Józef Ignacy Kraszewski ORBEKA Powieć Maledeito quell'ora che t'ho amato! Stornello toskańskie Wioseczka Krzywosielce, położona w okolicy Siedlec, uważanš była, pomimo małej, stosunkowo do innych dóbr tej okolicy, rozległoci swej, za jednš z najpiękniejszych i najwygodniejszych na kilkadziesišt mil kraju wokoło. Liczono jš do tych posiadłoci, które u nas zwyczajnie złotymi jabłkami zwano; ryby, grzyby, mška, łška, wszystko w niej było, czego tylko zapragnęła dusza, wyjšwszy, jak mówiš, ptasiego mleka. Z owych jeszcze wieków, gdy stosunki dalsze były utrudnione, a ludzie zbliżyć się do siebie i towary nabywać mogli tylko na wielkich dorocznych targowiskach, pozostało nam to pojęcie dobrego majštku, przywišzane do ziemi, która mniej więcej wszystkie skromne potrzeby ówczesnego życia zaspokoić mogła. W owych też wiekach każda niemal wioska, co najwięcej z pomocš bliskiego miasteczka, obchodziła się sama sobš. Życie było proste i niewykwintne, a te droższe przedmioty niezbędne, których dom własny dać nie mógł, dziedzictwem spadały z pradziadów, nawet aksamitne szuby po kilka z kolei wdziewało pokoleń, wcale się tego nie wstydzšc. Zbroje, choć drobniały barki, podkładano coraz grubiej łosiowymi kaftany, ale jeszcze je dwigano, aż nieużyteczne, zardzewiałe, zawisły spoczywać na cianie. Szlachecki dwór odległych kštów prowincyj jeszcze w XVIII wieku miecił w sobie mnóstwo rzemielników i wszystkie przemysły, powszedniemu posługujšce życiu na małš skalę. Sycono miód, wylewano wiece, warzono piwo, tkano sukna i kobierce; na wsi sporzšdzały się płótna i bielizna stołowa. Dwór miewał swojego kowala, lusarza, cielów, stalmachów, stolarzy, krawców, szewców, mularzy. Nie byli to zapewne rzemielnicy zbyt biegli i wykształceni, ale po nich wymagano trwałoci roboty więcej niż wytworu i sztuki; wychodziło to może drożej, ale nie opłacało się gotowym groszem, a pienišdz też był rzadszy i przeznaczeniem jego, aby nieco popluty szedł do mieszka. Tak się zbierały kapitały wprawdzie nie procentujšce, ale nie roztrwaniane. Otóż Krzywosielce miały to do siebie, że w nich właciciel mógł się sobie zamknšć, odosobnić i niczego od nikogo nie potrzebujšc żyć tak, jak się to wówczas żyć było przywykło: bez zbytnich prywacyj i niedostatku pierwszych potrzeb redniego stanu. Mała wioska, ale zamożna, rozcišgała się ponad rzeczułkš, żwawo płynšcš do Bugu, ponad niš leżały przeliczne jej łški, okršżone majestatycznymi lasami, na pół czarnymi, wpół iglastymi. Zaoszczędzony starodrzew dosięgał tu nadzwyczajnych rozmiarów, których tylko na nizinach, jak Białowieska Puszcza, dochodzi. Sosny kupowano na maszty, a na pniu dębu ciętego dwóch ludzi mogło się położyć i wycišgnšć nogi wygodnie. Pola, wzniesione nieco, były żyzne i rodziły pięknš pszenicę; ryb dostarczała żygawka rzeczułka i sadzawki około dworu. Starzy dziedzice Krzywosielec dobrze też sobie byli obrali miejsce na zabudowanie dworu i osadzili drzewa, które teraz otaczały go jakby gajem gęstym i zielonym: lip, klonów, kasztanów i jodeł. Dwór był more antiquo, na podmurowaniu, ale drew- niany, utrzymywano powszechnie, iż takie sš zdrowsze. Drzewo wszakże, cięte w porę, dobranš doskonałe, wyschłe, stało jak mur sto lat, nie wypaczajšc się i nie zsiadajšc, a Pan Bóg od ognia strzegł. Z dala od grobli jedno tylko czoło, ciemne, poważne, z dachem ganku na słupach rzebionych, widać było, przed nim, jakby na straży dworu, nieco opodal stał ogromny krzyż drewniany, czarny, który ramiony stare drzewa przenosił; z gšszczy drzew dobywała się dalej skromna wieżyczka domowej kaplicy; poza drzewami kryły się gumna i zabudowania. Nie było w tym wszystkim nic szczególnego, nic co by zwracało uwagę osobliwociš jakš, przecież przejeżdżajšc każdy sobie powiedział, w duszę spojrzawszy: Jak to tu dobrze i zaciszno być musi! Tak, dawniej cisza, ten pokój, którego wiat dać nie może, uważanym był za dar najdroższy; w ciszy chciano spędzać ten żywot Hiobowy, żywot prób i boleci, jak najmniej pragnšc, jak najmniej wywołujšc walk i przygód, byle się czysto i cało do brzegu wiecznoci przybiło! - Naówczas jeszcze była wiecznoć i nadzieja, dzi - ale to do powieci nie należy. Człowiek brał za młodu do sakwy pielgrzymiej tę najgłówniejszš prawdę kierowniczš, że tu jest gociem krótkim, że tu kruche i wštłe wszystko, że żywot znikomy, on sam i ludzie słabi, że wszystko zawodzi, i że, jak Kochanowski piewał, cnota tylko skarbem, którego nikt nie zabierze! Wszystko się mu też w tym wietle wydawało inaczej, rzeczywistoć była dla niego snem, a wiara w niebiosa rzeczywistociš jedynš. Stšd wcale inna cena rzeczy ziemskich i żywot prawie zakonny, bez, jutra.., na obozowisku! Słabsi się zapominali, na noclegach życia, ale bicz Boży chłosnšł i szli dalej z pokorš. Nikt się do zbytku nie przywišzywał, do tego, co roznamiętnia, rozgoršczkowuje i olepia człowieka na nietrwałoć doczesnych rzeczy; szło się, byle z Bogiem, w pokoju, a do dobrego końca. W takim też wiecie wiele ruchu, krzštaniny, zabiegów być nie mogło. Po co się starać? na co ubiegać o to, co jutro rzucić się miało wród drogi? Dwór w Krzywosielcach i z dala, i z bliska takim się wydawał mieszkaniem człowieka, oczekujšcego wielkie,, godziny powołania do sšdu i przejcia na wiat inny. Otaczała go cisza, dziedziniec zarastał trawš, jedna cieżka do kaplicy cokolwiek była wychodzonš i jedna cienista ulica w ogrodzie. W domu ciemno, pusto, głucho: jeden stary sługa, jeden chłopak do pomocy, stara klucznica i niemłody wonica. W cišgu roku i lat tak się tu mało co zmieniło; wszystko szło tak jednostajnie swoim porzšdkiem, ze zwykłym trybem podobnej organizacji życia choć dnie czasem bywały nieznonie długie, lata biegły jak strzały. Jednego od drugiego rozpoznać nie było można ani dać pochwytać. We dworze mieszkał od lat przeszło dziesięciu, zamknięty jak anachoreta, człowiek nie młody, ni stary, w wieku rednim (miał czterdzieci lat podobno), pan Walenty Orbeka. Choć nazwisko brzmiało z cudzoziemska i pochodzenie też może było nietutejsze, rodzina ta bardzo już długie wieki gniedziła się w kraju, z nim zrosła i używała własnego herbu, a prerogatyw szlacheckich. Orbekowie mieli nawet wcale piękne koligacje. Dziad był jakim miecznikiem, ojciec podczaszym ziemi liwskiej, tylko pan Walenty, zwany przez grzecznoć podczaszycem, niczym być nie chciał. Za młodu, skończywszy wychowanie, rzucił się był w wiat goršco, ale widać, że się tam na nim oparzył, bo po mierci ojca wróciwszy do Krzywosielec już się stšd nie ruszył. Znajomoci ani szukał, ani ich do zbyt- ku unikał; przyjmował grzecznie, odwiedzał rzadko, i to tylko z musu, aby nie chybić sšsiadom; mówił mało, nie znano w nim fantazji żadnej, prócz że ksišżki lubił i nad nimi całe dnie i noce przesiadywał. Grywał przy tym na klawikorcie, a gdy mu czytania i muzyki na zajęcie czasu było mało, mówiono, że malował także, choć jego robót żadnych w domu widać nie było. W kaplicy odprawiała się regularnie msza więta co niedziela i więto; uczęszczał na niš pan Walenty, a oprócz tego odwiedzał jš i w dni powszednie, ale uważano, że siedział zamylony, nie modlšc się, bez ksišżki. Ze wszystkiego widać było, że na sercu jego spoczęła ciężka ręka boleci i niezgojone pozostawiła na nim rany; ale z życia jego przeszłego nikt nic prawie nie wiedział domylano się tylko. Pan Walenty był zresztš człowiekiem wychowania pięknego, słodkim, uprzejmym, lecz jakby z postanowienia chłodnym i ujšć się nie dajšcym. Nikt z niego słowa gorętszego nie dobył. Jeli w pierwszej chwili objawił zdanie przeciwne w rozmowie, w rozprawy dalej i dowodzenia się nie wdawał i jakby opamiętawszy się cofał, milczšc uparcie. Człowiek tego rodzaju, choć nie bardzo majętny, ale rzšdny, niestary, swobodny, obudzał naturalnie niejednš chętkę poznania go w ludziach bliżej zamieszkałych, niejeden też projekt niewieciej główki; ale to się okazało tak niemożliwym wkrótce, że o nim póniej prawie zapomniano. Żałowano go, ubolewano nad nim, jak nad człowiekiem straconym. Tak utrzymywały panie. Najgorętsze wejrzenia odbijały się od niego, jak od opoki; zdawał się ich nie widzieć i nie rozumieć. Zresztš pan Walenty, acz poważny i milczšcy, wcale się nieszczęliwym nie wydawał, ani skarżył, ani za takiego chciał uchodzić, owszem owiadczył wszystkim, że mu na wsi, wród tego spokoju, dobrych ludzi, starych drzew, miernoci dostatniej, wygodnie było i niczego więcej nie żšdał, tylko żeby tak dokończyć cichego żywota. Ciekawsi wiedzieli doskonale (bo to w sšsiedztwie, a przy braku zajęć każda drobnostka obchodzi), jak pan Walenty dnie przepędzał. Raz na zawsze jeden tam był i prawie niezmienny porzšdek. Wstawał nierano w złš porę, na wiosnę i latem doć wczenie, stary jego kredencerz i sługa razem, którego Jakiem zwano, choć włosy miał siwe, przynosił mu kawę, a zastawał go już z ksišżkš w ręku najczęciej. Po tym niadaniu albo w ogrodzie pod lipami, lub w pokoju, czytał pan Walenty do obiadu, który dawano obyczajem owych czasów najpóniej o pierwszej. Jedzenie było bardzo proste, a do niego szklanka czystej wody lub rzadko jeden kieliszek wina. Po obiedzie zwykle grywał na klawikorcie do wieczora; szedł na przechadzkę, wracał na wieczerzę o dwóch potrawach i grał jeszcze albo czytał do póna w noc. Czy że nie mógł sypiać, czy że mu cisza nocna do pracy była najmilszš, długo przecišgał czuwanie i dwie wiece woskowe, które Jasiek mu stawiał, nie starczyły prawie nigdy; spalał jeszcze zapane, które zawsze przygotowano dlań na kominku. Czasem wród nocy ludzie słyszeli chód jego żyw...
izebel