Kraszewski Józef Ignacy - Krzyżacy 1410.doc

(1498 KB) Pobierz
Krzyżacy 1410

Józef Ignacy Kraszewski

KRZYŻACY 1410.

Obrazy z przeszłości

 

TOM I

 

Zachodzące słońce jaskrawo oświecało czerwone mury malborskiego zamku, a raczej trzech zamków rozłożonych na wzgórzu, z którego na błonia nad Nogatem widok się szeroki rozlegał. Godzina była, gdy się wszystko ku spoczynkowi i domowi zbiera; ludzie z pól, podróżni z gościńców do gospód, bydło i konie z paszy, ptactwo z żeru do gniazd przylata. W ulicy do górnego zamku wiodącej pełno też było ludu rozmaitego, cisnącego się ku wnijściu i wychodzącego z grodu na miasto.

Szum i wrzawa wielka panowały w ciasnej bramie pełnej wszelakich postaci, między którymi i najświetniejsze rycerskie, i najuboższe żebracze o siebie się ocierały. Słychać było wrzask knechtów, torujących rycerzom drogę, i parskanie koni, i wart wołanie, i piskliwe głosy żebrzących przy drodze.

Nie opodal pod murem, nad którym się wznosiła ściana kościoła Panny Marii z olbrzymim wizerunkiem Matki Boskiej na tle złotem wysadzanym, siedziało rzędem żebractwo, zawodząc pieśni wieczorne. Dzwony odzywały się po kościołach na modlitwę, po zakonnych murach na godziny, na służbę, na braci i rycerzy. Każdy z tych dzwonów miał swój głos, po którym go poznawali swoi, i mówił co innego a inaczej. Jedne śpiewały przeciągle i długo, drugie urywanymi dźwiękami rozkazująco wołały, inne się modliły, zwolna rozkołysane, rozmarzone jakby pieśnią wieczorną. W słonecznych promieniach pomarańczowych krasne mury Malborka ex lutho, z błota zbudowanego, rubinowymi barwy szatą purpurową okryte jaśniały.

Zdawało się, jakby cegła, z której je wzniesiono, ze krwią była mieszana, w krwi maczana i krwią oblana. Ostre szczyty z wąskimi oknami pięły się do góry, a na gzymsach ich ślizgały się błyski światła, jak sznury złote, i w błonach okien w ołów oprawnych odbijało się słońce, jakby z nich biły płomienie. Wspaniały to był a straszny widok tego zamczyska o wieczornej porze, z tymi krwawymi ścianami, na pół w cieniach, pół w płomieniach, i kto nań spojrzał, zadrżeć musiał nad potęgą Zakonu, który z namiotu dorósł do takiego grodu i z obozu rozlał się na państwo zdobyte.

Czuć tu było wielką potęgę i siłę.

Wszystko olbrzymio wyglądało: mury ciągnące się i piętrzące ogromnymi ściany, obraz Marii całą zajmujący kościoła połać w złocistej niszy, baszty, bramy, ganki, kościoły, porosły wysoko, a sam lud, co zapełniał gmachy, potężny też był i doborowy. Rycerze na koniach, cali okuci w żelazo, dobrani z rodu, co w puszczach germańskich wyhodował się do walki z dzikimi zwierzętami. Konie pod nimi ciężkie i roztyłe, blachami przyodziane, do nich też były podobierane. Knechci, co jechali za panami, równali im miarą, psy, co za nimi biegły, do wilków były podobne siłą, sierścią i wzrostem.

Pieszy lud też z zamku i do zamku płynący — wszystek, co po sukniach białych z półkrzyżami poznać go było można za pół-braci, rosły i silny, a butny i rozbujany — rozpędzał ubogą czeladź na ziemi tej zrodzoną, na niewolnika wyglądającą. Ustępowano im z drogi prędko, bo knecht każdy łacno sobie radził pięścią i kijem. Ani krzyczeć wolno było obitemu, kiedy go pan chłostał. A roiło się tymi pańskimi płaszczami białymi dokoła zamku, bo z różnych stron do nowego mistrza przybywali posłańcy i rycerze, i komturowie konwentów, i miejskie gromady, i książęcy posłowie, i goście niemieccy znad Renu, ze Szwabii, Frankonii, Luzacji, Saksonii, Bawarii i całego germańskiego mrowiska.

Ale dla wszystkich było dosyć miejsca na zamkach, w górnym i średnim, i powszech tych gmachach piętrzących się na górze, nie licząc lochów i podziemi drugie tyle, w których też niejeden gość się mieścił pod kłodą.

I od dawna nie było na malborskim zamku tak ludno, bo nikomu tajno niebyło, że się na wojnę zbierało. Jagiełło upominał się ziemi dobrzyńskiej, a Witold Żmudzi, i choć Witolda Zakon prawie był pewien, przecież tyle razy się na nim zawiódł, iż ostrożność zachować musiano; choć Krzyżacy mieli wszech książąt niemieckich pomoc i zasiłki kupione i obiecane; choć króla Zygmunta też zapłacić przyrzekli; choć król polski i brat jego sami niemal stali przeciw nim nikogo z sobą nie mając — trzeba było sposobić się, by ich pokonać, z niemałym trudem i zachodem. Po całej więc przestrzeni ziem Zakonu szli gońce, aby zamki oprawiać, zewsząd przynoszono wieści, co nad granicami słychać, żywność, prochy, konie, zbroje i działa ściągano. Szły o pokój rokowania, ale go nikt nie był pewien.

Nowy mistrz po Konradzie obrany, brat jego Ulryk, starym był wojakiem, choć człowiekiem młodym, bo począł wcześnie za Konrada Wallenroda wyprawy swe i u boku jego walczył nieustannie; walczył komturem w Baldze, gdzienigdy spokoju nie miał, a marszałkował potem Zakonowi, aż do zgonu brata.

Żołnierz był to więcej niż wódz, prędki, gorączka, butny, do gniewu i porywu skory, a potęgą Zakonu nakarmiony tak, iż w nim duma płomieniami wzbierała. Nieprzyjaciela takiego naprzeciw siebie mieć, Zakonem trzęsącego i miłością jego uzbrojonego, z Niemiec jako ze spiżarni ciągnącego ludzi i żelazo, niebezpieczne było.

Co dzień szły listy z Malborka i kursorzy na zachód; aż nad Ren, i nawoływały po zamkach rycerstwo niemieckie na spokojne Słowian ziemie, które się z garści Zakonu wymykały; co dzień też z gdańskiej wieży widać było nowych przybyszów, pocztami ciągnących na łowy krzyżackie przeciw Litwie, Rusi i Polsce.

Dlatego i w tej godzinie wieczornej gorącego dnia lipcowego gwarno tak było w bramach i około murów, a na zamku ino rżenie koni było słychać, i chrzęst zbroi, i brzęk żeleźca u boku rycerzy... i rzucanie zbrojami, które padając chrzęszczały.

Właśnie komtur z Tucholi na zamek jechał, Henryk von Schwelborn, i drogę torować kazał knechtom, bo ludu przy sobie nie lubił, a o lada kogo otrzeć się nie ścierpiał. Siedział na bachmacie ogromnym, we zbroi i płaszczu na ramię zarzuconym, w szyszaku, którego przyłbicę podniósł, a twarz mu z niego marsowa patrzała, z czarnym wąsem i brodą jak wiecha, z brwiami rozbujałymi krzaczasto, z czerwonymi i wydatnymi usty, jakby krwią niestartą nabrzmiałymi. I odgadnąć było łatwo, po co z Tucholi do mistrza śpieszył, bo go wszyscy znali, że Jagiełły i jego narodu nie cierpiał, a mawiał, odgrażając się, iż krew by jego pił ze smakiem, i mówiąc to śmiał się białymi zęby jak wilcze ostrymi. Chciał też wojny i na nią namawiał, i cieszył się, że ją mieć będzie, bo zdawała się nieuchronną.

A gdy w bramę wjeżdżał z czterema rycerzami za sobą i dziesiątkiem knechtów z drugiej strony, chciał się w nią wcisnąć ubogi jakiś człowiek, niemłody, o kiju, którego z czarnej długiej sukni trudno poznać było, co za jeden miał być: pątnik, ksiądz, żebrak czy sługa pański. A że wchodząc stary nie ustąpił komturowi, bo go nie widział, pchnięto go tak i przyparto do muru, że koń komtura nogą mu przygniótł stopę aż krzyknął, za co płazem miecza po karku od samego Schwelborna dostał.

I podniósł nań oczy stary, aż się źrenice ich spotkały z sobą, a było wejrzenie starca, mimo boleści, tak promieniste i potężne, że się komtur żachnął i namarszczył zdziwiony, by ubogi człek śmiał tak patrzeć na niego. Starzec się przecie i marsa tego nie uląkł, oko w oko mierzył Henryka, który go z wolna mijał, a ręką jedną, jakby z szyderstwa raczej niż z pokory, czarną czapeczkę, przystającą mu do głowy, podniósł i ukazał wśród siwych włosów okrągłe znamię tonsury, dając znać, iż kapłanem był. Przez ramię nań patrząc komtur dojrzał ten znak i butno się rozśmiał, jakby rzec chciał: —

Cóż mi to, żeś ty kapłanem, jam rycerzem-zakonnikiem najmożniejszego w świecie bractwa i szydzę sobie z twej tonsury i kapłaństwa!

Starzec z wolna czapeczkę nałożył, a ręką chudą za stopę zranioną się uchwycił i postawszy chwilę, kulejąc, z wolna pociągnął w głąb zamku, który zdawał się znać dobrze, bo się do infirmerii o drogę nie pytał.

Lecz żeby tam dojść, dziedzińce górne przebywać było potrzeba i bramy wewnętrzne, a tu też ścisk gorszy niż w ulicy, zgiełk straszniejszy panował. Stały przez knechtów trzymane konie z pozwieszanymi łbami, czekając aż im stajnie ukażą, zwijali się posługacze i czeladź klasztorna, wyładowywano wozy, staczano beczki, przejść było niełatwo nawet jednemu człowiekowi, bo gawiedź popychała i rzucała jak piłką tym, co jej wpadł w drogę, szczególnie, gdy płaszcza na sobie białego nie miał.

Staruszek z nogą zranioną tak ubogo wyglądał z kijem białym, który niósł w ręku i torebką skórzaną przez plecy, że go ciury nawet poszanować nie chcieli; popychano biedaka, lecz dał sobą pomiatać z pokorą i słówka nie rzekł, i ręki nie podniósł.

Komtur zsiadał z konia właśnie, gdy kulejąc nadciągnął stary, spojrzał nań z ukosa i jednemu z braci przywołać go do siebie kazał. Młody zakonnik podbiegł parę kroków ku podróżnemu, słowa nie mówiąc za ramiona go chwyciwszy, nie opierającego się popchnął przed sobą do komtura, który stał na stopniu u wchodu, dobywając z kalety pieniądz, jaki chciał jako jałmużnę dać skrzywdzonemu.

Gdy go postawiono przed komturem, starzec powtórnie odkrył głowę i nakrył ją zaraz, a oczy podniósłszy ciekawie patrzał. Znać ta twarz na Schwelbornie uczyniła wrażenie, bo pieniądz już trzymając w palcach stał, a wpatrzył się w nią z podziwem jakimś, jakby jej zrozumieć nie mógł. W istocie też owemu pięknemu obliczu staruszka zdziwić się było można, tak ono od wyszarzanej podróżnej sukni ubogiej odbijało dziwnie, taki święty spokój błogi rozlany był w pięknych rysach bladej jego twarzy.

Srebrnym włosem okolona, biała, jasna, uśmiechała się łagodnie, z oczu mu biły jakby promienie do głębi sięgające, i stał, jak gołąb przed jastrzębiem, obok komtura z pychą nań patrzącego z góry.

— Mości księże, na mszę świętą za powodzenie oręża komtura z Tucholi!

— Bóg zapłać — cicho odpowiedział ksiądz — będę się modlił!

— Skądże idziecie? Z daleka?

Ksiądz się trochę zawahał.

— Tak, z daleka, z daleka... ze Śląska idę.

— A dokąd?

— Do cudownego obrazu Najświętszej Marii Malborskiej! — i wskazał ręką ku kościołowi, na którego ścianie jaśniała olbrzymia postać Marii, przy kaplicy św. Anny.

Komtur patrzał nań, nic nie rzekł, odwrócił się i w krużganki się puścił do wielkiego mistrza.

Starzec, potrzymawszy na dłoni pieniądz, schował go nie śpiesząc się, a raczej wsunął niedbale do torebki; potem, że mu zbolała noga więcej dolegała, ciężej jeszcze o kiju począł iść ku zamkowi dolnemu, gdzie była infirmeria i gospoda dla podróżnych. Tu już dalej puściejsze były dziedzińce, acz i tu się kręciła czeladź, bo się do wieczerzy w wielkim refektarzu miało, a gości było dosyć, których wielki mistrz u swojego stołu też przyjmował pocześniej. Więc baryłki z miodem i piwem gdańskim czarnym toczono, a gąsiory zielone z winem nieśli drudzy oburącz, i misy cynowe, które ledwie dwóch dźwignęło.

I śmiała się służba do zakazanego owocu, bo sama się szklanką cienkuszu obchodzić była zmuszona. Staruszek z wolna sunął w dół ku infirmerii, aby się szpitalnikowi stawić i o nocleg go prosić — ale i do tego dostęp nie był łatwy. Stali u drzwi pachołkowie, przez których o posłuchanie musiano się zgłaszać, ci brali imiona podróżnych i nieśli je do niego, a odpowiedź przynosili.

Dwóch tam o framugę opartych ziewało, gdy ksiądz zbliżył się i pokłonił.

— Ksiądz jestem — rzekł — pielgrzym z ziemi śląskiej do Panny Marii, pobożny, stary, skaleczony, o nocleg proszę.

Jeden z barczystych knechtów przypatrzył się starcowi i milcząc niechętnie odszedł. Słychać było niekiedy podwoi stuknięcie i milczenie po nim. W chwilę wyszedł pachołek i ręką księdzu wskazał, aby za nim ciągnął. Po kilku schodach, na każdym z chorą nogą odpoczywając, zwlókł się stary w korytarz sklepiony, i wgłębieniem w murze wpuszczono go przez drzwi do małej izdebki, a z niej do obszernej, jasnej, sklepionej izby, w której na wygodnym krześle z poręczami, o poduszkach i podnóżku, siedział niemłody, bardzo otyły mężczyzna z twarzą obrzękłą i czerwoną. Drzemał może niedawno, bo jeszcze miał półśpiącą postawę i ręce splecione trzymał przed sobą wygodnie.

Ksiądz się od progu skłonił.

— Skąd? co? jak? po co? — odezwał się jakby bez myśli siedzący w białej sukni szpitalnik.

— Ksiądz, pielgrzym, Ślązak, do cudownego malborskiego obrazu, proszę o gościnę.

Szpitalnik jedną ręką potarł się po głowie.

— W sam czas, bo wieczerzę podadzą, prosimy. Nikomu w imię Marii i św.Jana żądającemu nie odmawia się odpoczynku.

Wtem spojrzał na posadzkę, na której stał gość. Miejsce to, gdzie jego noga spoczęła, oznaczała plama ciemna, noga stała w kałużce krwi, która z niej płynęła.

— A to co? — zawołał zdziwiony szpitalnik.

— Przypadek! Niech będzie na chwałę Bożą, że cierpię i że mi dozwolił choć kropelkę krwi wylać.

— Cóż ci się, ojcze, stało — rzekł szpitalnik, widocznie krwią zaniepokojony, a może więcej plamą na jasnej posadzce.

— Moja wina... pośpieszyłem się we wrota, gdy rycerze jechali... Konie ich nawykły tratować nieprzyjaciół, więc się i swoim od nich dostać może.

— A idźże, ojcze, idź, niech ci w szpitalu najprzód nogę obejrzą i obwiążą.

Klasnął w dłonie. Gruby pachołek ociężale sunąc przybył.

— Zaprowadź ojca do szpitala, niech mu nogę opatrzą, do wieczerzy posadzą i nocleg naznaczą...

Pokłoniwszy się nisko szpitalnikowi, poszedł za przewodnikiem ksiądz w milczeniu. Niedaleko też miał do drzwi szpitala, w których kilku braci widać było stojących. Tym go oddał posłany. Nie pozdrowiwszy go nawet pokazali mu drzwi do izby. Jeden z posługaczy, któremu pachołek rozkaz oddał, zbliżył się do siadającego na ławie. Milcząc do nogi się schylił, a gdy ją już w ręce miał wziąć, spojrzał staremu w oczy i z cicha krzyknął.

Stary na ustach palec położył. Obejrzał się i dał znak, aby milczał.

Trzymając w rękach drżących nogę starca, przyklęknąwszy, z wlepionymi w niego oczyma, braciszek szpitalny zdawał się osłupiały. Ksiądz mu się uśmiechał dobrotliwie i łagodnie.

Krew tymczasem na podłogę ciekła. Ujrzawszy ją, dopiero żywo wziął się do rozwiązywania staruszkowi nogi braciszek. Skórzane obuwie, proste, sznurami przywiązane, łatwo zdjąć było, i szmaty, którymi stopę obwinięto, były całe krwią zbroczone.

Pytające oczy zwrócił braciszek, obaczywszy zduszone palce, z których podkowa końska krwi dobyła.

— Koń nastąpił, bo Pan Bóg chciał, abym pocierpiał. Przyłóżcie, bracie, wody, a przeżegnajcie ranę, nic nie będzie.

— Mój ojcze, wy tutaj? pieszo? a toć oczom nie wierzę...

— Pątnikiem idę, ślub uczyniwszy, do Malborskiej N. Panny, co za dziwo?

— Sam jeden?

— Z Bogiem... z Aniołem Stróżem...

— W waszym wieku?

— Najbezpieczniej: ubogiego starca chyba koń zaczepi, ludzie mu nic złego nie zrobią, pominą...

Westchnął ksiądz, braciszek spuścił głowę, rozwiązał nogę i tuż do wielkiej dębowej skoczył szafy, której oba skrzydła otworzył. Zapach z niej wyszedł od ziół suchych i mocnych korzeni a leków, orzeźwiający i miły. Na półkach stały słoje i flaszki, leżała bielizna i płachty.

Prędko się uwinął braciszek i wody utoczywszy z dzioba sterczącego w ścianie na wielką misę glinianą, począł nogę ostrożnie obmywać, ocierać, potem ją z lekka hubą leśną obłożył, aby krew zatamować i płachtą starannie okręcił. Znalazł się sukna kawał, by ją okryć po wierzchu..

— Bóg że ci zapłać, mój Franku! — odezwał się ksiądz — a gdy do domu powrócę, powiem waszym, żeście tu zdrowi i w świętej służbie.

Stary westchnął, a braciszek mu przerwał.

— Nie mówcie o mnie ni słowa nikomu, ani gdziem jest, ani co czynię, niech o mnie pamięć zaginie.

Zamilkł smutno.

— Świętej służby nie macie się co wstydzić — dodał kapłan — lepsza ona pewnie niż owa na koniu i we zbroi, z pychą w sercu i krwią na rękach. Ta krew, którąś ty swoje ręce zmazał dla miłości mojej, nie plami cię przynajmniej i na duszę nie spadnie.

Braciszek popatrzał nań i długie westchnienie z piersi mu się wyrwało.

— Mój ojcze, w infirmerii dzwonią do stołu, ja was poprowadzę, rękę podam, posadzę; potrzebujecie pokrzepienia.

— Dzień cały w ustach nic oprócz wody nie miałem — rzekł kapłan — alem w wigilię chciał pościć.

— Toć już i słońce zaszło — dodał rękę podając Franek. — Chodźmy!

Wyszli tak z izby szpitalnej. Nie opodal znowu, o kilkanaście kroków był refektarz infirmerii.

Stół zakonny rycerzy i braci, wedle reguły ich nader był skromnym, w infirmerii tylko więcej i lepiej chorym, gościom, p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin