David i Leigh Eddings - Belgarath 2 - Czas Niedoli.doc

(797 KB) Pobierz
Belgarath 2 - Czas Niedoli

 

David i Leigh Eddings

 

 

Czas Niedoli

 

Druga część opowieści o losach czarodzieja Belgaratha

 

Przełożyła Maria Duch

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

Przebiegu następnych kilku miesięcy nie potrafię dokładnie odtworzyć, ponieważ naprawdę ich nie pamiętam. Zdarzały mi się co prawda przebłyski świadomości, ale były pozbawione jakiegokolwiek związku z tym, co się wydarzyło przedtem lub potem. Starałem się usunąć z pamięci te wspomnienia. Rozpamiętywanie szaleństwa nie jest najprzyjemniejszym zajęciem. Pewnie byłoby mi łatwiej, gdyby Aldur nas nie opuścił. Konieczność jednak kazała mu odejść w najgorszym momencie. Czułem się osamotniony, pozostawiony sam na sam z rozpaczą. Nie ma co roztrząsać przyczyn tego stanu rzeczy. Wiem, że to, co się wydarzyło, było konieczne. Poprzestańmy więc na tym.

Mgliście pamiętam długi okres, w którym pozostawałem przykuty do łóżka łańcuchami i jak Beldin na zmianę z bliźniakami pilnowali mnie i bezlitośnie kruszyli wszelkie próby zebrania mej Woli. Nie zamierzali pozwolić, bym poszedł w ślady Belsambara i Belmakora. Potem, gdy moje samobójcze zapędy nieco osłabły, rozkuli mnie - co nie miało szczególnego znaczenia. Pamiętam, jak całe dnie siedziałem i wpatrywałem się w podłogę, zupełnie nieświadomy upływającego czasu.

Ponieważ obecność Beldaran zdawała się mnie uspokajać, moi bracia często przynosili ją do wieży, a nawet pozwalali potrzymać. Myślę, że ostatecznie to chyba Beldaran sprowadziła

mnie z krawędzi całkowitego szaleństwa. Jakże ja kochałem tę dziecinę!

Jednakże ani Beldin, ani bliźniacy nie przynosili mi Polgary. Lodowate spojrzenie jej szarych oczu głęboko raniło moją duszę; na samo wspomnienie mego imienia z ciemnoniebieskich robiły się stalowoszare. W naturze Pol nie było miejsca na przebaczenie.

Beldin uważnie śledził, jak powoli wynurzam się z otchłani szaleństwa. W końcu, późnym latem, a może była to wczesna jesień, poruszył pewien delikatny temat.

- Czy chciałbyś zobaczyć grób? - zapytał. - Słyszałem, że ludzie czasami to robią.

Rozumiałem oczywiście, o co chodziło - odwiedzenie grobu i przystrojenie go kwiatami. To miało pomóc pogrążonemu w smutku nabrać pewnego dystansu do śmierci. Być może u innych ludzi przynosiło to pożądany skutek, ale nie u mnie. Na sam dźwięk tego słowa ponownie ogarnęło mnie poczucie ogromnej straty, kompletnie druzgocząc.

Wiedziałem, że spisywanie tego wszystkiego będzie błędem.

Zbliżał się koniec zimy, gdy mój stan poprawił się na tyle, aby bliźniacy, po dokładnym wybadaniu, rozkuli mnie i pozwolili chodzić wolno. Beldin już nigdy nie wspomniał o grobie.

Zacząłem z zapałem wędrować po Dolinie pokrytej na pół stajałym śniegiem. Chodziłem szybko, aby z nastaniem nocy czuć się wyczerpany. Musiałem mieć pewność, że będę zbyt zmęczony, by śnić. Problem jedynie w tym, że wszystko w Dolinie przywoływało wspomnienia Poledry. Macie pojęcie, ile jest na świecie sów śnieżnych?

Chyba właśnie wówczas, w ciągu tego rozmokłego końca zimy, podjąłem decyzję. Nie uświadamiałem sobie jej jeszcze w pełni, ale nosiłem ją w sobie cały czas.

Zacząłem porządkować swe sprawy. Pewnego słotnego, burzowego wieczoru wybrałem się do wieży Beldina w odwiedziny do swych córek. Miały wówczas około roczku, więc już chodziły - jeśli można to tak nazwać. Beldin przezornie zagrodził schody, aby nie doszło do jakiegoś nieszczęścia. Beldaran znajdowała wielką przyjemność w bieganiu, choć często się przewracała. Bawiło ją to jednak bardzo i za każdym razem, gdy upadła, wybuchała rozkosznym śmiechem.

Polgara natomiast nigdy się nie śmiała. Nadal nie czyni tego zbyt często. Czasami wydaje mi się, że bierze życie zbyt poważnie.

Beldaran podbiegła do mnie z wyciągniętymi rączkami. Pochwyciłem ją w ramiona i ucałowałem.

Polgara nawet na mnie nie spojrzała. Całą uwagę skupiała na swej zabawce, osobliwie powyginanym kijku - a może był to korzeń jakiegoś drzewa lub krzewu. Moja starsza córka ze zmarszczonym czołem obracała go w swych małych rączkach.

- Przepraszam za to - usprawiedliwił się Beldin, gdy spostrzegł, że spoglądam na tę dziwną zabawkę. - Pol ma wyjątkowo donośny głos i nie marnuje go na płacz. Zamiast tego wrzeszczy, gdy czuje się nieszczęśliwa. Musiałem czymś zająć jej umysł.

- Ale kij? - zapytałem.

- Pracuje nad nim już od sześciu miesięcy. Zawsze gdy zaczyna wrzeszczeć, daję go jej i natychmiast milknie.

-Kij?

Beldin spojrzał na Polgarę, a potem pochylił się do mnie i szepnął:

- Ma tylko jeden koniec. Nadal na to nie wpadła. Usiłuje znaleźć drugi. Bliźniacy uważają, że jestem okrutny, ale przynajmniej mogę się trochę przespać.

Ponownie pocałowałem Beldaran, posadziłem ją, a potem podszedłem do Polgary i wziąłem ją na ręce. Natychmiast zesztywniała, a po chwili zaczęła się wiercić, próbując się uwolnić.

- Przestań - poleciłem. - Możesz o to nie dbać, Pol, ale jestem twoim ojcem i jesteś na mnie skazana. - Potem całkiem rozmyślnie pocałowałem ją. Stalowe oczy złagodniały na chwilę i zrobiły się niesamowicie błękitne. Potem ponownie poszarzały, a ona zdzieliła mnie po głowie patykiem.

- Ma charakterek, co? - zauważył Beldin. Postawiłem ją na ziemi, odwróciłem i dałem lekkiego klapsa.

- Zachowuj się, panienko - nakazałem. Polgara odwróciła się i spojrzała na mnie.

- Bądź zdrowa, Polgaro - powiedziałem . - A teraz idź się bawić.

Pocałowałem ją wówczas po raz pierwszy i wiele czasu upłynęło, nim zrobiłem to ponownie.

Wiosna tego roku nadeszła z ociąganiem. Co i rusz zsyłała na nas przelotne deszcze i śnieżne zamiecie. W końcu jednak przestało padać, a drzewa i krzewy zaczęły nieśmiało wypuszczać pączki.

Pewnego pochmurnego, wietrznego dnia wspiąłem się na wzgórze na zachodnim skraju Doliny. Powietrze było chłodne, a nad głową pędziły chmury. Ten dzień bardzo przypominał tamten, w którym postanowiłem opuścić wioskę Gara. Chmurny, wietrzny, wiosenny dzień zawsze budził we mnie ochotę do wędrówki. Długo siedziałem i w końcu decyzja, którą nieświadomie podjąłem pod koniec zimy, na dobre zakorzeniła się w mej świadomości. Bardzo kochałem Dolinę, ale zbyt wiele bolesnych wspomnień się z nią wiązało. Wiedziałem, że Beldin i bliźniacy zaopiekują się moimi córkami. Poledra odeszła, mój Mistrz także, więc nic mnie tu nie trzymało.

Spojrzałem na Dolinę. Ze wzgórza nasze wieże wyglądały jak rozrzucone niedbale zabawki, a stada pasących się jeleni przypominały mrówki. Nawet prastare drzewo rosnące na środku Doliny z tej odległości wyglądało na małe. Wiedziałem, że będę tęsknić za tym drzewem, ale ono zawsze tam było, więc pewnie będzie również, gdy wrócę - jeśli to kiedykolwiek nastąpi.

Potem wstałem, westchnąłem i odwróciłem się plecami do jedynego miejsca, jakie w życiu nazwałem domem.

Poszedłem wschodnim skrajem Ulgolandu. Nie korzystałem ze swego daru od owego straszliwego dnia i nie byłem pewny, czy nadal to potrafię robić. Grul zapewne zdążył już wyzdrowieć, ale z całą pewnością chował do mnie urazę i nie pozwoli mi ponownie zbliżyć się na wyciągnięcie ręki. Mógłbym znaleźć się w bardzo niezręcznej sytuacji, gdybym próbował zebrać Wolę i stwierdził, że już tego nie potrafię. W tych górach żyły także hrulgini, algrothy, a czasami zdarzały się i trolle, więc rozwaga nakazywała szukać innej drogi.

Oczywiście bracia usiłowali się ze mną skontaktować. Niekiedy słyszałem ich stłumione nawoływania, ale nie trudziłem się odpowiadaniem. To byłaby jedynie strata czasu. Nie miałem zamiaru wracać, bez względu na to, co chcieli mi powiedzieć.

Przeszedłem przez zachodnią Algarię, nikogo nie napotkawszy. Po obejściu północnego krańca Ulgolandu, skręciłem na zachód, przeszedłem przez góry i zszedłem na równiny wokół Muros.

Tam gdzie teraz wznosi się Muros, znajdowała się wioska Arendów - Wacite. Zatrzymałem się w niej po prowiant na drogę. Ponieważ nie miałem pieniędzy, wróciłem do wstydliwych praktyk z młodości i kradłem to, czego potrzebowałem.

Potem ruszyłem w dół rzeki, ostatecznie lądując w Camaar. Camaar, podobnie jak wszystkie porty, miało w sobie coś kosmopolitycznego. Samo miasto nominalnie podlegało księciu Vo Wacune, ale w nabrzeżnych knajpach Alornowie, Tolnedranie, a nawet Nyissanie byli równie częstymi gośćmi, co Wacuńscy Arendowie. Miejscowi byli w większości marynarzami, a marynarze po długich wyprawach są zwykle dobroduszni i hojni, więc bez trudu znajdowałem chętnych do postawienia mi kilku kufli ale.

Goście w tawernach uwielbiali słuchać opowieści, a ja potrafiłem wymyślać doskonałe historie. W taki sposób radziłem sobie w Camaar przez całe lata. Czyż to nie wygodny sposób zarabiania na życie? W dodatku można to robić na siedząco, co było dodatkowym plusem, gdyż przez większość czasu nie byłem w stanie utrzymać się na nogach. Mówiąc bez ogródek, zrobiłem się zwyczajnym pijaczyną. Często bywałem niepożądanym gościem. Pamiętam, że wyrzucano mnie z wielu tawern, miejsc zwykle tolerancyjnych wobec drobnych uchybień w dobrym zachowaniu.

Nie potrafię powiedzieć, jak długo przebywałem w Camaar - przynajmniej dwa lata, a może i dłużej. Każdej nocy upijałem się do nieprzytomności i nigdy nie wiedziałem, gdzie obudzę się następnego ranka. Zwykle był to rynsztok lub jakiś śmierdzący zaułek. Rano ludzie nie mają szczególnej ochoty na wysłuchiwanie opowieści, więc dorabiałem sobie żebraniną. Zaczęło mi to nawet przynosić niezłe dochody, dzięki czemu do południa każdego dnia byłem już kompletnie pijany.

Zacząłem widzieć rzeczy, których nie było, i słyszeć głosy, których nikt poza mną nie słyszał. Ręce trzęsły mi się okropnie i często dręczyły mnie koszmary.

Ale nie miałem snów i nie pamiętałem, co wydarzyło się przed kilkoma dniami. Nie byłem szczęśliwy, ale przynajmniej nie cierpiałem.

Pewnej nocy jednak, gdy smacznie spałem w ulubionym rynsztoku, miałem sen. Mistrz musiał pewnie krzyczeć, by przebić się przez moje pijackie upojenie, ale w końcu mu się udało.

Po przebudzeniu nie miałem wątpliwości, nocą odwiedził mnie Mistrz. Od lat nie miałem prawdziwych snów. Co więcej, byłem absolutnie trzeźwy i nawet nie drżały mi ręce. Naprawdę przekonało mnie jednak to, że niebiańskie zapachy unoszące się z tawerny, z której mnie pewnie wyrzucono poprzedniej nocy, przyprawiły mnie z miejsca o mdłości. Dobre pół godziny wymiotowałem, klęcząc nad rynsztokiem, ku zgorszeniu wszystkich przechodniów. Wkrótce odkryłem, że to nie tyle smród z tej tawerny przewracał mi żołądek do góry nogami, ile stęchły, kwaśny odór wydzielany przez łachmany, które na sobie miałem, i moją skórę. Potem, nadal targany mdłościami, wstałem, poszedłem, zataczając się, na nabrzeże i stoczyłem się do zatoki wraz z leżącymi na brzegu śmieciami.

Nie, nie próbowałem się utopić. Usiłowałem zmyć z siebie tę potworną woń. Gdy wyszedłem z wody, cuchnąłem zdechłymi rybami i innymi paskudztwami, które ludzie wyrzucają w porcie - zwykle gdy nikt nie patrzy - ale i tak było znacznie lepiej.

Stałem na brzegu, drżąc gwałtownie i ociekając wodą. Postanowiłem jeszcze tego samego dnia opuścić Camaar. Mój Mistrz najwyraźniej nie pochwalał mego zachowania. Gdybym znowu się zapomniał, gotów jeszcze sprawić, bym wyrzygał nawet podeszwy swych butów. Strach nie jest najlepszą motywacją do zachowania trzeźwości, ale przynajmniej każe się pilnować. W Camaar roiło się od tawern, a do tego znałem większość ich właścicieli, więc postanowiłem ruszyć do Arendii, aby ustrzec się przed pokusą.

Chwiejnym krokiem przeszedłem ulicami lepszych dzielnic, zapewne gorsząc mieszkańców, i około południa dotarłem nad brzeg rzeki. Nie miałem pieniędzy, by zapłacić przewoźnikowi, więc przeprawiłem się wpław na arendzką stronę. Zajęło mi to kilka godzin, ale nie było pośpiechu. Rzeka po brzegi pełna była świeżej, bieżącej wody, która zmyła ze mnie wiele grzechów.

Wróciłem na przystań promową, aby zasięgnąć języka. Stała tam byle jak sklecona chata. Jej właściciel siedział na pniu nad wodą z wędką w dłoni.

- Chciałbyś, przyjacielu, na drugą stronę, do Camaar? - zapytał z akcentem, który natychmiast pozwolił rozpoznać w nim wacuńskiego wieśniaka.

- Nie, dzięki - odparłem. - Właśnie stamtąd przybyłem.

- Trochę jesteś mokry. Chyba nie przeprawiłeś się wpław?

- Nie - skłamałem. - Miałem małą łódkę. Przewróciła się, gdy próbowałem przybić do brzegu. W której części Arendii wylądowałem? Straciłem orientację podczas przeprawy.

- Szczęściarz z ciebie, że wylądowałeś tutaj, a nie kilka mil dalej w dół rzeki. Jesteś na ziemiach Jego Miłości, księcia Vo Wacune. Na zachód od ziem księcia Vo Astur. Nie powinienem tego mówić - wszak są naszymi sojusznikami i w ogóle - ale Asturowie to butni i zdradzieccy ludzie.

- Sojusznicy?

- W naszej walce z mimbrańskimi mordercami, jak wiesz.

- To ona nadal trwa?

- Jasne. Książę Vo Mimbre ogłosił się królem całej Arendii, ale nasz książę i książę Asturów nie mają zamiaru oddać mu hołdu. - Spojrzał na mnie spod oka. - Wybacz, że ci to mówię... ale dość kiepsko wyglądasz.

- Długo chorowałem. Spojrzał na mnie ponownie.

- Ale nic zaraźliwego, co?

- Nie. Miałem paskudną ranę i nie goiła się dobrze.

- To ulga. Dość mamy kłopotów po tej stronie rzeki i bez zarazy przywleczonej przez jakiegoś włóczęgę.

- Którędy mam pójść, by trafić na drogę do Vo Wacune?

- Trzeba cofnąć się kilka mil wzdłuż rzeki. Jest tam druga przystań promowa, od niej zaczyna się droga. Nie przegapisz jej. - Ponownie spojrzał na mnie spod oka. - Nie chciałbyś łyknąć czegoś na pokrzepienie przed dalszą wędrówką? To kawał na piechotę, a ja mam bardzo przystępne ceny, przekonasz się.

- Nie, dziękuję, przyjacielu. Mam trochę wrażliwy żołądek. To z powodu tej choroby, rozumiesz.

- Szkoda. Wyglądasz na wesołka, a ja nie pogardziłbym towarzystwem.

Wesołek? Ja? Ten facet rzeczywiście bardzo chciał sprzedać mi piwo.

- No cóż - rzekłem - stanie tu nie zbliża mnie do Vo Wacune. Dzięki za informacje, przyjacielu, udanych połowów - dodałem, po czym odwróciłem się i ruszyłem z powrotem w górę rzeki.

Nim dotarłem do Vo Wacune, zdołałem otrząsnąć się ze skutków lat spędzonych w Camaar i zacząłem ponownie logicznie myśleć. Najpilniejszą sprawą było znalezienie stosownego odzienia zamiast łachmanów, które nosiłem, i pieniędzy na dalszą drogę. Mogłem ukraść potrzebne rzeczy, ale mojemu Mistrzowi mogłoby to nie przypaść do gustu, więc postanowiłem zachowywać się przyzwoicie. Rozwiązanie mego małego problemu leżało nie dalej niż najbliższa świątynia Chaldana, Boga-Byka Arendów. W końcu w owych czasach byłem pewną osobistością.

Doprawdy nie winie kapłanów Chaldana, że nie uwierzyli mi, gdy wyznałem im swe imię. W ich oczach byłem pewnie po prostu obszarpanym żebrakiem. Jednakże zdenerwował mnie ich wyniosły, pogardliwy stosunek do mnie i bez zastanowienia dałem im mały pokaz tego, do czego byłem zdolny, na dowód, że w istocie byłem tym, za kogo się podawałem. Prawdę powiedziawszy, efektem byłem równie zaskoczony jak oni, najwyraźniej ani szaleństwo, ani lata hulanek w Camaar nie nadwerężyły moich zdolności.

Kapłani płaszczyli się w przeprosinach i aby wynagrodzić mi swą niewiarę, obdarowali mnie nowymi szatami i dobrze wypchaną sakiewką. Wielkodusznie przyjąłem prezenty, choć zdawałem sobie sprawę, że tak naprawdę ich nie potrzebuję. Wiedziałem, że “talent" mnie nie opuścił. Mogłem wyciągnąć ubranie wprost z powietrza i zamienić kamyczki w monety, gdybym chciał. Wykąpałem się, przyciąłem zmierzwioną brodę i przywdziałem nowe szaty. Prawdę powiedziawszy, poczułem się znacznie lepiej.

Bardziej niż ubrania, pieniędzy czy kąpieli potrzebowałem informacji. Podczas pobytu w Camaar zupełnie nie śledziłem bieżących wydarzeń, więc żądny byłem wiadomości. Ku swemu zaskoczeniu stwierdziłem, że nasza mała przygoda w Malłorei była w Arendii powszechnie znana. Kapłani Boga-Byka zapewnili mnie, że ta opowieść była również dobrze znana w Tolnedrze, a nawet dotarła do Nyissy i Maragoru. Teraz gdy myślę o tym z perspektywy czasu, zdaje się, że nie powinienem być zaskoczony. Mój Mistrz spotkał się ze swymi braćmi w Grocie Bogów, a ich decyzja odejścia w znacznej mierze opierała się na fakcie odzyskania przez nas Klejnotu Aldura zwanego niekiedy Globem. Ponieważ bez wątpienia było to najbardziej spektakularne wydarzenie od czasu rozłupania świata, inni Bogowie, przed swym odejściem, z pewnością przekazali relację o nim swym kapłanom.

Oczywiście całą historię znacznie upiększono. Zawsze gdy w grę wchodził cud, można było zaufać pomysłowości kapłanów. Skoro ich ubarwione opowieści wynosiły mnie niemal na wyżyny boskości, postanowiłem ich nie poprawiać. Czasami przydaje się tego typu reputacja. Biała szata, którą podarowali mi kapłani, przydawała mojemu wyglądowi dramatyzmu. Aby dopełnić charakteryzacji, wyciąłem długą laskę. Nie planowałem pozostania w Vo Wacune, ale jeśli chciałem korzystać ze współpracy kapłanów z miast, przez które będę przechodził, musiałem wyglądać na potężnego czarodzieja. Oczywiście była to zwykła szarlataneria, lecz unikałem w ten sposób dyskusji i długich wyjaśnień.

W świątyni Chaldana, w Vo Wacune, spędziłem około miesiąca, a potem powędrowałem do Vo Astur zobaczyć, co zamierzają Asturowie - nic dobrego, jak się okazało, ale w końcu to była Arendia. Asturowie zapewniali równowagę władzy w czasie długich, ponurych lat wojny domowej w Arendii i byli niczym chorągiewka na wietrze.

Szczerze mówiąc, wojna domowa Arendów nudziła mnie. Nie interesowały mnie fałszywe krzywdy, jakie wciąż wymyślali Arendowie na usprawiedliwienie okrucieństw, których się dopuszczali. Udałem się do Asturii, ponieważ ma ona wybrzeże

morskie, a Wacune nie. Ostatnią rzeczą, jakiej dokonałem przed opuszczeniem Chereka i jego synów, było rozbicie Królestwa Alorii na części i byłem ciekaw, jak dalej potoczyły się sprawy.

Vo Astur było usytuowane na południowym brzegu rzeki Astur i okręty alornskie często odwiedzały tutejsze porty. Zatrzymałem się w świątyni, a kapłani wskazali mi kilka nabrzeżnych tawern, w których mogłem znaleźć alornskich żeglarzy. Nie miałem wielkiej ochoty wystawiać swej woli na próbę, ale nie było innego sposobu. Jeśli chcesz rozmawiać z Alornami, musisz udać się tam, gdzie jest piwo.

Miałem szczęście. Już w drugiej knajpie spotkałem krzepkiego alornskiego kapitana. Nazywał się Haknar i żeglował do Arendii z Val Alorn. Przedstawiłem się, a biała szata i laska przekonały go, że mówię prawdę. Zaproponował mi kufel arendzkiego ale, lecz uprzejmie odmówiłem. Miałem dość pijaństwa.

- Jak spisują się łodzie? - zapytałem.

- Okręty - poprawił. Żeglarzom zawsze sprawiało to różnicę. - Są szybkie - przyznał - ale trzeba uważać na wiatr. Król Cherek powiedział, że ty je zaprojektowałeś.

- Trochę pomogłem - odparłem skromnie. - Aldur dał mi ogólny zarys. Jak ma się Cherek?

- Jest trochę ponury. Myślę, że tęskni za synami.

- Nic na to nie poradzę. Musimy chronić Klejnot. A jak chłopcy sobie radzą w swych królestwach?

- Chyba jakoś sobie radzą. Zdaje się, że trochę pospieszyłeś się z nimi, Belgaracie. Byli jeszcze młodzi, gdy wysłałeś ich na te dzikie pustkowia. Dras nazwał swe królestwo Drasnią i zaczął budować miasto w miejscu zwanym Boktor. Myślę, że tęskni za Val Alorn. Algar nazwał swe królestwo Algarią i nie buduje miast. Jego lud hoduje konie i bydło.

Kiwnąłem głową. Algara pewnie nie interesowały miasta.

- A co robi Riva? - zapytałem.

- On z całą pewnością buduje miasto. Choć pewnie bardziej pasowałoby tu słowo “twierdza". Byłeś kiedy na Wyspie Wiatrów?

- Raz - powiedziałem.

- Więc wiesz, gdzie jest plaża. Ta dolina, która opada terasami, jest zejściem na plażę. Riva kazał swym ludziom zbudować kamienne mury na skraju każdego terasu. A teraz każe budować domy przy murach. Gdyby ktoś ich zaatakował, musiałby przedrzeć się przez kilkanaście murów. A to mogłoby go wiele kosztować. Zahaczyłem o Wyspę, udając się tutaj. Poczynili znaczne postępy

- Czy Riva rozpoczął już wznoszenie swojej Cytadeli?

- Zaprojektował ją, ale chce, aby najpierw zbudowano domy. Wiesz, jaki on jest. Choć młody, bardzo dba o swych ludzi.

- A zatem dobry z niego król.

- Pewnie tak. Jednakże jego poddani trochę się martwią. Chcieliby, aby się ożenił, ale on ciągle ich zbywa. Zdaje się, że myśli o kimś szczególnym.

- Tak. Przyśniła mu się kiedyś.

- Nie można poślubić snu, Belgaracie. Rivański tron powinien mieć następcę, a do tego potrzebna także kobieta.

- On jest jeszcze młody, Haknarze. Wcześniej czy później jakaś dziewczyna wpadnie mu w oko. Jeśli to zacznie wyglądać na problem, wybiorę się na Wyspę i porozmawiam z nim. Czy Cherek nadal nazywa Alorią to, co pozostało z jego królestwa?

- Nie. Alorii już nie ma. Cherek wziął sobie to bardzo do serca. Nie zebrał się nawet na tyle, aby nadać nazwę półwyspowi, który mu zostawiłeś. My nazywamy go po prostu “Cherek" i niech tak będzie, to znaczy wówczas, gdy pozwala nam wrócić do domu. Wiele czasu spędzamy na morzu, patrolując Morze Wiatrów. Cherek hojną ręką rozdaje tytuły szlacheckie, ale kryje się w tym pewien haczyk. Byłem dobrze podpity, gdy zrobił mnie baronem Haknar. A nim na dobre wytrzeźwiałem, zdałem sobie sprawę, że zgodziłem się na ochotnika do końca swego życia spędzać trzy miesiące każdego roku na żeglowaniu po Morzu Wiatrów. Tam jest naprawdę bardzo nieprzyjemnie, Belgaracie - szczególnie zimą. Każdej nocy na żaglach zbiera się pół stopy lodu. Moi majtkowie mówią o “Haknar jig" wtedy, gdy poranna bryza otrzepuje lód z żagli i zrzuca go na pokład. Marynarze muszą tańczyć, inaczej lód roztrzaskałby im głowy. Na pewno nie chcesz, bym postawił ci coś do picia?

- Nie, bardzo dziękuję, Haknarze, chyba lepiej już pójdę. Vo Astur działa na mnie przygnębiająco. Z Asturami nie daje się rozmawiać o niczym innym poza polityką.

- Polityką? - Haknar roześmiał się. - Asturowie jedynie rozmawiają o tym, z kim będą wieść wojnę w następnym tygodniu.

- To właśnie nazywają polityką - odparłem, wstając. - Pozdrów Chereka, gdy go znowu zobaczysz. Powiedz mu, że nadal nad wszystkim czuwam.

- Z pewnością będzie po tym lepiej sypiał. Przybędziesz do Val Alorn na ślub?

- Jaki ślub?

- Chereka. Jego żona umarła, gdy był w Mallorei. A ponieważ ukradłeś mu synów, będzie potrzebował nowego dziedzica. Jego narzeczona to prawdziwa piękność - ma około piętnastu lat. Jest śliczna, ale niezbyt bystra. Jeśli powiedzieć jej “dzień dobry", przez dziesięć minut musi myśleć nad odpowiedzią.

Poczułem nagły skurcz. Nie tylko ja straciłem żonę.

- Przekaż mu moje przeprosiny - powiedziałem krótko Haknarowi. - Nie sądzę, aby udało mi się tam dotrzeć. Lepiej już pójdę. Dzięki za informacje.

- Cieszę, że mogłem ci pomóc, Belgaracie - powiedział, po czym odwrócił się i krzyknął - Karczmarzu! Więcej ale!

Wyszedłem na ulicę i powoli ruszyłem ku świątyni Chaldana. Przezornie nie myślałem o stracie Chereka. Miałem własny powód do żałoby i wypełniał mój umysł bez reszty. Nie chciałem tego rozpamiętywać. W pobliżu nie było nikogo, kto przykułby mnie łańcuchami do łóżka.

Kilkakrotnie zapraszano mnie, bym odwiedził księcia w jego pałacu, ale za każdym razem znajdowałem jakąś wymówkę. Nie odwiedziłem księcia Vo Wacune i zdecydowanie nie chciałem faworyzować któregokolwiek z nich. Uznałem, że lepiej nie mieć nic wspólnego z tymi trzema wojującymi książętami. Nie chciałem być zamieszany w wojnę domową w Arendii - choćby nawet przez skojarzenie.

Być może było to błędem. Pewnie mógłbym zaoszczędzić Arendii kilku eonów cierpień, gdybym po prostu zebrał tych trzech kretynów razem i wepchnął im do gardeł traktat pokojowy. Biorąc jednak pod uwagę charakter Arendów, więcej niż pewne, że złamaliby go, nim atrament by wysechł.

W każdym razie w Vo Astur dowiedziałem się już, czego chciałem, ponieważ jednak zaproszenia z książęcego pałacu były coraz bardziej stanowcze, podziękowałem kapłanom za ich gościnność i przed świtem następnego dnia opuściłem miasto. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz wymykałem się z miasta przed świtem.

Byłem niemal pewny, że książę Vo Astur potraktuje moje odejście jako osobistą zniewagę, więc gdy oddaliłem się jakąś milę na południe od miasta, wróciłem na leśne ścieżki i przybrałem postać wilka.

Tak, to było bolesne. Nie wiedziałem, czy potrafię zmusić się do tego, ale czas było sprawdzić. Ostatnio robiłem wiele rzeczy, które wystawiały mój ból na poważną próbę. Nie miałem jednak zamiaru żyć jak emocjonalny kaleka. Poledra by tego nie chciała; a jeśli nawet oszaleję, to co z tego? Jeden więcej szalony wilk w arendzkich lasach nie zrobi większej różnicy.

Okazało się, że całkiem trafnie oceniłem księcia Vo Astur. Gdy godzinę później przemykałem się skrajem lasu na południe, krętą leśną drogą nadjechała grupa uzbrojonych jeźdźców. Książę Asturii rzeczywiście chciał, bym złożył mu wizytę. Wycofałem się między drzewa, przypadłem do ziemi i obserwowałem przejeżdżających obok ludzi. W tamtych czasach Arendzi byli o wiele niżsi niż dzisiaj, toteż nie wyglądali aż tak głupio na tych karłowatych koniach.

Wędrowałem dalej lasem i w końcu dotarłem na równiny Mimbre. W odróżnieniu od Wacitów i Asturian, Mimbraci niemal doszczętnie wycięli lasy na swych ziemiach. Konie Mim-bratów były większe od koni ich północnych kuzynów. Szlachta tego południowego księstwa zaczynała właśnie wykuwać zbroje, które dziś są dla nich tak charakterystyczne. Rycerz na koniu potrzebuje do działania otwartego terenu, zatem drzewa musiały zniknąć. Rozległe obszary uprawne, które w ten sposób powstały, nie interesowały jednak zbytnio Mimbratów.

Gdy myślimy o arendzkiej wojnie domowej, zwykle mamy na myśli trzy wojujące księstwa, ale to nie wszystko. Drobna szlachta również miała swoje rozrywki i nie było w Mimbre okręgu, w którym nie toczyłaby się jakaś wojna klanów. Powróciłem do swojej postaci, choć muszę przyznać, że poważnie zastanawiałem się nad spędzeniem reszty życia jako wilk, i podążyłem na południe, ku Vo Mimbre. Po drodze jednak natknąłem się na jedną z tych klanowych wojenek.

Na nieszczęście tępi Arendowie uwielbiali machiny oblężnicze. Arendowie mają mało elastyczne umysły i perspektywa całych dziesięcioleci oblężenia wyraźnie do nich przemawiała. Rozbijali obóz wokół fortecy i przez lata bezmyślnie miotali głazy, podczas gdy obrońcy przez te wszystkie lata radośnie piętrzyli kamienie po wewnętrznej stronie murów. Na dłuższą metę taka walka staje się nudna, więc co jakiś czas któraś ze stron dopuszcza się okrucieństw, aby rozeźlić przeciwnika.

W tym wypadku baron prowadzący oblężenie postanowił spędzić wszystkich miejscowych chłopów i pozbawić ich głów na oczach rodaków.

Wówczas jednak ja wkroczyłem do akcji. Stałem na szczycie wzgórza z dramatycznie wyciągniętą przed siebie laską.

- Stop! - ryknąłem, wzmacniając swój głos tak, że pewnie słyszeli go w Nyissie. Baron i jego rycerze stanęli jak wryci; rycerz, który przymierzał się właśnie do ścięcia chłopu głowy, opuścił miecz, po czym uniósł go ponownie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin