Haycox Ernest - Pieklo w dolinie.pdf

(564 KB) Pobierz
Haycox Ernest - Pieklo w dolini
ERNEST HAYCOX
Piekło w dolinie
Przełożył Mieczysław Dudkiewicz
 
Wstęp
Ernest Haycox urodził się w 1899 r. w Portlandzie w stanie Oregon.
Studiował na Uniwersytecie Oregońskim w Eugene. Jako dziennikarz prowadził
rubrykę sądową w portlandzkiej gazecie "Oregonian". W 1946 roku uzyskał stopień
doktora literatury na Lewis and Clark College w Portlandzie. Zmarł w 1950 r.
Jest autorem wielu poczytnych westernów zaliczanych do klasyki tego
gatunku. Do najlepszych należą: "Free Grass" (rywalizacja o pastwiska w Dakocie),
"Canion Passage" (o przewoźnikach w Oregonie), "On the Prod" (walka o utrzymanie
dziedzicznej farmy). Jednak największą popularność zdobył sfilmowany w 1939 r.
"Dyliżans".
"Piekło w dolinie" otwiera cykl książek tego popularnego autora, które ukażą
się w wydawnictwie "Przygoda". Jak zwykle u Haycoxa książkę tę cechuje
dynamiczna akcja i świetnie nakreślony klimat. Warstwa uczuciowa stanowi
doskonałą motywację do działań głównych bohaterów.
 
Deszcze, wiatry i silne promienie słońca zdołały zmienić barwę budynku
stacji pocztowej na srebrnoszarą. Jim Kelland dotarł na szczyt przełęczy Ute i przez
dłuższą chwilę obserwował blokhauz; niepozorny na imponującym tle skał i
świerków. Kamienne występy piętrzyły się jeden na drugim, ginąc gdzieś w górze, w
odległej krainie pokrytej warstwą wiecznego śniegu.
Było południe; słońce ogrzewało część niewielkiej łąki, ale nawet teraz cienie
wznoszących się dokoła skał pełzły ku zabudowaniom stacji, tworząc na ziemi szarą
plamę. Kelland napoił swojego gniadosza i wszedł do środka, aby coś zjeść. Nie
śpieszył się; i tak był w siodle od piątej rano.
Kiedy wyszedł z powrotem, dostrzegł jakiegoś mężczyznę. Nieznajomy
przykucnął na piętach po słonecznej stronie stacji.
Oprócz tego faktu nic nie zmieniło się w scenerii, lecz i ten szczegół był aż
nadto wymowny. W życiu Jima Kellanda bywały już ścieżki twarde i karkołomne,
jakiś siódmy zmysł pozwalał mu wyczuwać zew wiatru, zapach dymu w uśpionym
powietrzu, zatarty trop na piaszczystej drodze i mroczne podstępy ludzi. Teraz jego
podświadomość odebrała wyraźny sygnał ostrzegawczy.
Przeszedł obok nieznajomego, dosiadł konia, bez pośpiechu przyrządził sobie
skręta i zapalił go, popatrując na wschód. Nie był jeszcze pewny swego i wolał
przekonać się o tym całkowicie; miał już wypracowany trik, jaki stosował często w
podobnych sytuacjach: dopiero co siedział niedbale w siodle, tyłem do budynku
stacji, ale raptem błyskawicznie zawrócił konia, zaskakując nieznajomego.
Niewysoki mężczyzna spojrzeniem swych dużych, beznamiętnych oczu
ogarniał każdy szczegół postaci Kellanda - od ciemnej nasady włosów na skroniach
po upstrzone metalowymi gwiazdkami cholewy butów.
Kelland zaprezentował nieznajomemu swój twardy, przelotny uśmiech,
tamten zaś opuścił powieki, jak gdyby jeździec przestał go już interesować. Dopiero
teraz Kelland ruszył z miejsca.
Łąka zajmowała przestrzeń pomiędzy łagodnym, wiodącym od zachodu
wzniesieniem, a stromą spadzistością kanionu, skierowaną na wschód. Kelland
spojrzał po raz ostatni za siebie, na odległą pustynię. Stamtąd przybył. Jechał drogą
prowadzącą tuż obok potężnego masywu skalnego w dół, do pozbawionego światła
słonecznego wąwozu. Kiedy dotarł do następnego zakrętu, obejrzał się mimo woli:
niewysoki mężczyzna siedział już na koniu i stromą boczną ścieżką zdążał do lasu.
Teraz Kelland był pewien, że wieść o jego przybyciu nadejdzie do Reservation
 
jeszcze przed nim.
Drogę stanowił wąski trakt wykuty w sterczącej pionowo, ciemnej i wilgotnej
ścianie skalnej. Tu i ówdzie rozszerzał się, aby umożliwić wozom wymijanie. W
odległości mili od stacji pocztowej spływała z gór na północy rzeka Ute, napełniając
swoją skrzącą się krystalicznie tonią coraz głębsze koryto kanionu. Mgła gęsta jak
ulewa wisiała w powietrzu i zraszała ubranie. Kolejne ostre zakręty drogi
sprowadzały jeźdźca niżej i niżej; na prawo Kelland widział przed sobą masyw
skalny, a na lewo spieniony nurt rzeki. Na miękkiej drodze rysowały się wyraźnie
ślady kopyt końskich i kół. Wreszcie, późnym popołudniem, droga wyszła z kanionu i
zaczęła oddalać się od rzeki, wiodąc w falisty, poprzerzynany rozpadlinami teren.
Porastał go gęsty las świerkowy.
Do tej pory Kelland nie był zbyt uważny, lecz tu, na otwartej przestrzeni,
zaczął bacznie przeczesywać wzrokiem każde drzewo i łowić uchem wszelkie, nawet
przelotne dźwięki, które pobrzmiewały w sennej ciszy późnego lata. Ta czujność nie
słabła w nim ani na chwilę, chociaż siedział na gniadoszu niedbale, rozmyślając nad
czymś z nikłym uśmiechem.
Miał nieco ponad sześć stóp wzrostu, a dziewięćdziesiąt kilo wagi rozłożone
było tak równomiernie na nogi, tułów i szerokie barki, że nie sprawiał wrażenia
zbudowanego masywnie. Szeroka twarz wykazywała nieco nieregularne, śmiało
ukształtowane rysy, na nosie widniał ślad po dawnym złamaniu, a prawą skroń
przecinała sina, zabliźniona już rana. To właśnie pozostało mu po dotychczasowych
dwudziestu pięciu latach życia. Owe blizny, bystry wzrok i charakterystyczny twardy,
nieco roztargniony uśmiech stanowiły oznaki powierzchowne, skrywające hart,
nabyty w ciągu tych wszystkich lat, ale również jego słabe strony.
Żółta, piaszczysta droga biegła prostą linią przez gęsty las, drzewa wydzielały
cierpki, korzenny aromat. Z ciemnej chmury wiszącej na lewo od drogi dobiegał
świergot ptaków. Kelland siedział w siodle tak niedbale jak przedtem, ale jego wzrok
badał bacznie całą okolicę; nie okazał też żadnego zaskoczenia na widok mężczyzny,
który wynurzył się spośród drzew i jechał tą samą drogą, wyprzedzając go o jakieś sto
metrów.
Wszystko to było idealnie zgodne z wiedzą, jaką zdołał nabyć przez lata
nieszczęść, trudu i potu. Mężczyzna obejrzał się mimochodem - ta przypadkowość
jednak była zbyt ostentacyjna - po czym ściągnął konia i poczekał na Kellanda.
Jechali teraz obok siebie. Nieznajomy miał rude włosy, piegowatą twarz i ożywione
 
młodzieńczą beztroską oczy. Ale w spojrzeniu, jakim obrzucił chwilowego
towarzysza podróży, czaiła się napięta uwaga.
- Mógłbym prosić o tytoń?
Jim wyciągnął kapciuch i podał nieznajomemu, a ten przewiesił cugle przez
kulę siodła i skręcił sobie papierosa. Następnie wsunął go do ust, prezentując
nieskazitelną biel zębów. Kiedy osłonił dłońmi płomyk zapałki i nachylił się nieco do
przodu, w kącikach oczu pojawiła się sieć drobnych zmarszczek, a włosy zabłysły w
promieniach słońca intensywną czerwienią. Olbrzymie dłonie zdradzały siłę, z jaką
posługiwał się lassem.
- Piękna pogoda.
- Tak.
- Dyliżans opóźnia się dziś trochę, prawda?
- Nie widziałem po drodze żadnego.
- Dziękuję za tytoń. - Tu nieznajomy po raz pierwszy spojrzał mu prosto w
oczy. - Nazywam się Brand. Brick Brand.
- Nie pytałem o to - odparł przeciągle Kelland.
W spojrzeniu tamtego zabłysła ironiczna uciecha.
- NO, dobrze - powiedział i, skręcając śpiesznie z drogi, powtórzył: - Bardzo
dziękuję za tytoń!
Po chwili zniknął między świerkami, w plątaninie pagórków i wąwozów, ale
Jim spoglądał za nim.
- To już drugi - mruknął.
Droga wiodła nadal w dół i dopiero pod wieczór Kelland dotarł do
przedgórza. Tu ujrzał przed sobą dolinę, przybraną w zamglonym blasku słońca w
niebieskie i bursztynowe odcienie. Z dwóch stron otaczały ją niskie grzbiety gór, a
przez sam środek - niczym połyskliwa wstęga - przepływała Ute, obramowana tu i
ówdzie wierzbami. Mniej więcej dziesięć mil dalej wznosił się łańcuch wzgórz, który
zamykał wylot doliny. Poniżej, w odległości zaledwie trzystu metrów, Jim dostrzegł
dachy domostw miasta Reservation.
Zapadał już zmierzch, kiedy zostawił za sobą ostatni zakręt drogi, przeprawił
się przez odnogę Ute po moście skleconym z bali, na których tętent kopyt gniadego
zabrzmiał szczególnie donośnie, i wjechał w główną ulicę miasteczka.
Był tu po raz pierwszy, a jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że miasto to
nie różni się niczym od setki innych, jakie zdołał poznać przedtem. Ulica stanowiła
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin