Golden Christie - Wampir z mgiel.pdf

(1161 KB) Pobierz
Golden Christie - Wampir z mgie
W obitej atlasem trumnie leżał Strahd Von Zarovich, wampirzy władca
krainy, z zamkniętymi oczami, z bladą, przypominającą woskową maskę kościstą
twarzą. Ręce miał skrzyżowane na piersi; emanował spokojem. Wyglądał, zresztą
zgodnie ze stanem faktycznym, na martwego.
- Dzięki niech będą Panu Poranka, że wciąż mamy dzień - mruknął kapłan.
Jander przytaknął i odsunął ręce Strahda na boki, ułatwiając Saszy przyłożenie
zaostrzonego kołka dokładnie nad sercem hrabiego. Kapłan zamierzył się młotkiem.
„Teraz cię mamy, draniu” pomyślał z satysfakcją Jander w nagłym przypływie
nienawiści.
Ravenloft to mroczne piekło, do którego można trafić z każdego normalnego
świata - ale wydostać się stąd, o, to już zupełnie co innego. Pechowcy, którzy znajdą
się w Domenie Ciemności, przekonują się, że zamieszkują ją wampiry, wilkołaki,
zombi i inne, gorsze jeszcze stwory.
Christie Golden
Wampir z mgieł
„KB”
Książkę tę dedykuję z miłością (i wdzięcznością) moim rodzicom, Jamesowi R.
Goldenowi i Elizabeth C. Golden, którzy nie mogą uwierzyć w wampiry i elfy, ale
zawsze wierzyli we mnie. Podziękowania należą się również Veldzie i Robertowi za
to, że zawsze wszystko czytali i zwykle większość z tego podobała im się. Na koniec
dziękuję TSR, że pozwolili nowicjuszce rzucić własne, mroczne cienie na Ravenloft
 
311776223.001.png
oraz memu wydawcy, Jimowi Lowderowi, za cierpliwość, wskazówki i wsparcie.
Ten, który śmierci śmieje się w twarz, któremu nie zaszkodzą zarazy, zdolne
uśmiercić całe narody; ach, gdyby istota taka służyła Dobru, miast od diabła
pochodzić, ileż dobra mogłaby uczynić w tym naszym świecie.
Bram Stoker Dracula
PROLOG
Ostatnie promienie gasnącego słońca, przefiltrowane przez witrażowe okna
zamkowej kaplicy, kładły się na kamiennej podłodze plamami blednących barw.
Jedyne dodatkowe światło pochodziło z niewielkiego kosza z żarzącymi się węglami
na ołtarzu. Najwyższy z Wysokich Kapłanów Barovii nie przerywał pracy aż do
chwili, kiedy przestał wyraźnie widzieć, wreszcie poirytowany niepotrzebną przerwą
odłożył amulet i zapalił tyle świec, by móc kontynuować zajęcie.
Większość kaplicy pozostała w cieniu i kiedy ciepły blask stożkowatych
płomyków oświetlił niski drewniany ołtarz, nie było to już miejsce odpowiednie dla
świętych symboli i odprawiania rytualnych obrzędów - raczej warsztat zapełniony
narzędziami. do precyzyjnej roboty w metalu: małe młoteczki, szczypce, gładkie,
jubilerskie kowadełko, bryłki wosku na formy. Siwowłosy kapłan zapalił ostatnią
świecę i pośpiesznie zajął się amuletem. Czuł w mózgu pulsujący, płaczliwy zew
przedmiotu, nakazujący ukończyć pracę nad nim.
Najwyższy z Wysokich Kapłanów poświęcił mu już wiele tygodni, pracując z
gorączkowym natężeniem, które nie pozwalało mu spocząć i teraz, gdy był bliski
ukończenia dzieła. Nie czuł jednak zmęczenia. Energia zdawała się poruszać
krew w jego żyłach, kierując ruchami niezgrabnych, niewyszkolonych dłoni.
Amulet sam się tworzył, powykrzywiane palce kapłana były zaledwie narzędziem.
 
311776223.002.png
Gdzieś, w jakiejś części swojej istoty, czuł się winny - zaniedbywał obowiązki
kapłana lecz widok amuletu zapewniał go, że jest to poważniejsze zadanie, że wykuje
coś więcej niż zwykłe świecidełko. Klejnot miał stać się bronią, jakiej jeszcze ten
marny świat nie widział, wróg zaś, przeciw któremu go szykowano, był znacznie
gorszy od goblinów - jego przybycie miało dopiero pogrążyć Barovię w ciemności.
Najwyższy z Wysokich Kapłanów przerwał, czując drżenie dłoni z wysiłku,
przetarł przekrwione oczy i wrócił do pracy. Postępując zgodnie z płynącymi z głowy
wskazówkami połączył dwie stare rzeczy tworząc jedno nowe dzieło. Kryształ
kwarcu był darem ziemi. Platynę, w której go osadził, równie starożytną, jak sam
kamień, jego ręce poznaczyły runami miłości, zamiast gwałtu. Cały wisior
ukształtowany został na podobieństwo słońca z rozchodzącymi się promieniami i
kiedy kryształ znalazł się w jego środku, rzeczywiście przypominał miniaturowe
słońce.
Stary kapłan starannie wyciął ostatni run. Zamrugał oczami, by usunąć
spływający do nich pot i przyjrzał się swemu dziełu. Pozostała mu do zrobienia
jeszcze jedna rzecz. Zawiesił wisior na szyi, skrywając pod szatą, żeby nie było go
widać. Klepnął sakiewkę, upewniając się, że napisany przed kilkoma dniami list
wciąż jeszcze się tam znajduje i uśmiechnął się lekko. Czując, jak wypełnia go
tajemnicza energia, spiesznym krokiem oddalił się od ołtarza i ruszył przez długie,
rozjaśnione pochodniami korytarze zamku z szybkością i pewnością ruchów
właściwą komuś o wiele młodszemu.
Jeden ze służących usłyszał go, kiedy wychodził przez podwójne drzwi
kaplicy. Z trudem nadążając za jego krokami, zapytał:
- Co teraz, Wasza Błogosławienność?
- Konia - rzucił Najwyższy z Wysokich Kapłanów, nie zadając sobie nawet
trudu, by spojrzeć na mężczyznę, który bez słowa pobiegł wypełnić polecenie. Zanim
pan zamczyska wyruszył na wojnę, przykazał swym sługom być posłusznym we
wszystkim Jego Błogosławienności. Chociaż służący uwijał się żwawo, kapłan
spędził parę minut przechadzając się nerwowo pod pięknie rzeźbioną bramą zamku,
zanim stajenny przyprowadził wierzchowca. Najwyższy z Wysokich Kapłanów
właściwie wskoczył na siodło, szarpnął wodze kierując konia w odwrotnym kierunku
i przy stukocie kopyt opuścił podwórzec. Zmierzał do kręgu, by dopełnić boskiej
misji.
Nocne mgły gęstniały, a kapłan galopował drogą do lasu Svalich. Bryzgające
 
spod kopyt kawałki błota oblepiały i jego, i zwierzę, ale niepomny na to popędzał
rumaka, jak nakazywał amulet. Niecierpliwie zjechał z drogi, kierując się ku lasowi
Svalich; nie znał skrótu, ale prowadził go amulet. Wreszcie dotarł do celu - kręgu
ogromnych głazów, znajdującego się tuż za Barovią.
Próbował jednocześnie zeskoczyć z konia, wydobyć amulet i pobiec do środka
kręgu, ale nogi zaplątały mu się w powłóczyste szaty i ciężko upadł. Podnosząc się
pomyślał ponuro: po tym starym ciele nie można się niczego więcej spodziewać.
Opadł na ziemię w środku koła, tuż obok dużego, płaskiego głazu, na którym z czcią
złożył klejnot.
Ostatnie błogosławieństwo, pomyślał, i wszystko skończone...
Młody nowicjusz znalazł go następnego ranka w tym samym miejscu. Po
śmierci twarz Najwyższego z Wysokich Kapłanów była spokojna i osobliwie
wygładzona, a poszarzałe usta ułożyły się w niepewny, słodki uśmiech. W jednej
dłoni trzymał wisior w kształcie rozbłyskującego słońca, w drugiej - list.
Młodzieniec, z oczyma pełnymi łez, musiał kilkakroć zamrugać, zanim zdołał
przeczytać ostatnie słowa, jakie nakreślił kapłan.
Oto boski dar dla utrudzonej krainy. Używajcie go dobrze i ze czcią, ale niech
tajemnica przechodzi tylko z kapłana na kapłana. Narodzi się krucze plemię, a to ma
być święty symbol tej rodziny. Moc jego jest podobna mocy słońca: niesie ciepło i
światło. W nim ostatnia nadzieja na powstrzymanie Cienia, który padnie na to
posępne królestwo.
JEDEN
„Duma Królowej” z Evermeet kołysała się łagodnie na atramentowych
wodach portu Waterdeep. Swawolna nocna bryza poruszała olinowaniem katamaranu
sprawiając, że uderzało o łódź, hałasując we względnej ciszy o późnej porze. Wiatr
się nasilił i bandera z heraldycznym wizerunkiem złotego drzewa na tle
ciemnoniebieskiego, wygwieżdżonego nieba wydęła się i załopotała gwałtowniej. W
oddali pławy wydzwaniały przyjazne ostrzeżenia, a woń ryb i soli unosiła się ciężko
w chłodnym, wilgotnym powietrzu.
 
Samotna postać bezpiecznie ukryta w alejce tęsknie spoglądała na katamaran.
Światło Selune nadawało skórze i włosom złotego elfa perłowo białą barwę, a jego
znoszona, niebieska tunika zdawała się szara, upodobniając się do płaszcza i spodni;
w jej wyblakłym, srebrnym wykończeniu nadal lśnił mleczny odblask księżycowego
światła.
Jander Sunstar był smukły i, jak na elfa, wysoki - miał bez mała sześć stóp
wzrostu. Wyraźne, ostre rysy twarzy czasem tylko łagodniały w przypływie nostalgii.
Elfie uszy zwężały się w zgrabne koniuszki, prawie ginąc w złotej powodzi włosów.
Buty z szarej, miękkiej skóry, nie czyniące żadnego hałasu na nasiąkłych wodą
deskach doku, sięgały do pół uda. Lewe biodro zdobił prosty sztylet w pochwie.
Srebrne oczy Jandera wypełniał smutek. Ileż to już dzie sięcioleci minęło od
chwili, kiedy widział statek ze swej ojczyzny, wspaniałego Evermeet, krainy piękna i
harmonii, której nigdy już nie dane mu będzie ujrzeć? Szczupłe, długie palce
zacisnęły się kurczowo na płaszczu i naciągnęły go głębiej, by skryć właściciela
przed wścibskimi spojrzeniami.
Nie mogąc dłużej znieść tego widoku, odwrócił się i cicho odszedł,
opuszczając dok; udał się do centrum miasta, przez ludzi zwanego Waterdeep. Tb
miejsce również jakiś czas było jego domem, dopóki żądza wędrówki nie ściągnęła
nań jego przeznaczenia.
Teraz Jander już rzadko zapuszczał się do miasta; jak na jego gust stawało się
zbytnio zatłoczone. Mieszkał w małej jaskini poza jego granicami, gdzie wciąż
można było odnaleźć ciszę i drzewa. Tam dawał upust wrodzonemu elfom
umiłowaniu piękna i natury, pielęgnując niewielki ogród kwitnących nocą kwiatów.
Tej nocy jednak wielka potrzeba przygnała go do dzielnicy Doków. Przemierzał ją w
całkowitej ciszy w morderczych zamiarach, a szare skórzane buty nie wydawały
dźwięku. Ignorował tawerny, sklepy i magazyny, kierując się ku najgorszemu miejscu
w mieście, gdzie najbardziej umęczone dusze Torii w nędzy i bólu wypłakiwały
beznadziejność swego istnienia. Łopocząc płaszczem skręcił za róg. Głód podkreślał
ostrość jego rysów.
W Waterdeep za pieniądze można było kupić lekarstwo niemal na wszystko.
Znalazłby się kleryk leczący rany, znalazłby się i mag, którego czary zapewnią
szczęście. Ale czasami bogowie nie wysłuchują modłów swych kapłanów, kiedy
indziej zaś czary działają źle, przerażająco źle.
Kiedyś nieszczęśliwców, których choroby umysłowej nie dało się uleczyć za
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin