Higgins Jack - Modlitwa za konających.pdf

(548 KB) Pobierz
Higgins Jack - Modlitwa za kona
JACK HIGGINS
Modlitwa Za Konających
 
Rozdział I
FALLON
Kiedy wóz policyjny wyłonił się zza zakrętu, Fallon instynktownie cofnął się do
najbliższej bramy? Odczekał parę minut, po czym podniósł kołnierz i ruszył
przed siebie. Zaczynało padać.
Szedł w stronę doków. Ręce trzymał głęboko w kieszeniach granatowego trencza.
Niewysoki, nie więcej niż pięć stóp i cztery lub pięć cali, zdawał się płynąć raczej,
a nie stąpać, trzymając się przez cały czas zacienionej strony ulicy-rzeki
dobiegało ponure buczenie syreny wpływającego do portu statku, przywodzące
na myśl groźny ryk jakiegoś prehistorycznego zwierza, który właśnie wynurzył
się zza bezkresnych moczarów dawno zaginionego świata. Tak, pomyślał, statki
mają coś z dinozaurów - są równie samotne w obcym im już świecie, który
niedługo zachowa po nich jedynie wspomnienie. Dokładnie tak samo myślał teraz
i o sobie.
Na końcu prowadzącej do doków ulicy znajdował się magazyn z szyldem
,,JANOS KRISTOU - importer". Fallon otworzył drzwi w bramie i wszedł do
środka.
Wewnątrz było ciemno, tylko na samym końcu hali płonęło słabe światełko.
Poszedł w jego kierunku, mijając sterty beli i skrzyń wszelkich rozmiarów. Pod
gołą żarówką wiszącą nad drewnianym stołem siedział i pisał mężczyzna.
Zapełniał właśnie starannym pismem strony księgi buchalteryjnej, która
wyraźnie pochodziła nie z tej epoki. mężczyzna był prawie łysy, jedynie za
uszami sterczały pozlepiane strąki resztek siwych włosów. Okryty był starym
kożuchem, ręce chronił wełnianymi rękawiczkami.
Fallon zbliżył się doń ostrożnie. Nie podnosząc głowy stary zapytał:
- To ty, Martin?
Fallon wszedł w krąg światła.
- Witaj, Kristou - powiedział cicho.
Obok na podłodze stała skrzynka z odbitym wiekiem. Przybysz podniósł je,
sięgnął i wydobył pistolet maszynowy typu Sterling. Broń musiała być nowa -
pokrywała ją jeszcze gruba warstwa smaru.
- Nadal w branży, co? Dla kogo ta zabawka? Dla Izraela, czy dla Arabów? A
może po raz pierwszy w życiu opowiedziałeś się po czyjejś stronie?
Kristou przechylił się ponad blatem stołu, wziął karabin z jego rąk i wrzucił go z
powrotem do skrzynki.
- Nie odpowiadam za to, że świat jest taki, jaki jest - powiedział.
- Że jest taki parszywy.
- Może i nie, lecz pomogłeś mu trochę stać się właśnie takim - Fallon zapalił
papierosa. - Doszło do moich uszu, że chciałeś się ze mną widzieć...
Kristou odłożył pióro i przyjrzał się Fallonowi uważnie. Twarz gospodarza
poznaczona była drobnymi zmarszczkami, lecz osadzone w niej niebieskie oczy
patrzyły bystro i uważnie.
- Kiepsko wyglądasz, Martin.
- W życiu nie czułem się lepiej - odparł Fallon. - No dobra. Co z moim
paszportem?
Kristou uśmiechnął się przymilnie.
- Wyglądasz jak ktoś, kto najbardziej marzy o tym, by się trochę napić - postawił
na stole butelkę i dwa kubki, skrywane dotąd w szufladzie. - Najlepsza na świecie
 
irlandzka whisky. Żebyś poczuł się jak w domu.
Fallon zawahał się, lecz przyjął napełniony kubek.
- Żebyś umarł w Irlandii, jak się to u was mówi.
Wychylił alkohol jednym haustem i zgniótł kubek. - Paszport - powiedział cicho.
- Słuchaj Martin. To już nie ode mnie zależy... W pewnych kołach zrobiłeś się
nazbyt popularny... To zmienia postać rzeczy...
Fallon obszedł stół i przez chwilę stał bez ruchu z pochyloną głową i rękami
wbitymi głęboko w kieszenie granatowego płaszcza. Potem uniósł powoli głowę.
Oczy w jego bladej twarzy płonęły niepokojącym blaskiem.
- Jeśli chcesz w ten sposób coś ze mnie wycisnąć, to nic z tego - wycedził. - Dałem
ci już wszystko, co miałem.
Kristou poczuł, jak serce zamiera mu w piersi i strach z wolna zamraża
wnętrzności.
- Martin, na litość boską, jak ty wyglądasz? Śmierć na urlopie... Fallon dłuższą
chwilę stał bez ruchu, wbijając oczy w rozmówcę, lecz patrząc raczej przez niego.
Potem zapadł się w sobie, oklapł, jakby coś z niego uszło. Odwrócił się ku
drzwiom.
- Jest jeden sposób - powiedział szybko Kristou.
- Mianowicie?
- Dostaniesz paszport, miejsce na frachtowcu odbijającym w niedzielę wieczorem
z Hull w rejsie do Australii i dwa tysiące funtów na nowy początek. Może być?
- A co mam zrobić, by to mieć? - spytał Fallon sarkastycznie. - Zabić kogoś?
- Zgadłeś. Fallon roześmiał się.
- Oj, Kristou - powiedział. - Jesteś coraz zabawniejszy. Nie rozśmieszaj mnie.
Sięgnął po butelkę. Opróżnił kubek gospodarza na podłogę i nalał whisky do
pełna. Stary przyglądał się temu spokojnie; czekał. Deszcz walił o szyby jak
zabłąkany przechodzień, usiłujący za wszelką cenę dostać się do środka. Fallon
podszedł do okna i spróbował wyjrzeć na ulicę.
Po lewej stronie, tuż przy wylocie uliczki, stał samochód. Co interesujące - z
wygaszonymi światłami. Od rzeki niosło się porykiwanie syren - mgła była coraz
bardziej gęsta.
- Co za noc - odwrócił się do Kristou. - Pasuje jak ulał.
- Do czego?
- Do rozmów takich typów, jak ty i ja - wychylił jednym łykiem cały kubek
whisky i odstawił go ostrożnie na stół. - Wal zatem. Słucham.
Kristou uśmiechnął się.
- Wiedziałem, że pójdziesz w końcu po rozum do głowy.
Wyjął z szuflady papierową teczkę. Wyciągnął z niej zdjęcie, które podał
Fallonowi. - Obejrzyj go sobie.
Fallon podszedł do światła. Zdjęcie było najwyraźniej zrobione na cmentarzu.
Świadczył o tym rzucający się w oczy dziwaczny brązowy nagrobek,
przedstawiający postać wstającej z krzesła kobiety, szykującej się jakby do
przejścia przez na wpół otwarte drzwi pomiędzy dwiema marmurowymi
kolumnami, które ustawiono tuż za nią. Przed nagrobkiem klęczał z obnażoną
głową mężczyzna w ciemnym płaszczu.
- Jeszcze to - Kristou wyciągnął rękę z następną fotografią. Scena była ta sama,
tyle, że mężczyzna nie klęczał już, a stał twarzą do kamery, ściskając kapelusz w
ręku. Był dobrze zbudowany, wysoki na przeszło sześć stóp, szerokie bary,
wystające kości policzkowe, raczej kwadratowa twarz i lekko skośne oczy.
Wyglądał na kogoś, kogo najlepiej omijać z daleka. Fallon wypowiedział to
zdanie.
 
- Wielu tak uważa.
- Kto to jest?
- Nazywa się Krasko. Jan Krasko.
- Polak?
- Z pochodzenia, to zresztą dawna sprawa. Przyjechał tu jeszcze przed wojną.
- Tu, to znaczy gdzie?
- Na północ. Dowiesz się wszystkiego, gdy przyjdzie czas.
- A ta kobieta?
- Ta na nagrobku? To jego matka. Czy słońce czy deszcz, odwiedza jej grób w
każdy czwartek, kładąc na nim bukiet kwiatów. Bardzo się kochali.
Kristou wziął fotografie z rąk Fallona, przyjrzał im się przez chwilę i schował je
z powrotem do teczki.
- No i co powiesz?
- Co on zrobił takiego, że zasłużył na twoją uwagę?
- Normalny konflikt interesów, nic nadzwyczajnego. Mój klient jest bardzo
ugodowy, lecz ten Krasko nie chce iść na żadne ustępstwa. Musi zatem zniknąć. I
to z największym możliwym rozgłosem.
- Nauczka dla innych?
- Coś w tym rodzaju.
Martin podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Samochód stał tam, gdzie
poprzednio. Nie odwracając się, spytał:
- A czym dokładnie trudni się ten cały Krasko?
- Wszystkim. Wszystkim, na czym można zarobić. Kluby, gry hazardowe,
zakłady...
Kurwy i prochy - dodał Fallon, odwracając się do rozmówcy. - A twój klient?
- Za dużo chcesz wiedzieć, Martin. Bądźże rozsądny.
- Dobranoc Kristou - Fallon ruszył ku drzwiom.
- Dobrze, dobrze - przestraszył się Kristou. - Wygrałeś. Powiem ci.
Fallon wrócił do stołu, a Kristou otworzył szufladę, wyjął z niej inną teczkę, z
której wyciągnął kilka wycinków gazetowych. Przejrzał je, wybrał jeden i podał
go Martinowi.
Wycinek pochodził sprzed osiemnastu miesięcy, lecz papier zdążył już zżółknąć.
Artykuł nosił tytuł: "Angielski Al Capone".
Tekst uzupełniony był zdjęciem przedstawiającym barczystego, wysokiego
mężczyznę, który właśnie schodził ze schodów. Twarz miał mięsistą, arogancką.
Ubrany był w dwurzędowy płaszcz, z białą chusteczką wystającą z górnej
kieszeni i ciemny, filcowy kapelusz. Obok niego szedł młody, siedemnastoletni
może chłopiec w podobnym płaszczu, lecz bez kapelusza. Albinos o białych,
spadających na ramiona włosach, które upodabniały go do upadłego anioła.
Fotografia była podpisana: "Jack Meehan i jego brat, Billy, opuszczają Główną
Siedzibę Policji w Manchesterze po przesłuchaniu w związku ze śmiercią Agnes
Drew".
- Co to była za jedna, ta Agnes Drew? - spytał Fallon.
- Jakaś prostytutka. Ktoś zatłukł ją w ciemnej uliczce. Ryzyko zawodowe. Wiesz,
jak to bywa.
- Mogę sobie wyobrazić - Martin nadal przyglądał się fotografii. - Ci dwaj tutaj
wyglądają na przedsiębiorców pogrzebowych.
Kristou roześmiał się. Łzy radości nabiegły mu do oczu.
- To naprawdę zabawne, lecz Mr Meehan jest właścicielem największego w
północnej Anglii zespołu przedsiębiorstw pogrzebowych.
Trafiłeś - Co? Żadnych klubów, gier hazardowych, narkotyków? Tu piszą co
 
innego. - Owszem gospodarz przetarł załzawione oczy. - Niemniej od lat
prowadzi on tylko legalne interesy. A tacy jak Krasko utrudniają mu życie. Tak
to wygląda i nic na to nie poradzisz.
- Aha, świetlany charakter.
- Właśnie. Nie inaczej. - Kristou przetarł okulary i nałożywszy je z powrotem,
spojrzał na Fallona. - Zgadzasz się?
- Jak cholera. Nawet bosakiem żadnego z nich bym nie dotknął. Diabli wiedzą, co
można od nich złapać.
- Daj spokój, Martin. Jaki to problem dla ciebie? Jeden więcej, jeden mniej. Ilu
dotąd załatwiłeś? Trzydziestu dwóch? Trzydziestu czterech? Tylko w samym
Londonderry kropnąłeś czterech żołnierzy.
Kristou zerwał się, przewracając krzesło, przebiegł na drugą stronę stołu i
chwycił Fallona za ramię. Ten go odepchnął.
- Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem dla sprawy, gdyż uznałem, że było to
konieczne.
- Szlachetny ideowiec - warknął Kristou. - Te dzieciaki, które twój granat
rozwalił na kawałki w szkolnym autobusie, to też było dla sprawy, co?
Zanim zdąży] mrugnąć, znalazł się wpół leżąc na stole z ręką Fallona na gardle i
lufą browninga wymierzoną między oczy. Blady jak ściana, usłyszał trzask
odbezpieczanej broni i o mało co nie zemdlał z przerażenia. Nie udało mu się
natomiast opanować czego innego, o czym dal znać nabierający mocy zapach.
Fallon przytrzymał go jeszcze chwilę, a potem odepchnął z obrzydzeniem.
- Nigdy więcej, słyszysz - szepnął przez zaciśnięte zęby. Broń w jego dłoni ani
drgnęła. - Nigdy więcej. - Schował browning do kieszeni płaszcza, obrócił się i
ruszył ku drzwiom. Stukot jego butów na kamiennej posadzce urwał się z
trzaśnięciem drzwi.
Kristou wyprostował się powoli. Oczy miał pełne łez, teraz były to jednak łzy
wstydu i wściekłości. Z ciemnego kąta pokoju rozległ się szyderczy, agresywny
śmiech.
- No, no Kristou - odezwał się męski głos z silnym północnym akcentem. - Oto co
znaczy znaleźć się w zasranej sytuacji.
Jack Meehan wszedł w obręb żarówki. Tuż za nim wyłonił się z mroku jego brat,
Billy. Obaj ubrani dokładnie tak samo, jak na fotografii.
Meehan wziął do ręki pozostawiony na stole wycinek.
- Po jaką cholerę to pokazywałeś? Zaskarżyłem do sądu tego skurwysyna, który
to napisał, i wygrałem.
- Właśnie - zachichotał Billy. - Sędzia chciał ci przyznać ćwierć pensa
odszkodowania, tylko że nie ma już takiej monety.
Jego głos był piskliwy, odrażający i nie miał w sobie nic męskiego. Meehan jakby
od niechcenia trzepnął go w policzek i zwrócił się do Kristou, marszcząc przy
tym nos z obrzydzenia.
- Idź i umyj się, człowieku, bo śmierdzisz jak jasna cholera, a potem pogadamy.
Kiedy Kristou powrócił z łazienki, Meehan siedział na jego miejscu za stołem i
nalewał sobie whisky do czystego papierowego kubka. Brat stał za jego plecami.
Upił mały łyk i krzywiąc się niemiłosiernie, splunął na podłogę.
- Wiem, że Irlandczycy jeszcze nie do końca zleźli z drzew, lecz mimo wszystko,
jak oni mogą pić takie świństwo.
- Bardzo mi przykro, Mr Meehan - Kristou uśmiechnął się przymilnie.
- Przykro ci będzie, gdy z tobą skończę. Schrzaniłeś całą sprawę.
- Nie spodziewałem się, że on tak zareaguje - Kristou pocierał spierzchnięte
wargi, poprawiając okulary na nosie.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin