Palmer Michael - Ostry dyżur.pdf

(642 KB) Pobierz
28993987 UNPDF
Michael Palmer
Ostry dyżur
z angielskiego przełożyła Barbara Cendrowska
Tytuł oryginału CRITICAL JUDGEMENT
Moim siostrom
Donnie Palmer Prince i Susan Palmer Terry
oraz matce,
którą wspominam z miłością
PODZIĘKOWANIA
Podczas pisania powieści autor skazany jest na spędzanie długich godzin w
samotności, dręczony zwątpieniem. Za pomoc w uzyskaniu odpowiedniego dystansu do
mego tekstu winien jestem najgłębsze dzięki moim agentom; Jane Rotrosen Berkey,
Stephanie Tade i Donowi Cleary'emu, mojej redaktorce Beverly Lewis i jej
asystentce Katie Hall, mojemu wydawcy Irwynowi Applebaumowi, agentowi prasowemu
Stuartowi Applebaumowi, licznym przyjaciołom Billa i oczywiście mojej rodzinie.
Ponadto korzystałem z pomocy wielu przyjaciół, którzy udzielili mi cennych rad
jako wnikliwi czytelnicy bądź konsultanci techniczni. Na ostateczny kształt tej
książki wywarli wpływ Steve Shapiro, Ellen Rosenthal, dr Steve Defossez, dr
Donna Harkness, Kim Kelly, Dolly Fenton, Bunny Webb, Kelly Corbet, Ethan,
Daniel. Matt i Tato.
Tuż po południu znowu pojawiły się migające światełka — jego gałki oczne omywały
niezliczone pasma tęczy. Same światełka jako takie mogłyby być fascynujące, a
nawet piękne, lecz w tej sytuacji budziły w nim jedynie grozę.
Południe. Ostatni wybuch nastąpił zaledwie przed sześcioma godzinami, budząc go
z przyjemnego snu i wrzucając w sam środek koszmaru. Na początku ataki zdarzały
się co parę tygodni... potem co parę dni... A teraz... Za każdym razem
zwiększała się też ich gwałtowność. Prawdziwe piekło.
Na myśl o tym, co czeka go w ciągu najbliższej godziny, zaczęły mu się pocić
dłonie. Najpierw migające światełka, lekkie drgania w kącikach oczu. Tak będzie
przez piętnaście, dwadzieścia minut, do pół godziny. Potem zacznie rozsadzać mu
skronie. Będzie się wił na łóżku, aż upadnie na podłogę, przyciskając do uszu
poduszki w złudnej nadziei, że uda mu się stłumić grzmoty wybuchów w głowie.
Wreszcie dostanie gwałtownych mdłości i zacznie wymiotować tak niepowstrzymanie,
jakby mu miało rozerwać żołądek. Może nawet znowu zrobi pod siebie.
— Proszę, nie — wyszeptał. — O Boże, proszę, nie.
Ale wiedział, że żadne błagania, żadne modlitwy nie uśmierzą bólu. I nic nie
uchroni go od szaleństwa. Nic z wyjątkiem natychmiastowego unicestwienia
demonów, które to wszystko rozpętały — nic prócz zniszczenia zła, które
pozbawiło go panowania nad własnym życiem.
Bricker... Golden... Gentry... Forrester.
Odzyska spokój dopiero wtedy, gdy zostanie wymierzona sprawiedliwość, gdy całą
czwórkę dosięgnie śmierć. Tylko wówczas wypełni wolę Boga, zgasną migające
światełka, a ból przestanie rozsadzać mu głowę.
Ale teraz może tylko zażyć tabletki przeciwbólowe i przygotować się. Z
plastikowej fiolki wytrząsnął trzy pigułki demerolu i popił je bourbonem. Miał
nadzieję, że zdoła utrzymać je w żołądku na tyle długo, by podziałały.
Mięśnie wokół jego oczu zacisnęły się i zaczęły drgać. Światełka rozbłysły z
większą siłą. W czaszce narastał szum.
Chwycił słuchawkę i wykręcił numer.
— Halo — odezwał się tak dobrze mu znany głos. — Niestety nie możemy w tej
chwili odebrać pańskiego telefonu, ale po usłyszeniu sygnału proszę zostawić
wiadomość. Oddzwonimy możliwie jak najszybciej.
— Proszę... — zaskomlał. — Proszę, pomóżcie mi. Proszę, uśmierzcie ból. Nie
pozwólcie mi zrobić tego, co zamierzam.
Po chwili uświadomił sobie, że wypowiedział te słowa jedynie w myślach.
Odłożył słuchawkę i zrezygnowany opadł na łóżko. Był zdany wyłącznie na własne
siły.
Niechże to będzie ostatni raz, błagał, gdy zaczęło się nieuchronne. Zacisnął
dłonie na wezgłowiu motelowego łóżka. Niech to się dzisiaj skończy.
Gdy wróciła mu świadomość, cały obśliniony leżał na podłodze twarzą do wytartego
dywanu. Blade słońce opromieniało obskurny pokoik. Ale motel położony był blisko
nich i tylko to się liczyło. Wytarł twarz poliestrową kapą i z trudem podniósł
się na nogi.
Wyciągnął spod łóżka oliwkowy plecak i położył go na materacu. Dwa
półautomatyczne karabiny MAK 90 błyszczały jak nowe, niemniej jak zawsze zaczął
je znowu polerować.
Bricker... Golden... Gentry... Forrester...
Przed jego oczami po kolei pojawiały się twarze ludzi, którzy kiedyś byli jego
przyjaciółmi. Twarze, którym niegdyś ufał. Teraz wiedział, że wszyscy oni
znaleźli się w jego życiu, by go wypróbować. Położył sobie jeden z karabinów na
kolanach i wpatrywał się w światła na suficie, sprawdzając swoją siłę woli i
determinację. Przed dwoma dniami kupił te karabiny, pojechał na składowisko
śmieci i oddał tam pierwsze strzały. Nie miał broni w ręku od czasu kursu
strzeleckiego, który zaliczył przed laty na obozie letnim, i był zdumiony, jak
dobrze mu szło — poczuł się wszechpotężny. Jednak strzelał tylko do szczurów na
śmietniku. Następnym razem będzie walił serio. Ale czy był już gotów?
Dudnienie w głowie zmniejszało się, aż wreszcie ucichło. Napięte mięśnie nieco
się rozluźniły. Ile ma czasu, nim nastąpi kolejny atak? Włożył broń z powrotem
do płóciennej torby i wsunął ją pod łóżko. Potem, skrajnie wyczerpany, przymknął
powieki. Nigdy nie dopuścił się gwałtownego czynu, a teraz, by odzyskać
równowagę psychiczną, by odesłać demony do piekieł, przygotowywał się do serii
zabójstw.
Może jednak jest jakiś inny sposób?
Gdy ponownie otworzył oczy, stłumione światło słoneczne nadal sączyło się przez
firanki ze sztucznej koronki. Zegar w odbiorniku radiowym stojącym na nocnym
stoliku wskazywał dopiero drugą. Drzemka i pastylki przytępiły jego gniew, lecz
wiedział, że niebawem rozgorzeje równie ostrym płomieniem jak przedtem. Czuł się
przygaszony, stłamszony. Pokój miał mikroskopijne rozmiary, zatęchłym powietrzem
trudno było oddychać. Sięgnął po plecak, lecz zanim go dotknął, chwycił klucz i
wypadł z pokoju, choć nawet teraz nie był jeszcze całkowicie przekonany.
Wyszedł z hotelu i pospieszył do znajomego baru — knajpy Pod Duchem Rancza.
Kiedyś zbierali się tu po pracy. Omal nie wybuchnął śmiechem na wspomnienie
Steve"a Brickera, który choć ciągnął jak gąbka, bił wszystkich na głowę w
rzucaniu strzałkami. Niemal natychmiast Brickera przesłonił inny obraz — twarz
mężczyzny, który uśmiechając się obleśnie zza potężnego biurka rozwalił mu całe
życie.
„Niestety, nic nie możemy poradzić...".
Gówno prawda!
Przypomniał sobie swoje potworne upokorzenie, gdy stał przed tym człowiekiem.
Wspomnienie to pomogło mu rozproszyć niepewność. Zajmie się tym... niebawem.
Knajpa Pod Duchem Rancza była pozbawioną okien speluną,
w której jedyne źródło światła stanowiły czarne lampy. Przyozdabiały ją
fosforyzujące rysunki kowbojów i Indian, koni i wołów. Przez dwanaście potężnych
głośników jakiś wiejski zapiewajło błagał kogoś o drugą szansę.
Uśmiechnął się ponuro. Nie po raz pierwszy słyszał, jak ktoś błaga o jeszcze
jedną szansę. Zamówił bourbona, potem jeszcze jednego. Pierwszy pomógł mu
opanować drżenie, drugi dodał otuchy. Knajpa była prawie pusta, tylko na samym
końcu toru do gry w kręgle kilka prostytutek oferowało swoje usługi trzem
mężczyznom w służbowych garniturach. Jedna z nich, bujna piersiasta blondyna,
bez przerwy rzucała mu znaczące spojrzenia. W końcu doszła do wniosku, że warto
spróbować, i przedefilowała obok rzędu pustych stołków przy barze, obrzucając go
uważnym spojrzeniem. Przedstawiła się jako Gloria. Skinął głową i rzucił
pierwsze imię, jakie przyszło mu na myśl. Pragnął towarzystwa, ale nie miał
zamiaru korzystać z jej usług. Od kilku lat był wierny jednej partnerce, zresztą
nawet gdy nie był w stałym związku, nigdy nie robił tego z prostytutką.
— Czy myśmy się już tutaj kiedyś nie spotkali? — zapytała dziewczyna.
Pokręcił przecząco głową, choć prostytutka miała rację. Bricker niejednokrotnie
się z nią zadawał, a raz nawet przedstawił ją reszcie. Niech szlag trafi
Brickera.
— Co robisz w mieście?
Miał ochotę na pogawędkę, nie na poważną rozmowę. Pogadaj ze mną o pogodzie, na
miłość boską. Albo o Giantsach...
Znowu poczuł rozdrażnienie i zaczął się zastanawiać, czy nie jest to zapowiedź
ataku. Od ostatniego upłynęły zaledwie cztery godziny. Był zły na siebie, że
wybiegł z pokoju pozostawiając w nim pastylki przeciwbólowe. Pastylki
przeciwbólowe, obskurne pokoje w motelach, dziwki. A kiedyś miał takie wspaniałe
perspektywy. Jakim sposobem wszystko tak spsiało? Czuł, że zaciskają mu się
szczęki. Jego gniew narastał. Zbliża się czas zapłaty.
— Nie chciałbyś się trochę zabawić? — zapytała Gloria. Potrząsnął głową.
— Nie dziś — wycedził.
Zastanawiał się przez chwilę, jak wyglądałaby bez makijażu.
Wcale by się nie zdziwił, gdyby się okazało, że w ogóle nie ma twarzy.
Dziewczyna stała, wydymając wargi i przyglądając mu się uważnie.
— Hej, co ty masz w oczach? — zapytała nagle. — Nosisz jakieś specjalne szkła
kontaktowe czy co?
— O czym ty mówisz?
— Masz jakieś dziwne oczy, wiesz?
— Sama jesteś dziwna. A teraz odczep się, do diabła...
— Hej, Cindi, chodź no tu, widziałaś kiedyś coś podobnego? — zawołała
odwracając się od niego.
Skoczył, złapał ją za piersi i wbił w nie palce tak mocno, że krzyknęła z bólu.
Potem pchnął ją do tyłu. Obcas na szpilce odłamał się i upadła ciężko na
zakurzoną podłogę. Nim ktokolwiek zdołał ruszyć w jej obronie, okręcił się na
pięcie i wypadł z knajpy.
Ostatniego dnia kilkanaście razy uważnie przyglądał się swojej twarzy w
łazienkowym lustrze. Fakt, że wyglądał jak nieboskie stworzenie, ale gdyby z
jego oczami było coś nie tak, zauważyłby to, do cholery.
Jego wściekłość rosła z każdym krokiem, kiedy szedł powoli przez ruchliwą szosę,
nie zwracając uwagi na trąbiące samochody.
Przed oczami znowu pojawiły się migoczące światełka.
Ruszył do motelu. Już czas, pomyślał. Czas, by wykonać to, co nakazywał mu Bóg.
Czas, by raz na zawsze uśmierzyć ból. Połyskujące diamenciki wielokolorowego
światła bombardowały jego gałki oczne niczym kulki gradu. Niezdarnie otworzył
drzwi z klucza, po czym wbiegł do pokoju i wyciągnął plecak spod łóżka.
— Nie tym razem — powiedział głośno.
Tym razem nie będzie błagał Boga, by go zabrał. Tym razem będzie tylko zemsta. A
potem bóle głowy znikną na zawsze.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
— Proszę trzysta dżuli...
Abby Dolan mocniej uchwyciła elektrody defibrylatora, przyciskając je do mostka
i lewego boku klatki piersiowej potężnego mężczyzny. Czynność serca nie wracała
jednak, mimo zastosowania dwóch wstrząsów elektrycznych i podania leków. Twarz i
górną część ciała mężczyzny pokryły sine plamy, co było wynikiem niewydolności
krążenia. Czas naglił.
— Gotowe — powiedziała pielęgniarka obsługująca defibrylator.
— Uwaga, zaczynamy!
Abby kciukiem wcisnęła kwadratowy plastikowy przycisk na końcu uchwytu prawej
elektrody. Rozległo się stłumione pyknięcie. Ciało mężczyzny — ważące chyba
jakieś dwieście pięćdziesiąt funtów — zesztywniało i wygięło się w łuk, po czym
równie nagle znieruchomiało.
— Proszę masować — powiedziała Abby, zerkając na ekran monitora.
Felczer, dla uzyskania lepszej pozycji stojący na stołku, ułożył dłonie jedna na
drugiej pośrodku mostka i wznowił rytmiczny ucisk. Na monitorze pojawił się
zygzakowaty wykres. Ale doświadczenie, jakie Abby zdobyła podczas dziesięciu lat
praktyki w izbie przyjęć oraz dzięki niezliczonej liczbie elektrokardiogramów,
które do tej pory zdążyła obejrzeć, powiedziało jej, że wykres nie oddaje
rzeczywistego stanu rzeczy.
Spojrzała na zegar, który starsza pielęgniarka włączyła w momencie przywiezienia
pacjenta do sali numer trzy. Dziewięć
15
minut i jak dotąd bez rezultatów. Abby pracowała w Szpitalu Regionalnym w
Patience już od ponad dwóch tygodni, z obawą wyczekując pierwszej reanimacji.
Teraz właśnie jej się trafiła.
Pacjent, agent ubezpieczeniowy, żonaty, ojciec dwojga dzieci, które dały mu już
kilkoro wnuków, miał dopiero pięćdziesiąt dwa lata. Stracił przytomność podczas
gry w golfa. Gdy przyjechała karetka, jego serce działało jeszcze na tyle
sprawnie, że dało się wyczuć tętno i zmierzyć ciśnienie. Jednak kiedy karetka
dotarła do szpitalnego podjazdu, serce zatrzymało się. Abby zdążyła się tylko
dowiedzieć, że mężczyzna nazywa się Bill Tracy, bierze leki na obniżenie
ciśnienia i że jego córka, pracująca w szpitalnej rejestracji, jest już wraz z
matką w drodze do chorego.
Nagle zauważyła na monitorze nieregularne fale. Uporczywe, wysokonapięciowe
migotanie komór — powinny zareagować na prąd, ale nie zareagowały. Coś musi
nawalać w biochemii tego człowieka, pomyślała — coś, co przyczyniło się do
zatrzymania krążenia albo samo je zatrzymało. Ale co? Abby walczyła z
ogarniającym ją uczuciem paniki. U Świętego Jana w San Francisco, gdzie była
zastępcą szefa izby przyjęć, w sali już dawno znajdowałby się kardiolog, a może
nawet dwóch. Ale tam pracowała w klinice uniwersyteckiej, a Patience to małe
miasteczko w górach, w którym jest zaledwie dwóch kardiologów, i żadnego z nich
nie było dziś w szpitalu.
Spojrzała na felczera, który wciąż masował serce. Robił to zbyt mechanicznie.
Był dobrze wyszkolony, ale posługiwał się techniką, której nauczył się na
kobiecym manekinie. A ten pacjent to kawał chłopa, dwieście pięćdziesiąt funtów
żywej wagi. Abby przycisnęła palce do pachwiny Tracy'ego, szukając tętna w
arterii udowej, które powinna wywołać fala masażu. Ani śladu.
— Mocniej, Tom — powiedziała. — Dużo mocniej. Wyrzut krwi jest za mały.
— Ale...
— Wiem. że starasz się, jak możesz, ale musisz mocniej uciskać. I trochę
szybciej. Teraz lepiej. O, tak. Dobrze.
Tom — tak jak i inni felczerzy, których Abby znała — był bardzo dumny ze swej
biegłości i poprawianie go w obecności personelu nie przysporzy jej z pewnością
popularności, lecz
śmierć pacjenta również się do tego nie przyczyni. A jak dotąd reanimacja nie
przynosiła rezultatów. Abby poleciła jednej z pielęgniarek, by trzymała palce na
tętnicy udowej i dała znać, gdyby tętno znów zaczęło zanikać.
Oprócz Abby w sali znajdowały się trzy pielęgniarki, technik obsługujący
respirator oraz felczer. U Świętego Jana w razie zatrzymania krążenia zawsze
było kilku lekarzy. Jeśli pacjent nie przeżył, wszyscy wiedzieli przynajmniej,
że niczego nie zaniedbano. Abby zastanawiała się, czy ktokolwiek z obecnych na
sali zdaje sobie sprawę, jak bardzo jest przerażona przebiegiem tej reanimacji i
jak martwi się, czy o czymś nie zapomniała. Zawsze się o wszystko zamartwiała —
mając perfekcjonistyczne podejście do medycyny i w ogóle do życia, przed
podjęciem jakiejkolwiek decyzji rozważała ujemne strony każdego kroku. To była
jej największa zaleta i najgorsza wada — zależnie od punktu widzenia. Ale tu,
nie mając się na kim oprzeć ani z kim podzielić odpowiedzialnością, w sytuacji,
gdy liczyła się każda minuta, była zdana wyłącznie na siebie. W ciągu paru
sekund rozważyła dziesiątki możliwych przyczyn obecnego stanu rzeczy.
— Są już wyniki z laboratorium?
— Będą za trzy, cztery minuty.
Abby wiedziała, że trzy lub cztery minuty często przeciągały się do pięciu lub
dziesięciu. Bill Tracy nie ma tyle czasu. Spojrzała na przypominające rozstępy
ciemne szerokie krechy na skórze podbrzusza i obrzmiałą twarz mężczyzny. Potem
sięgnęła mu pod ramię i wsunęła rękę pod kark. Wyczuła wypukłość — zdecydowanie
czegoś tam było za dużo. Podczas dziesięciu lat praktyki lekarskiej zaledwie
parokrotnie zetknęła się z chorobą Cushinga, lecz ten człowiek bez wątpienia
pasował do jej obrazu. Powodował ją mały, łagodny guz mózgu, pod którego wpływem
organizm wytwarzał nadmierną ilość hormonu zwanego kortyzolem. Sam guz nie był
śmiertelny, lecz zbyt wysoki poziom sodu i zbyt niski potasu oraz inne
zaburzenia wywołane jego obecnością mogły doprowadzić do zgonu. Inne objawy tej
choroby to otyłość, nalana twarz oraz otłuszczenie karku, tak zwany ,,bawoli
garb" między barkami. Bill Tracy miał je wszystkie. Oczywiście mają je również
tysiące otyłych ludzi nie cierpiących na tę chorobę.
Szpital w Patience zapewniał bardziej niż przyzwoitą opiekę specjalistyczną
zwłaszcza jak na zaledwie stułóżkową placówkę obsługującą dwadzieścia tysięcy
mieszkańców. Ale brakowało w nim endokrynologa. A w tej chwili nie było także
kardiologa.
Abby zaczęła gorączkowo myśleć, co ma robić. Bez wyników badań laboratoryjnych,
przede wszystkim bez oznaczenia poziomu potasu, musiała działać na ślepo. Jeśli
w wyniku choroby Cushinga Tracy ma niski poziom potasu, żadne zabiegi
reanimacyjne nie przyniosą rezultatu, póki się go nie wyrówna. Jeżeli jednak to
nie choroba Cushinga, a poziom potasu utrzymuje się w normie, wtedy po jego
dożylnym podaniu pacjent praktycznie nie ma szans na przeżycie.
— Przygotuj się do następnej defibrylacji — poleciła pielęgniarce, starając
się, by w jej głosie nie było słychać paniki. — Znowu trzysta dżuli. Tom, masuj,
proszę. Jak najsilniej. A ty, Mary, daj mu potas. Dziesięć miliekwiwalentów
dożylnie.
— Aleja nigdy...
— Natychmiast! — powiedziała ostro Abby. — Nie mamy czasu na dyskusje.
Policzki pielęgniarki spłonęły rumieńcem. Szybko napełniła strzykawkę. Przez
chwilę Abby wydawało się, że odpowie jej, by sama zrobiła zastrzyk. Ale nie
zrobiła tego.
— Potas gotowy, pani doktor — odparła chłodno. Najpierw felczer, teraz
pielęgniarka. Ile jeszcze osób obrazi
w czasie tej reanimacji? Spojrzała na zegarek. Prawie dwanaście minut, plus
kilka minut, które pochłonęło przetransportowanie Tracy'ego z karetki. Tak długo
i ciągle migotanie komór. Ujęła elektrody defibrylatora, na które pielęgniarka
wycisnęła nieco żelu, i potarła o siebie powierzchnię okrągłych stalowych
płytek, by go równo rozprowadzić. Tylko tego brakowało, żeby jej pierwsza
reanimacja w Patience skończyła się fiaskiem i na dodatek zrażeniem sobie innych
pracowników. Ale przede wszystkim nigdy nie wylądowałaby w Patience, gdyby nie
Josh...
— W porządku, proszę przestać masować. Odsunąć się od pacjenta! — poleciła.
Czterdzieści pięć sekund od momentu podania potasu. Teraz pięćdziesiąt. Nie ma
więcej czasu. Nacisnęła przycisk. Znowu stłumione pyknięcie, pojedynczy,
spazmatyczny skurcz wszystkich mięśni i słaby odór osmalonej skóry. I znowu nic
na monitorze.
— Masuj dalej — powiedziała Abby, nie próbując już ukrywać zniechęcenia. — Nie,
nie, zaczekaj. — Dotychczasowy zapis na monitorze się zmienił, zastąpił go inny
rytm — powolny, lecz regularny. Abby poczuła, że jej własne serce zabiło mocniej
z radości. — Poszukajcie tętna.
— No, koleś — mruknął ktoś z obecnych na sali. — Rusz się...
— Mam tętno! — krzyknęła pielęgniarka, wymacawszy arterię udową. Odwracając
wzrok od ekranu monitora, by nie sugerować się wykresem, mówiła, co czuje w
opuszkach palców. — Tak... jest... jest...
Tętno odpowiadało teraz obrazowi na monitorze. Serce biło coraz szybciej,
zespoły komorowe były coraz węższe, coraz bliższe prawidłowego obrazu.
— Ciśnienie osiemdziesiąt, Abby — oświadczyła druga pielęgniarka. —
Osiemdziesiąt pięć. Wspaniale!
Udana reanimacja jest sukcesem wszystkich. Ale niepowodzenia najczęściej
zostawia się lekarzowi i Abby doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
Fioletowe plamy zaczęły szybko znikać z twarzy Billa. Po raz pierwszy od
piętnastu minut we wszystkich tkankach ciała płynęła krew. Teraz trzeba
ustabilizować sytuację i modlić się, by niedostateczne ukrwienie podczas tych
piętnastu minut nie dokonało spustoszeń w mózgu pacjenta.
Do sali wbiegła ładna dwudziestoparoletnia kobieta. Ubrana była w spłowiałe
dżinsy i bawełniany podkoszulek.
— Pani doktor, jestem Donna Tracy — powiedziała bez tchu. — Pracuję na pół
etatu w rejestracji na dole. To mój tato.
Abby spojrzała na monitor. Optymistyczny zapis nadal się na nim utrzymywał, choć
Bill Tracy był wciąż nieprzytomny. Rozchyliła jego powieki. Źrenice średniej
wielkości, brak chaotycznych ruchów gałki ocznej — jedno i drugie oznaczało
poprawę stanu pacjenta.
— Nie mogę niczego powiedzieć na pewno, ale wszystko zmierza w dobrym kierunku.
W tym momencie przybiegł technik z laboratorium, tak samo bez tchu jak Donna
Tracy.
— Poziom potasu wynosi tylko jeden koma osiem — oznajmił. — Sprawdzaliśmy parę
razy. Jeden koma osiem.
Po raz pierwszy od czasu, gdy zespół reanimacyjny stawił się w izbie przyjęć,
Abby uśmiechnęła się.
— Już nie — powiedziała.
Donna Tracy wraz z matką siedziała przy łóżku Billa. Gdy przybył jego prywatny
lekarz, zaczął odzyskiwać przytomność. Nadal był podłączony do respiratora, ale
jego własny oddech zaczynał już zakłócać rytm maszyny. Wkrótce trzeba będzie
zdecydować, czy stłumić go farmakologicznie, czy też odłączyć aparaturę. Abby
była za kontynuowaniem mechanicznej wentylacji, jednak skoro przy chorym znalazł
się jego osobisty lekarz, decyzja nie należała już do niej.
Gordon Clarkę, wysoki kanciasty mężczyzna po pięćdziesiątce, wyglądał na mocno
zdenerwowanego. Abby zajmowała się wieloma jego pacjentami. Był sumiennym
lekarzem i chorzy go lubili, ale jego umiejętności diagnostyczne i terapeutyczne
Zgłoś jeśli naruszono regulamin