dal, na przystań portową, zato­kę i most Golden Gate.

Stał ze smętną miną między dwiema identyczny­mi, wielkimi walizami. Ubrany był w swój brązowy płaszcz zapinany na cztery guziki, ręce trzymał głę­boko w kieszeniach, co w jakiś sposób czyniło go jesz­cze mniejszym. W jego wyglądzie było coś wzruszają­cego; przypominał zasmucone, samotne dziecko, które pierwszy raz wyjeżdża na obóz harcerski. Miałam ochotę przygarnąć go do siebie, ale na szczęście dla nas obojga uczucie to szybko przeminęło.

13


W weekend trudno w tej okolicy znaleźć miejsce do zaparkowania, więc zaparkowałam podwójnie, blo­kując inne samochody, przed samym wejściem do budynku, który miał tak opływowe kształty, że wy­dawał się bardziej aerodynamiczny od mojego samo­chodu.

Wysiadłam i wskazałam palcem walizy.

-              Będzie pan u mnie tylko przez parę dni, panie Monk.

-              Wiem—odpowiedział. — Dlatego spakowałem nie­wiele rzeczy.

Otworzyłam bagażnik mojego cherokee i sięgnę­łam po jedną z walizek. Nieomal zwichnęłam sobie rękę.

-              Co pan tam włożył, sztaby złota?

-              Osiem par butów - wyjaśnił.

-              To dość, żeby nosić jedną parę dziennie przez okrągły tydzień.

-              Bardzo się śpieszyłem.

-              Musi pan tu mieć coś jeszcze. — Z trudem wtaszczyłam walizkę do bagażnika. - Jest za ciężka.

-              Spakowałem także czternaście par skarpetek, czternaście koszul, czternaście par spodni, czterna­ście...

-              Czternaście? — zapytałam. — Dlaczego akurat czternaście?

-              Wiem, że to może nie wystarczyć, ale taki już jestem. Żyję na krawędzi. To bardzo podniecające -powiedział Monk. — Myślisz, że wystarczy mi rzeczy do ubrania?

-              Ma pan ich całe mnóstwo - odparłam.

-              Może powinienem zabrać więcej.

-              Wystarczy panu.

-              Może chociaż dwie pary więcej?

 

-             Czego?

-             Wszystkiego.

14


         Sądziłam, że jest pan człowiekiem, który żyje na krawędzi.

         A jeśli krawędź się przemieści?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin