Thomas Gifford - Zabójcy w habitach.rtf

(2337 KB) Pobierz
Od autora

Thomas Gifford

Zabójcy w habitach

(The Assassini)

Przełożyła Małgorzata Samborska

1990

 


Dla Elizabeth


Od autora

 

Poświęciłem dziewięć lat na zbieranie informacji i napisanie książki. Było to niezwykle trudne zadanie. Wiele osób zarówno spoza, jak i z kręgów kościelnych pomagało mi, ale też i utrudniało pracę. Wszyscy niewątpliwie mieli wystarczające powody do tego, co robili, niezależnie czy było to bezinteresowne czy podłe. Ale na każdego, kto próbował powstrzymać ukończenie mojej książki przypadało wielu, którzy ofiarowali swój czas, energię i intelekt, aby mi pomóc. Oni wiedzą, kim są bohaterowie i złoczyńcy. Zwłaszcza troje ludzi było naprawdę niezbędnych.

Charles Hartman zainspirował całą pracę. Bez niego owa książka by nie powstała. Był źródłem ciągłej zachęty, niezmordowany, kiedy docierałem do kresu wytrzymałości. W najczarniejszych chwilach, gdy przeszkody wydawały się nie do pokonania, nigdy mnie nie zawiódł.

Kathy Robbins przebijała się przez niewyobrażalnie splątany gąszcz emocji oraz ogromny zbiór dokumentów prawniczych z umiejętnością, dobrym humorem i mądrością wielkiego dyplomaty. Przez prawie dziewięć lat walczyła ze smokami, nawet wtedy, gdy wyglądało na to, że smoki zwyciężają.

Beverly Lewis włączyła się do pracy, kiedy zagroził nam najgłębszy kryzys. Z inteligencją i determinacją jezuity doprowadziła wszystko do końca. Jej umiejętności redaktorskie przewyższa jedynie jedna cecha, która wyróżnia wielkich redaktorów od reszty - jej nie udawany szacunek i zrozumienie intencji autora...

Jeśli jest coś złego w napisanej przeze mnie powieści, to na pewno moja wina, a wszystko dobre z przyjemnością dzielę z wymienioną trójką.

Thomas Gifford

Londyn, listopad 1989


Prolog

Październik 1982 nowy Jork

 

Przypominał drapieżnego ptaka - cały w czerni i pikujący na srebrnym blasku lodu. Starszy pan. Doskonale jeżdżący na łyżwach.

Dobrze się bawił, słuchając świstu łyżew, wycinając staranne, dokładne zygzaki na lodzie, czując świeży, zimowy wiatr na twarzy. Jego zmysły były wyostrzone, jak zwykle w tak ważne dni. Zbliżające się zadanie przywróciło go do życia. W takie dni był sam ze swoim przeznaczeniem, sam ze swoim Bogiem. Cel własnego istnienia w podobne dni wydawał mu się jasny.

Świat stał się dla niego również wyraźniejszy. Wszystko wokół utraciło swą tajemniczość. W takie dni lepiej rozumiał ogół spraw.

Poranna mgła rozpłynęła się i blask słoneczny spływał przez białe chmury. Wieże Centrum Rockefellera wyrastały przed nim, a muzyka z głośników narzucała rytm jego krokom. Zatracał się w dźwięku i sile jazdy, jakby jechał wstecz przez czas.

Gdy był małym chłopcem, uczył się jeździć na łyżwach na zamarzniętych kanałach w Hadze. Ciemne domy, zaśnieżone parki, ołowiane niebo z ciężkimi chmurami wiszącymi nisko nad starym miastem, tamy i wiatraki - wszystko to tkwiło w jego pamięci z zadziwiającą trwałością wspomnień z dzieciństwa, których często się nie zapomina. Nie miał znaczenia fakt, że nie było tam już wiele wiatraków. Dla niego istniały one nadal, obracające się powoli, na zawsze w jego umyśle. Myśl o wirujących wolno ramionach wiatraka i świszczący szmer łyżew na lodzie zawsze działał na niego uspokajająco. W takie dni, jak ten, kiedy miał do wykonania jakąś pracę, zawsze przygotowywał się do niej odpoczywając. Młodsze pokolenie nazwałoby to może medytacją, ale chodziło o to samo - o pewien stopień czystej, doskonałej koncentracji, tak doskonałej, iż się już dłużej nie zauważa, że się męczy. Już prawie mu się udało. Jazda na łyżwach mu to ułatwiała. Wkrótce czas przestanie istnieć. A on stanie się jednym, wszystkowidzącym okiem, świadomym wszystkiego, nie przeoczającym niczego, zdolnym do bycia jednością ze swoim zadaniem, jednością z celem Boga. Wkrótce. Zaraz.

Miał na sobie czarne ubranie z koloratką i czarny płaszcz, który fruwał za nim jak peleryna, gdy z wdziękiem sunął między innymi łyżwiarzami, w większości nastolatkami. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że rozwiany płaszcz może nadawać mu groźny, złowieszczy wygląd. Nie pomyślał o tym. Był księdzem. Był Kościołem. Miał szczególnie ośmielający, uprzejmy uśmiech. Był samą dobrocią, a nie kimś, kogo trzeba się obawiać. A jednak pozostali łyżwiarze odsuwali się, robiąc mu miejsce, przyglądali mu się ukradkiem, jak gdyby chciał ocenić ich moralność. Nie mogliby się bardziej mylić.

Wysoki, o sfalowanych białych włosach - zaczesanych do góry ze sklepionego, szlachetnego czoła - miał szczupłą twarz, długi nos i duże usta o wąskich wargach. Wyrozumiała twarz przypominała oblicze dobrego wiejskiego lekarza, który rozumie życie i nie obawia się śmierci. Widniała na niej przezroczysta kapłańska bladość, zrodzona w ciągu życia spędzonego w mrocznych kaplicach, źle oświetlonych celach i konfesjonałach. Bladość zrodzona z długich godzin modlitwy. Nosił okulary w metalowych oprawkach. Jazda na łyżwach i koncentracja przyniosły jego szerokim ustom najbledszy z uśmiechów. Miał siedemdziesiąt lat, a mimo to zachował smukłą sylwetkę i wciąż był w bardzo dobrej formie. Mknąc na łyżwach, wyciągał przed siebie ramiona, jakby tańczył z niewidzialną partnerką. Nosił czarne skórzane rękawiczki, pasujące jak własna skóra. Z głośników dobiegało trzeszczące nagranie głosu dziewczyny śpiewającej coś z jakiegoś filmu. Widział go na pokładzie samolotu 747 Alitalii, którym przyleciał do Nowego Jorku. Śpiewała, że ma zamiar żyć wiecznie, że zamierza wyjść i latać...

Krążył wśród jeżdżących dzieci, ślizgając się z gracją między ładnymi dziewczętami z długimi, kręconymi włosami i mocnymi zadeczkami o twardych mięśniach, ubranymi w obcisłe dżinsy, które prawie pękały na szwach. Dziewczęta w pewnym wieku zawsze przypominały mu rozbrykane źrebaki. Nigdy nie widział nagiej kobiety. Prawie nigdy nie myślał o czymś takim.

Swobodnie wyciągnął nogę przed siebie, ślizgając się na jednej łyżwie, i zręcznie kiwał się w tył i w przód, z ramionami pompującymi powietrze, ze zmrużonymi oczami, jak gdyby wpatrzonymi w rdzeń czasu, kiedy jego ciało sunęło naprzód, napędzane silnikami pamięci. Poruszał się jak wielki czarny ptak, objeżdżając lodowisko ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Jego oczy były błękitne jak lód i jasne, jakby nie miały dna, zupełnie jak jezioro położone wysoko w górach. Nie zawierały śladu uczucia. Po prostu w niczym nie brały udziału.

Niektóre dziewczęta szeptały i chichotały, przyglądając się staremu księdzu mknącemu obok nich, pogodnemu, wyprostowanemu, chociaż w ich spojrzeniach był szacunek - uznanie dla jego jazdy, siły i stylu, z jakim się poruszał. Ale on, wciąż zajęty rozmyślaniem o reszcie dnia, z ledwością je zauważał. Dziewczęta bez wątpienia myślały, że będą żyły wiecznie, że wyjdą i będą latać, lecz stary ksiądz wiedział wszystko lepiej.

Zobaczył przed sobą bardzo ładną dziewczynę - może czternastoletnią - padającą nagle na lód. Usiadła z podwiniętymi pod siebie nogami. Jej przyjaciółki się śmiały, a ona kręciła głową, potrząsając końskim ogonem.

Podjechał do niej z tyłu, złapał pod pachami i postawił na nogi jednym płynnym ruchem. Śmignąwszy obok jak nocny kruk, zobaczył na jej twarzy wyraz zaskoczenia. Rozjaśniła się w szerokim uśmiechu i zawołała dziękuję, na co on z powagą skinął głową.

Wkrótce potem spojrzał na zegarek. Zjechał z lodu, zwrócił wypożyczone łyżwy i odebrał teczkę z szatni. Głęboko oddychał. Czuł się nadzwyczajnie rozluźniony i opanowany, z mile podwyższonym poziomem adrenaliny.

Wspiął się na schody, znajdujące się z tyłu lodowiska. Kupił gorący obwarzanek od ulicznego sprzedawcy, rozsmarował odrobinę musztardy na posypanej solą powierzchni. Stał jedząc metodycznie, a potem wrzucił serwetkę do kosza na śmieci. Pospacerował trochę wzdłuż arkady sklepów na Piątej Alei. Przeszedł przez ulicę i stanął, wpatrując się w katedrę Świętego Patryka. Nie był człowiekiem sentymentalnym, lecz widok wielkich budynków kościelnych - nawet tak współczesnych - nieuchronnie poruszał coś w jego piersi. Miał nadzieję, że zmówi modlitwę, ale jazda na łyżwach trwała zbyt długo. Mógł jedynie pomodlić się w myślach.

Chcąc stawić się na spotkanie, musiał przebyć długą drogę.

Nadszedł czas, by iść.

 

Rzym

 

Mężczyzna w łóżku nie oglądał meczu piłki nożnej na wielkim ekranie telewizyjnym. Jeden z jego sekretarzy włożył kasetę do magnetowidu i z troską włączył go przed wyjściem, ale człowiek w łóżku już dawno stracił zainteresowanie piłką. Gdyby o niej pomyślał, wspomniałby mecze ze swych chłopięcych lat, którymi cieszył się w Turynie, wiele, wiele lat temu. A co do materiału na kasecie, niedawno dostarczonego przez kuriera z Sao Paulo, no cóż - nic go to nie obchodziło. Mistrzostwa świata już nie należały do jego planów.

Mężczyzna w łóżku myślał o własnej zbliżającej się śmierci z uczuciem obojętności, które zawsze mu dobrze służyło. Jako młody człowiek doprowadził do mistrzostwa sztukę myślenia o sobie w trzeciej osobie, jako o Salvatore di Mona. Stał z boku i z rozbawionym uśmiechem obserwował pilną, systematyczną wspinaczkę Salvatorego di Mona przez stanowiska, z uznaniem kiwał głową, gdy Salvatore di Mona wykuwał koalicje z potężnymi ludźmi, był świadkiem, jak Salvatore di Mona osiągał końcowy, najwyższy szczyt swej profesji. W tym czasie Salvatore di Mona przestał istnieć: przyjął imię Kaliksta, stał się Namiestnikiem Chrystusa, Ojcem Świętym - Papieżem Kalikstem IV.

Osiem lat pracował jako Przewodniczący Rady. Nie był ani skromnym człowiekiem, ani specjalnie głębokim, ale miał zarówno szczęście, jak też potrafił być nadzwyczajnie praktyczny. Nie przywiązywał wagi do wymyślnych hokus-pokus, związanych z jego pracą, i zawsze patrzył na swoją karierę jak na niezbyt istotną, tak jakby był jakimkolwiek wyższym urzędnikiem większej wielonarodowej korporacji.

I to było prawdą, oczywiście, iż tylko cesarz Japonii zajmował starsze stanowisko na Ziemi. Nigdy jednak nie przyszło mu na myśl, że Bóg dosłownie wyrażał Swoją wolę przez człowieka, który był Salem di Mona - jasnookim, najstarszym synem zamożnego sprzedawcy Fiata z Turynu. Nie, mistycyzm nie był jego specjalnością, jak kiedyś powiedział ze swym czarującym angielskim wdziękiem monsignore Knox.

Nie, Kalikst IV był praktycznym człowiekiem. Nie dbał za bardzo o dramatyzm i intrygę. Udało mu się zostać wybranym przez konklawe kardynałów, przeprowadzając manewr, który wymagał pewnego prostego, niezgrabnego intrygowania, nie pozostawiającego wątpliwości co do wyniku. Pieniądze rozdzielane systematycznie odpowiednim kardynałom, przy pomocy wpływowego amerykańskiego świeckiego - Curtisa Lockhardta, dokonały całej pracy. Kardynał di Mona zbudował solidny fundament wsparcia, kierowany przez kardynała DAmbrizzi. Pieniądze - łapówki, jeśli chce się powiedzieć wprost - były tradycją, która wprowadziła więcej niż jednego pocącego się papabili na szczyt. Odkąd został papieżem, starał się sprowadzić do minimum całe to intrygowanie, szeptanie, majstrowanie i oszczerstwa w kurii. Ale musiał się przyznać, że w takim cieplarnianym społeczeństwie, jakim jest Watykan, walczył w bitwie po przegrywającej stronie. Nie możesz całkiem zmienić ludzkiej natury, na pewno nie w tym miejscu, gdzie jest co najmniej tysiąc pokoi, stwierdził. Nigdy nie zdołał poznać ich dokładnej liczby, ale było oczywiste i nieuniknione, że jeśli ma się tysiąc pokoi, ktoś zawsze w kilku z nich zdecydowany jest na coś niedobrego. W każdym razie sprawowanie czegoś przypominającego kontrolę nad machinacjami w kurii bardzo go zmęczyło. Chociaż kiedyś tak często wydawało się zabawne. Teraz już nikogo to nie bawiło.

Łoże, na którym leżał, było kiedyś miejscem spoczynku Borgii, papieża Aleksandra VI. Wywierało niezwykłe wrażenie. Miało swoją historię, którą lubił sobie wyobrażać. Aleksander VI umiał bez wątpienia użyć go lepiej niż on, ale wszystko wskazywało na to, że przynajmniej w nim umrze. Resztę umeblowania sypialni można by opisać jako eklektyzm Pałacu Apostolskiego: trochę nowoczesnych mebli ze Szwecji - pochodzących z czasów Pawła VI - telewizor i magnetowid, wielkie gotyckie szafy na książki ze szklanymi drzwiami, kiedyś wypełnionymi ogromną kolekcją encyklopedii, które Pius XII lubił mieć pod ręką, krzesła, stoły, biurko i klęcznik odnaleziony w jakimś lamusie z warstwą kurzu sprzed stu lub dwustu lat. W sumie pstrokata zbieranina, ale przez ostatnie osiem lat miejsce to nazywał domem. Rozglądając się wokół zimnym spojrzeniem, odczuwał ulgę, że nie musi niczego zabierać tam, dokąd idzie.

Powoli spuścił nogi z łóżka i wsunął bose stopy w kapcie od Gucciego. Wstał, zachwiał się lekko i podparł laską o złotej gałce, ofiarowaną mu rok wcześniej ze wzruszającym przeczuciem przez afrykańskiego kardynała. Nigdy nie był całkiem pewny, które z jego schorzeń powodowało jaki symptom, ale zawroty głowy łączył z guzem mózgu. Oczywiście nieoperacyjnym. Przynajmniej tyle domyślił się z nerwowego zachowania konowałów zaakceptowanych przez kurię, którzy się nim zajmowali. Wiedział, że miał to być filmowy finisz, niezależnie, co miało go w końcu zabrać: serce czy mózg. Jemu to nie sprawiało żadnej różnicy.

Wciąż musiał coś robić w czasie, jaki mu pozostał.

Kto obejmie po nim sukcesję?

Co powinien czynić, by wybrać swego następcę?

 

Malibu

 

Siostrze Valentine wydawało się, że nie może przestać płakać i bardzo ją to złościło. Zrobiła kilka nierozsądnych rzeczy w swoim życiu, szukała niebezpieczeństwa i z całą pewnością mnóstwo go znalazła. Poznała, co to strach. Ale nie był to ten spontaniczny rodzaj strachu, który wszyscy wokół niej czuli: obawa przez strzałem rozbrzmiewającym na samotnej drodze, strach przed kimś ze szwadronu prawdy czy kimś ze szwadronu śmierci, strach przed wojskiem rządowym albo przed głodnymi partyzantami, którzy zeszli z gór w poszukiwaniu kłopotów lub krwi. W pewnych częściach świata był to zwykły, normalny strach czy rodzaj codziennej odmiany lęku, i to ten, który świadomie się wybiera.

Strach, który teraz odczuwała, był zupełnie inny. Atakował jej wolę i system nerwowy jak złośliwy rak. Nadszedł z przeszłości. Istniał wciąż, odnalazł ją i wybrał. Teraz jechała do domu, bo już nie mogła go znosić dalej sama. Ben będzie wiedział, co zrobić. Jakoś tak się działo, że zawsze wiedział.

Najpierw musiała przestać płakać, trząść się i zachowywać jak idiotka.

Stała na brzegu patio. Palce stóp zanurzyła w mokrej trawie i patrzyła na srebrny, dziobaty placek księżyca na niebieskoczarnym niebie. Poszarpane chmury płynęły wysoko, wyglądając jak na pozaginanej okładce płyty z Sonatą Księżycową, jaką pamiętała z dzieciństwa. Odgłos fal rozbijających się daleko w dole o brzeg plaży Malibu odbijał się od skał i niósł na bryzie oceanicznej, która muskała jej gołe nogi. Otarła oczy rękawem sukienki, obciągnęła ją i doszła przez trawę do białej poręczy na szczycie skał. Patrzyła, jak piana na fali zbliża się, rozpryskuje i zbliża znowu. Kilka podwójnych samotnych drogowskazów błyszczało wzdłuż autostrady Pacific Coast. Daleko, poprzez mgłę, Malibu Colony świeciła niewyraźnie jak statek kosmiczny lądujący na skraju wody. Mgła zbierała się na brzegu, jak gdyby przytrzymując wrogie statki z daleka.

Szła wzdłuż ogrodzenia, aż poczuła gasnący żar węgli, na których opiekali węgorze na późną kolację. Tylko ich dwoje, butelka wina Roederer Cristal, węgorz i gorący, chrupiący, kwaskowaty chleb. Posiłek, który uwielbiali, któremu towarzyszyła taka sama rozmowa, jaką prowadzili w Rzymie, Paryżu, Nowym Jorku i Los Angeles przez ostatnie półtora roku. Rozmowa, debata, kłótnia, nazwij to, jak chcesz, zawsze było tak samo. Czuła, że mu się poddaje, jak falochron, który nie może się oprzeć przypływowi, ale walczyła nie po to, by ulec. Nie była jeszcze gotowa, by ulec. Na miłość boską, chciała ulec, załamać się, paść w jego ramiona, ale teraz nie mogła. Jeszcze nie. Jeszcze nie teraz. Cholera. Znowu płakała.

Zawróciła i poszła z powrotem ku niskiej, rozległej hacjendzie, obok basenu i kortu tenisowego, przeszła przez wyłożone kamieniami patio i stanęła patrząc przez szklaną ścianę o rozsuwanych drzwiach. Godzinę temu kochała się w tym łóżku.

Był postawnym, solidnie zbudowanym mężczyzną o twarzy przystojnego buldoga. Zdeterminowany. Siwe włosy były krótko obcięte i starannie zaczesane do tyłu. Wydawało się, że nigdy nie są potargane. Miał na sobie granatową piżamę w białe prążki, z monogramem CL na kieszonce. Jego prawe ramię spoczywało w miejscu, gdzie leżała wcześniej, jak gdyby zasnął w rytm jej oddechu, jej uderzeń serca. Leżał teraz nieruchomo. Wiedziała, że pachnie ich potem i wodą kolońską Hermes Equipage. Tyle o nim wiedziała, więcej niż musiała wiedzieć. Nigdy nie była tradycyjną zakonnicą. Faktem było, iż jako zakonnica zawsze sprawiała cholerne kłopoty Kościołowi, Zakonowi. Zawsze wiedziała, co jest słuszne. Taka właśnie się urodziła i nic nigdy się nie zdarzyło, żeby to zmienić. Wiedziała, co jest słuszne a co złe i bardzo często jej poglądy i Kościoła bardzo się różniły. Poszła własną drogą i prowokowała ich, żeby coś zrobili. Stała się osobą publiczną - napisała dwa bestsellery, przez co w oczach wielu osób została bohaterką swoich czasów i ta popularność zapewniała jej bezpieczeństwo. Ośmieliła się zmusić Kościół, by przyznał, że jest zbyt mały, zbyt nieważny, zbyt kiepski, aby do niego należała i Kościół wycofał się z pretensji. Uczyniła z siebie niezbędny ozdobnik wielkiej fasady nowoczesnego Kościoła Rzymskokatolickiego. Jedyną drogą, jaką mogli się jej pozbyć - tak uważała w owym czasie - to nogami do przodu.

 

Wszystko stało się przed dwunastoma miesiącami, zanim zabrała się do poszukiwania potrzebnych jej materiałów. Teraz - myślała z kwaśną miną, raz jeszcze ocierając oczy i pociągając nosem - wszystkie te sprawy, przemowy i popularność, to była dopiero rozgrzewka. Chociaż nic nie mogło przygotować jej lepiej do ostatniego roku, do narastającego strachu. Myślała, iż widziała już wszystko. Myślała, że widziała zło we wszystkich jego przebraniach i kształtach. Podobnie jak miłość. Myliła się. Nie wiedziała nic o miłości ani też o tym, czym jest zło, ale, na Boga, dowiadywała się.

Osiemnaście miesięcy temu Curtis Lockhardt powiedział jej, że ją kocha. Byli w Rzymie, gdzie właśnie zaczynała nową książkę, która miała dotyczyć roli Kościoła w drugiej wojnie światowej. On został wezwany do Watykanu. Polecono mu, by wziął udział w uciszaniu rozrastającego się skandalu w Banku Watykańskim, obejmującym wszystko od defraudacji i wymuszania po zwykłe morderstwo. Lockhardt należał do nielicznych świeckich, do których Kościół - w tym wypadku Kalikst IV - zwracał się w czasie największych kryzysów. Większość świeckich nie była w stanie sobie nawet wyobrazić błyskotliwości umysłu i absolutnej bezwzględności, jakiej wymagało kontrolowanie takiej ośmiornicy jak Kościół. Lokhardt to potrafił: zrobił karierę właśnie dzięki tym przymiotom, pozostając jednocześnie najbardziej współczującym, czarującym i szczerym wobec ludzi. Jak zwykł mówić Kalikst, Lockhardt siedział bardzo blisko samego środka Kościoła w Kościele.

Znała Curtisa Lockhardta całe swoje życie. Kiedy była jeszcze Val Driskill, trzydzieści lat temu, tańczyła na trawniku swoich rodziców w wielkich łukach wody, wyrzucanych przez spryskiwacze. W kostiumie kąpielowym z koronkami wyglądała jak fantazyjnie zapakowany cukierek. Miała dziesięć lat, a Lockhardt był młodym prawnikiem i bankierem z imprimatur zarówno od Rockefellerów, jak i od rodziny Chase. Często odwiedzał dom w Princeton, by rozmawiać z jej ojcem o pieniądzach i interesach Kościoła. Gdy z zadartym nosem paradowała przed nimi, błyszcząca od wody i opalona słońcem, słyszała lód brzęczący w ich szklankach i widziała ich siedzących w białych wiklinowych krzesłach na ocienionej werandzie.

- Byłaś zachwycającą jak elf dziesięciolatką - powiedział jej w Rzymie tamtej nocy. - A jako piętnastolatka już stałaś się seksownym roztrzepańcem. Cholernie niewiele brakowało, bym przegrał z tobą w tenisa.

- Cały czas patrzyłeś na mnie, a nie na piłkę. - Spojrzała na niego i uśmiechnęła się szeroko. Przypomniała sobie, jak zrozumiała, że jest dla niego pociągająca, gdy tak biega po korcie, a wiatr podnosi jej spódniczkę i osusza pot na twarzy. Lubiła go. Podziwiała go. Fascynowała ją jego władza. Oto świecki, który sprawiał, iż księża wstawali i słuchali. Miał wtedy trzydzieści pięć lat i zastanawiała się, dlaczego się nie ożenił.

- Kiedy skończyłaś dwadzieścia lat, śmiertelnie się ciebie bałem. Obawiałem się wpływu, jaki miałaś na mnie. Za każdym razem, gdy cię widziałem, czułem, że robię z siebie cholernego głupca. Pamiętasz dzień, kiedy zabrałem cię na lunch do Plaża, do Sali Dębowej z freskami na ścianach, przedstawiającymi bajkowe zamki w górskich królestwach? Powiedziałaś mi wtedy, co masz zamiar zrobić z resztą swego życia, pamiętasz? Tego dnia oświadczyłaś mi, że wchodzisz do środka, wstępujesz do Zakonu. Moje serce prawie zamieniło się w przecier pomidorowy. Poczułem się jak wzgardzony kochanek... Faktem jest, iż gdybym był całkiem normalny, patrzyłbym na ciebie jak na dziewczynę, córkę Hugha Driskilla... dziecko. Ale rzecz w tym, że nie byłem normalny. Byłem zakochany. I jestem nadal zakochany, Val. Obserwowałem cię, śledziłem twoją karierę, a kiedy przyjechałaś do Los Angeles, wiedziałem, że znowu będę widywał cię częściej... - Wzruszył ramionami jak chłopiec i wszystkie te lata zniknęły. - Złą wiadomością było to, że wciąż kocham zakonnicę, dobrą zaś, iż wiem, że warto było czekać.

Ich romans zaczął się tamtej nocy w Rzymie, w jego mieszkaniu, położonym wysoko nad Via Veneto. Wtedy rozpoczął kampanię przekonywania jej, by opuściła Zakon i wyszła za niego za mąż. Złamanie ślubów - pójście z nim do łóżka - okazało się dla Val łatwe. Te śluby były zawsze częścią przymusu w jej pracy, złem koniecznym, ceną, jaką płaciła za możliwość służenia Kościołowi, służenia ludzkości przez tak potężne narzędzie jak Kościół. Ale opuszczenie Zakonu - zostawienie ram, wokół których zbudowała swoje życie - do tej pory stanowiło przeszkodę nie do pokonania.

Ledwie godzinę temu, popadłszy w głęboką rozterkę, kłócili się na zimno, z żalem, nie akceptując nawzajem swych racji, ale kochając, jak zawsze kochając. W końcu znaleźli pocieszenie w namiętności. Kiedy zasnął, wysunęła się z łóżka i wyszła na zewnątrz, by spokojnie pomyśleć. Chciała pobyć sama ze sprawami, o których nie miała odwagi mu opowiedzieć.

Tuż przed nią, gdzieś z nocy i rzedniejącej mgły, z rozłożonymi skrzydłami nagle sfrunęła mewa. Rozmazana plama minęła ją i wylądowała w patio. Ptak przeszedł kilka kroków z wyciągniętą szyją, spojrzał na swoje odbicie w szkle i odleciał, jakby przestraszony własnym widokiem. Wiedziała, co czuł.

Nagle pomyślała o najlepszej przyjaciółce, siostrze Elżbiecie z Rzymu, w której widziała czasami swoje lustrzane odbicie. Elżbieta była również Amerykanką, kilka lat młodszą, ale bardzo inteligentną, przenikliwą i rozumiejącą innych. Kolejna nowoczesna zakonnica, wykonująca wybraną przez siebie pracę, ale nie sprawiająca kłopotów jak Val. Poznały się w Georgetown, kiedy siostra Val robiła doktorat, a Elżbieta była przedwcześnie dojrzałą, liberalną magistrantką. Wykuły sobie przyjaźń, jaka przetrwała prawie dekadę krańcowych napięć wewnątrz Kościoła. Wtedy w Rzymie to właśnie siostrze Elżbiecie Val zwierzyła się z propozycji małżeństwa złożonej jej przez Lockhardta. Przyjaciółka wysłuchała całej opowieści i zawahała się chwilę przed odpowiedzią.

- Spróbuj rozważyć wszystko na zimno - rzekła w końcu. - A jeśli to jest kazuistyka, wiń za nią moją do gruntu jezuicką naturę. Etyka wynikająca z sytuacji. Pamiętaj o swoich ślubach, ale jednocześnie przemyśl to dokładnie. Nie jesteś więźniem, jak wiesz. Nikt cię nie zamknął w celi i nie wyrzucił klucza, zostawiając cię uwięzioną, aż się rozłożysz.

Dobra rada. Gdyby Elżbieta była teraz w Malibu, pewnie miałaby jeszcze więcej takich dobrych rad. Val wiedziała, jakby one brzmiały.

- Jeśli masz zamiar nadal z nim sypiać, Val - powiedziałaby - musisz opuścić Zakon. Po prostu nie ma sensu tego ciągnąć. Możesz to traktować jak nieważny szczegół, ale uświadom sobie, że tak nie jest. Przyjęłaś śluby. Każdy ma prawo się potknąć, ale nie można potykać się przez cały czas, czyniąc z potknięć zasadę. To głupie i nieuczciwe. Wiesz o tym, podobnie jak ja, a Opatrzność też zna całą prawdę.

Przypominając sobie pewność słów siostry Elżbiety, poczuła tylko wyczerpanie i strach. Lęk wypierał wszystkie inne uczucia.

Wszystko zaczęło się przy zbieraniu danych do książki. Cholerna książka! Co by teraz dała, żeby nigdy o niej nie pomyślała! Ale było już za późno. To strach przygnał ją z powrotem do Stanów i zaprowadził do domu w Princeton. To strach sprawiał, że wątpiła we wszystko - w Curtisa, w miłość, w pozostanie lub odejście... Nie potrafi się myśleć jasno, gdy pożera człowieka strach. Zapędziła się za daleko w swych poszukiwaniach. Wciąż kopała, chociaż powinna mieć na tyle rozsądku, by zaprzestać, zostawić wszystko i wrócić do domu. Należało zapomnieć o tym, co znalazła, zająć się swoim życiem, Curtisem. Nie tylko o siebie się bała. Przejmował ją lęk o Kościół.

Wróciła do Ameryki z zamiarem wyłożenia wszystkiego Curtisowi. Ale coś ją ostrzegło, kazało jej się powstrzymać. To, co odkryła, było czymś w rodzaju piekielnej machiny, bomby tykającej już od bardzo, bardzo dawna. Curtis Lockhardt, albo znał prawdę, albo - niech mu Bóg pomoże - w tym uczestniczył, albo też o niczym nie wiedział. Nie, nie mogła mu powiedzieć. Był zbyt blisko Kościoła, za bardzo do niego należał. Milczenie wydawało się mieć sens.

Bomba jednak istniała, a ona się na nią natknęła. Przypomniało jej to o pewnym wydarzeniu w ich domu w Princeton, kiedy brat Ben, przekopując się przez piwnicę w poszukiwaniu kijów do golfa - pochodzących z lat młodości ojca - znalazł siedem puszek z czarnym prochem, pozostałych z dawnych uroczystości 4 Lipca. Zeszła za nim po schodach, mijając wszystkie zebrane góry świadków historii rodzinnej, czując strach przed prawdziwymi czy urojonymi pająkami, które mogłyby zaplątać się w jej włosy. Nagle usłyszała jego głos zniżony do szeptu i mówiący, by - na miłość boską - zawróciła, na co odpowiedziała mu, że przysięga, iż na niego naskarży.

Cóż, właśnie wtedy ostrzegł ją, że dom w każdej chwili może wylecieć w powietrze, bo czarny proch był już w tych puszkach, zanim się urodzili i jest cholernie niebezpieczny. Terma w tym samym pomieszczeniu miała jakieś zwarcie i strzelała iskrami. Nic nie wiedziała o czarnym prochu, ale znała swojego brata Bena. On nigdy nie żartował.

Zmusił ją, by schowała się w stajni o kamiennych ścianach. Tymczasem on, mokry od potu, przenosił ostrożnie po jednej puszce z piwnicy na brzeg jeziora na końcu ich posiadłości, daleko za sadem. Wielokrotnie przechodził przez trawnik z tyłu domu, tuż obok ich rodzinnej kaplicy. Kiedy zadzwonił na policję w Princeton, przysłali kilku strażaków, a komendant policji osobiście przyjechał w czarnym DeSoto. Strażacy dokładnie oblali puszki wodą, a Ben został prawdziwym bohaterem. Policjanci dali mu coś w rodzaju honorowej odznaki. W tydzień później lub dwa Ben oddał ją Val, jako prezent, ponieważ ona też była bardzo dzielnym żołnierzem i dokładnie wypełniała rozkazy. Rozpłakała się zaskoczona. Nosiła odznakę codziennie przez całe lato, a przed snem wkładała ją pod poduszkę. Miała wtedy siedem lat, a Ben czternaście. I tak już zostało. Przez całe swoje życie biegła do Bena, kiedy potrzebowała kogoś, kto mógłby być dla niej bohaterem.

Teraz miała własną bombę, niebezpieczną i mogącą wysadzić w powietrze i rozwalić na kawałki wybory papieża. Więc jechała do domu zobaczyć Bena. Nie Curtisa ani ojca - przynajmniej na razie. Wiedziała, że do niego wróci. Zawsze uśmiechała się do siebie, gdy myślała o Benie, o bracie Benie - odstępcy od wiary. Jemu wszystko mogła wyłożyć, również to, co wyszło na jaw w dokumentach Torricelliego i w Tajnych Archiwach. Będzie się śmiał z jej kłopotu, a potem spoważnieje i poradzi, co zrobić. Wskaże, jak powinna przedstawić całą historię ojcu...

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin