Gabriel Garcia Marquez Szara�cza Muza SA Warszawa 1995 prze�o�y� Carlos Marrodn Casas producent wersji brajlowskiej Altix Sp. z o.o. ul. Surowieckiego 12A tel/fax 644-93-77 Warszawa 1997. tw�rca wersji dyskietkowej Beata Witkowska Normalny 0 g t t Normalny Wydana w 1955 r., cho� uko�czona osiem lat wcze�niej, "Szara�cza" jest pierwsz� powie�ci� wybit� nego pisarza kolumbijskiego Gabriela Garcii Mrqueza. Uwa�ny czytelnik utwor�w tego pisarza do� strze�e pewn� lini�, najistotniejsz� w jego tw�rczo�ci, kt�ra zaczyna si� od "Szara�czy", biegnie przez opowiadanie ze zbioru "W tym mie�cie nie ma z�odziei" (m. in. "Wtorkowe popo�udnie" i "Dzie� po sobocie"), zatrzymuje na opowiadaniu z roku 1961 - "Morze utraconego czasu", by wreszcie osi�gn�� pe�ni� w "Stu latach samotno�ci". Ta linia to fikcyjny �wiat Macondo. "Szara�cza" jest elegi� - pisze meksyka�ski krytyk Emmanuel Carballo - responsorium na trzy g�osy, w kt�rym za pretekst s�u�y samob�jstwo pewnego m�czyzny i nienawi��, jak� miasteczko odczuwa wobec jego trupa, po to, by opowiedzie� o �yciu i zdarzeniach wyr�niaj�cych pewne postacie zwi�� zane z trudnymi latami powstania, rozkwitu i upadku Macondo. Struktura, umy�lnie chaotyczna i zagmatwana, tworzy fundament, na jakim odt�d spoczywa� b�dzie powie�ciowy �wiat Garcii Mrqueza, i stanowi pierwsz� zapowied� wielkiej sztuki tego autora, kt�ry w momencie najbardziej nieoczekiwanym lekko przechodzi od rzeczywisto�ci do wyobra�ni (...), od prostoty do dwuznacz� no�ci, a nawet hermetyzmu. 0 1 72 0 3 1 Dla Germana Vargasa A za� obwie�ci�, aby Polinika Nieszcz�sne zw�oki bez czci pozosta�y, By nikt ich p�aka�, nikt grze�� si� nie wa�y�; Maj� wi�c le�e� bez �ez i bez grobu Na pastw� ptakom �ar�ocznym i straw�. S�ycha�, �e Kreon czcigodny dla ciebie, Co m�wi�, dla mnie te� wyda� ten ukaz I �e tu przyjdzie, by tym go og�osi�, Co go nie znaj�, nie na wiatr zaiste Rzecz t� stanowi�c, lecz gro��c zarazem Kamienowaniem ukazu przest�pcom. Sofokles "Antygona" (przek�ad Kazimierza Morawskiego) Nagle, jakby tr�ba powietrzna zapu�ci�a korzenie w samym �rodku miasteczka, zjawi�a si� kom� pania bananowa, a w �lad za ni� szara�cza. Wymieszana, wrzaskliwa szara�cza, z�o�ona z odpad� k�w ludzkich, resztek z innych miasteczek; plewy wojny domowej, kt�ra wydawa�a si� coraz bar� dziej odleg�a i nierzeczywista. Szara�cza by�a bezlitosna. Zatruwa�a wszystko zbe�tan� woni� t�u� m�w, odorem wydzielin sk�ry i skrytej �mierci. W niespe�na rok rozrzuci�a po miasteczku zgliszcza wielu wcze�niejszych od niej katastrof, rozsia�a po ulicach sw�j zagmatwany baga� odpadk�w. A odpady te, b�yskawicznie, w osza�amiaj�cym, nieoczekiwanym rytmie burzy, zacz�y oddziela� si�, indywidualizowa�, by to, co by�o uliczk� ograniczon� z jednej strony rzek�, a z drugiej zagrod� dla zmar�ych, przemieni� z czasem w odr�bne, spl�tane miasteczko, wzniesione z odpadk�w innych miast. Przyby�y tu, wymieszane z ludzk� szara�cz�, porwane przez jej rw�c� si��, odpadki ze sklep�w, szpitali, dom�w rozrywki, elektrowni; odpadki samotnych kobiet i m�czyzn, kt�rzy przywi�zywali mu�a do s�upa przed zajazdem, maj�c za ca�y baga� drewniany kufer lub tobo�ek z ubraniem, a kt� rzy po kilku miesi�cach posiadali ju� w�asny dom, dwie kochanki i stopie� wojskowy, cho� z jego nadaniem dotychczas zwlekano, bo zbyt p�no ruszyli na wojn�. Nawet odpadki smutnej, miejskiej mi�o�ci trafi�y do nas z szara�cz�, zbudowa�y najpierw ma�e drewniane domki z wydzielonym k�cikiem, gdzie resztki polowego ��ka by�y ponurym legowiskiem na jedn� noc, p�niej ha�a�liw�, nielegaln� ulic�, wreszcie, w �rodku miasteczka, miasteczko rozpus� ty. W�r�d tej wichury, tej burzy nieznanych twarzy, namiot�w rozbitych na placach, chodnikach, w t�umie m�czyzn przebieraj�cych si� na ulicy, kobiet siedz�cych na kufrach, pod otwartymi paraso� lami, w�r�d nieko�cz�cych si� stad mu��w, opuszczonych, zdychaj�cych z g�odu w stajni przy zaje�� dzie, my - pierwsi - byli�my ostatni; to my byli�my przybyszami. Po wojnie, gdy przybyli�my do Macondo i docenili�my jego ziemi�, wiedzieli�my, �e szara�cza kiedy� i tak nadleci, ale nie przeczuwali�my si�y uderzenia. Gdy poczuli�my wi�c nadej�cie lawiny, jedyne, co mogli�my zrobi�, to wynie�� talerz, widelec i n� przed drzwi, usi��� cierpliwie i czeka�, a� nowo przybyli poznaj� nas. Wtedy poci�g zagwizda� po raz pierwszy. Szara�cza zak��bi�a si�, ru� szy�a powita� go, a zawracaj�c straci�a impet, lecz osi�gn�a jedno�� i solidn� trwa�o��; i podda�a si� ziemi, zapad�a w ni� i sta�a si� jej cz�ci� jak wschodz�ce ziarno. (Macondo, 1909) 1 Po raz pierwszy zobaczy�em trupa. Jest �roda, ale czuj� si�, jakby to by�a niedziela, bo nie po� szed�em do szko�y i w�o�yli mi to ubranie z zielonego welwetu, kt�re mnie uwiera w jedno miejsce. Trzymaj�c si� r�ki mamy, id�c za dziadkiem, kt�ry przy ka�dym kroku postukuje lask�, �eby na co� nie wpa�� (jak jest ciemno, to niedowidzi i kuleje), przeszed�em obok lustra w salonie i zobaczy�em siebie ca�ego, w zielonym ubranku z bia�� nakrochmalon� kokard�, kt�ra uwiera mnie w szyj�. Zo� baczy�em si� w okr�g�ym, zabrudzonym lustrze i pomy�la�em: "To jestem ja, taki, jakby dzi� by�a niedziela". Przyszli�my do domu, gdzie jest umar�y. W zamkni�tym domu upa� a� dusi. Na ulicach s�ycha� bzyczenie s�o�ca i nic wi�cej. Powietrze jest nieruchome; ma si� wra�enie, �e mo�na go dotkn��, skr�ci� jak cienk� blaszk�. W pokoju, gdzie po�o�yli trupa, pachnie kuframi, ale nigdzie ich nie widz�. W k�cie hamak zawieszony z jednego ko�ca na k�ku. Pachnie odpadkami. I my�l�, �e zniszczone i prawie rozpadaj�ce si� przedmioty, ustawione woko�o, maj� wygl�d rzeczy, kt�re powinny pachnie� odpadkami, cho� tak naprawd� mog� mie� inny zapach. Zawsze my�la�em, �e zmarli musz� mie� kapelusz. Teraz widz�, �e nie. Widz�, �e maj� twarz stalowego koloru i szcz�k� obwi�zan� chustk�. Widz�, �e maj� usta troch� otwarte, a za sinymi war� gami brudne i nier�wne z�by. Widz�, �e maj� z jednej strony przygryziony j�zyk, gruby, ciastowaty, troch� ciemniejszy od twarzy, kt�ra ma taki sam kolor jak palec �ci�ni�ty nitk�. Widz�, �e oczy maj� otwarte o wiele bardziej ni� zwyk�y cz�owiek, �akome i wytrzeszczone, i �e sk�ra wygl�da jakby by�a z wilgotnej, ubitej ziemi. My�la�em, �e umar�y wygl�da jak spokojny, �pi�cy cz�owiek, a teraz widz�, �e na odwr�t. Widz�, �e wygl�da jak cz�owiek przebudzony i w�ciek�y, jakby po b�jce. Mama te� ubra�a si� tak, jakby dzi� by�a niedziela. W�o�y�a stary s�omkowy kapelusz, kt�ry za� krywa jej uszy, i czarn� sukni�, zapi�t� u g�ry, z d�ugimi r�kawami. A �e dzi� jest �roda, patrz� na ni� jak na dalek�, nieznan� osob� i wydaje mi si�, �e chce mi co� powiedzie�, kiedy dziadek wstaje, �eby przywita� ludzi, kt�rzy przynie�li trumn�. Mama siedzi ko�o mnie, plecami do zamkni�tego okna. Oddycha ci�ko i co chwila poprawia sobie w�osy, bo wy�a�� jej spod w�o�onego w biegu ka� pelusza. M�j dziadek rozkaza� ludziom, �eby ustawili trumn� przy ��ku. Dopiero wtedy zauwa�y� �em, �e umar�y rzeczywi�cie mo�e si� w niej zmie�ci�. Kiedy m�czy�ni przynie�li skrzyni�, pomy�la� �em, �e jest za ma�a na to cia�o, kt�re zajmuje ca�e ��ko. Nie wiem, po co mnie przyprowadzili. Nigdy nie by�em w tym domu i nawet my�la�em, �e nikt tu nie mieszka. Jest to du�y dom na rogu, kt�rego drzwi, jak mi si� wydaje, nigdy nikt nie otwiera�. Zawsze my�la�em, �e dom jest pusty. Dopiero teraz, po tym jak mama mi powiedzia�a: "Dzi� nie p�j� dziesz do szko�y", a ja si� nie ucieszy�em, bo powiedzia�a mi to powa�nym, suchym g�osem, i zoba� czy�em, jak wr�ci�a z moim welwetowym ubraniem i nic nie m�wi�c w�o�y�a mi je, i ruszyli�my w stron� drzwi, �eby do��czy� do mojego dziadka, a potem min�li�my trzy domy, co oddzielaj� ten dom od naszego, dopiero wtedy zauwa�y�em, �e kto� na tym rogu mieszka�. Kto�, kto umar� i kto musi by� tym cz�owiekiem, o kt�rym my�la�a moja mama, kiedy powiedzia�a: "Musisz by� bardzo grzeczny na pogrzebie doktora". Wchodz�c nie zobaczy�em trupa. Zobaczy�em mojego dziadka, jak rozmawia� z m�czyznami, a p�niej zobaczy�em, �e daje nam znak, �eby�my poszli za nim. Pomy�la�em wtedy, �e kto� jest w pokoju, ale wchodz�c wyczu�em, �e pok�j jest ciemny i pusty. Zaduch uderzy� mnie od razu w twarz i poczu�em ten smr�d odpadk�w, kt�ry na pocz�tku by� mocny i trwa�y, a kt�ry teraz, tak jak i zaduch, nap�ywa fala za fal� i znika. Mama poprowadzi�a mnie za r�k� przez ciemny pok�j i posadzi�a w k�cie obok siebie. Dopiero po chwili zacz��em odr�nia� rzeczy w pokoju. Zobaczy� �em mojego dziadka, jak wal�c lask� w uchwyt pr�buje otworzy� okno, jakby sczepione z framug�, przylutowane do drewna futryny, i zobaczy�em, jak po ka�dym uderzeniu unosi si� kurz z marynarki. Odwr�ci�em g�ow� w t� stron�, gdzie teraz stan�� m�j dziadek, bo zrezygnowa� ju� z otwarcia okna, i dopiero teraz zauwa�y�em, �e kto� le�y na ��ku. �e le�y ciemny, wyci�gni�ty, nieruchomy m꿽 czyzna. Wtedy odwr�ci�em si� do mamy, kt�ra siedzia�a ci�gle daleka i powa�na i patrzy�a w innym kierunku. A �e stopy nie si�gaj� mi do ziemi, tylko wisz� w powietrzu, wi�c pod�o�y�em r�ce pod uda, tak �e d�onie le�a�y na krze�le, i zacz��em macha� nogami, o niczym nie my�l�c, dop�ki nie przypomnia�em sobie, �e mama powiedzia�a mi: "Musisz by� bardzo grzeczny na pogrzebie dokto� ra". Wtedy poczu�em co� zimnego na plecach, znowu rozejrza�em si� i zobaczy�em tylko �cian� z su� chego, pop�kanego drewna. Ale to by�o tak, jakby ze �ciany kto� mi powiedzia�: "Nie machaj noga� mi, bo cz�owiek, kt�ry le�y na ��ku, to doktor, i on nie �yje". I kiedy popatrzy�em na ��ko, to ju� go nie zobaczy�em takiego jak przedtem. Teraz ju� nie le�a�, tylko by� nie�ywy. Od tej chwili, cho�bym nie wiem jak stara� si� nie patrze� na niego, czu�em, jakby kto� trzyma� mnie za g�ow� i odwraca� j� w tamt� stron�. I chocia� robi� wszystko, �eby patrze� gdzie indziej, to i tak wsz�dzie go widz�, z wytrzeszczonymi w ciemno�ciach oczami, z zielon� i nie�yw� t...
marc144