McClure Ken - Strategia skorpiona.rtf

(842 KB) Pobierz
Ken McClure

 

 

Ken McClure

 

Strategia skorpiona

 

Przekład

Maciej Pintara

 

 


... Zmienne szczęście. O niepewny losie, Oto twoje zdradzieckie natarcie skorpiona!

Twa głowa cała w pochlebstwach, lecz zadać ból gotowa, Twój ogon to śmierć, śmierć przez zatrucie.

O krucha radości, o jadzie słodki i nieznany, O potworze, co tak chytrze sporządzasz twe dary I malujesz je wszystkimi barwami stałości, By zwieść i usidlić mądrego człowieka...

 

GEOFFREY CHAUCER

Opowieść kupca

 

 


PROLOG

 

Tel Awiw

 

Dexter zaparkował samochód i wygramolił się z niego z niezdarnością świadczącą o tym, że jest przyzwyczajony do jeżdżenia czymś większym niż ten zielony fiat. Ruszył wzdłuż ulicy Ben - Yehuda wolnym, swobodnym krokiem, tak typowym dla

Amerykanów, których młodzieńczą wyobraźnią zawładnęły filmy z

Gary Cooperem i Johnem Waynem. Również wygląd Dextera był typowy dla ludzi z jego pozycją. Fryzura, lekki, elegancki garnitur, zawsze świeża koszula z rozpiętym kołnierzykiem - tak po prostu się przyjęło.

Pchnął drzwi biura linii lotniczych i znalazł się w jego chłodnYm, klimatyzowanym wnętrzu. Rozejrzał się, poprawiając okulary. Przy kontuarze tkwił jakiś klient. Dexter wziął do ręki ulotkę reklamową i zaczął ją uważnie studiować. Gdy klient został załatwiony i drzwi się za nim zamknęły, odłożył ulotkę.

- Słucham pana. W czym mogę pomóc? - spytał urzędnik.

- Interesuje mnie lot LH 703 - odrzekł Dexter.

- Nie ma lotu LH 703, sir.

- Niech pan to sprawdzi, dobrze?

- Proszę chwilkę zaczekać. - Urzędnik opuścił swoje stanowisko i zniknął na zapleczu, by po chwili znów się pojawić.

- Szef pana oczekuje.

Dexter skinął głową. Nie miał zwyczaju prowadzić jałowej konwersacji.

Przeszedł przez drzwi, które usłużnie przytrzymał urzędnik i skręcił na prawo, w długi korytarz. Nie potrzebował wskazówek.

Doskonale znał drogę.

Przychodził tu dwa lub trzy razy do roku, by dostarczyć raport, lub na specjalne wezwanie, jak dzisiejszego ranka.

Zatrzymał się przed niebieskimi drzwiami i nacisnął brzęczyk.

Musiał chwilę poczekać, żeby przyjrzała mu się kamera umieszczona nad jego głową. Potem rozległ się dźwięk przypominający odgłos zwarcia w instalacji elektrycznej, kilka metalicznych szczęknięć elektronicznego zamka za trzy tysiące dolarów i wreszcie stalowe drzwi, których nie pokonałby nawet ładunek materiału wybuchowego, stanęły przed nim otworem.

- Dzień dobry, panie Dexter - powitała go uśmiechnięta dziewczyna siedząca przy maszynie do pisania.

- Dzień dobry, panno Ling. - Gary Cooper był zawsze uprzejmy dla dam.

- Szef prosił, żeby pan od razu wszedł, sir.

Dexter uśmiechnął się i pchnął drzwi prowadzące do gabinetu.

- Cieszę się, że cię widzę, J. D. - Odezwał się niski, szpakowaty mężczyzna siedzący za biurkiem. - Polubiłeś już trochę

Tel Awiw?

- Nic a nic - odrzekł ponuro Dexter. - To najgorsza placówka w mojej karierze.

- No cóż, nie mogą nas wysyłać tylko tam, dokąd byśmy chcieli - roześmiał się szpakowaty mężczyzna.

- To prawda - przyznał Dexter, choć zupełnie nie rozumiał, dlaczego nie.

- Rozchmurz się. Następnym razem może być Paryż!

- Przy moim cholernym szczęściu wyląduję raczej w La Paz.

- Szczęście nie ma tu nic do rzeczy. Kolejny przydział zależy od efektywności, J. D.

- No to już jestem w La Paz - mruknął Dexter.

- Żadnych postępów, co?

- Niestety. Kompletnie nic.

- Może to coś zmieni. - Szpakowaty mężczyzna, podał Dexterowi kartkę papieru. - Nadeszło z placówki londyńskiej z samego rana. Odpowiedź na twoje pytanie, wysłane do wszystkich biur terenowych. Facet nie żyje.

Czytając meldunek, Dexter rozpoznał styl panny Ling, która rozkodowała tekst.

DOTYCZY: Martin Klein. PRZEZNACZENIE: do wiadomości placówki terenowej - Tel Awiw. TREŚĆ: Wyżej wymieniony zmarł w Szpitalu św. Tomasza w Surrey, w Anglii. Przyczyna śmierci nieznana. Poniżej widniała data i dokładny czas. Dexter spojrzał na zegarek. Martin Klein nie żył od sześciu godzin.

- Nigdy o nim nie słyszałem - stwierdził.

- Sprawdziliśmy go dla ciebie - odrzekł szpakowaty mężczyzna. - Znalazł się na naszej liście, bo w tym roku przepracował dwa miesiące w jednej z pracowni genetycznych na uniwersytecie w Tel Awiwie.

Dexter w zamyśleniu pokiwał głową.

- Może to daremny trud, ale nie zawadzi zapoznać się z wynikami sekcji.

- Prosiłem już Londyn, żeby położył na tym rękę.

- Dzięki. - Dexter wstał i zapiął marynarkę.

Starszy mężczyzna wyciągnął się wygodnie w fotelu i założył ręce za głowę.

- Podobno masz tam swojego człowieka.

- Owszem - odparł Dexter. - Ale niewiele osiągnął. Nasz obiekt wciąż cieszy się reputacją niepokalaną jak świeży śnieg. - Pochylił się do przodu i oparł końcami palców o blat biurka. - Czy na pewno ten facet jest w to zamieszany?

- Zamieszany to nie jest właściwe słowo, J. D. On tym kręci.

Co więcej, jako naukowiec ma dostęp do wszystkiego, czego potrzebuje. W porównaniu z tym pasztetem, mój przyjacielu, La Paz może się okazać całkiem atrakcyjną perspektywą.

 


*1*

 

Czoło Johna Fearmana pokryło się kropelkami potu, gdy musiał wycofać się po raz trzeci.

- Niech pani trzyma go nieruchomo, na litość Boską! - rzucił gwałtownie.

Siostra Jane Long nie przywykła, by młodszy lekarz, w dodatku rezydent odzywał się do niej w ten sposób, ale tym razem puściła to mimo uszu. Wiedziała, pod jaką presją jest Fearman.

- Pacjent ma konwulsje, doktorze - odpowiedziała spokojnym, monotonnym głosem. - Robię, co mogę.

Fearman zwrócił uwagę na jej ton.

- Przepraszam. Spróbujmy jeszcze raz.

- Chwileczkę... - Siostra Long przywołała na pomoc drugą pielęgniarkę i obie przytrzymały pacjenta z całych sił.

Fearman zbliżył igłę do jego nagich pleców. Zamierzał wprowadzić ją gładko między trzeci a czwarty kręg lędźwiowy i pobrać czystą próbkę płynu mózgowo - rdzeniowego. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie teraz życzył było to, żeby facet szarpnął się nagle z igłą tkwiącą w jego kanale kręgowym.

Lekarz wstrzymał oddech i wkłuł się długą igłą aspiratora w kręgosłup chorego. Upłynęły sekundy długie jak minuty, zanim dotarła do właściwego miejsca i zbiornik aparatu wypełnił wypływający płyn, lekko tylko zabarwiony krwią na skutek początkowego wahania Fearmana.

Lekarz wyciągnął igłę i odetchnął z ulgą. W tym samym momencie ciałem pacjenta wstrząsnął potężny, mimowolny spazm.

Fearman musiał wytężyć wszystkie siły, by wraz z pielęgniarkami utrzymać w miejscu rzucającego się mężczyznę. Wzdrygnął się na myśl, że w plecach pacjenta mogła jeszcze tkwić igła.

Atak minął. Fearman spojrzał na zegar ścienny. Wskazywał pierwszą czternaście w nocy. O pierwszej dwadzieścia sześć z pracowni biochemicznej dotarły wyniki testów przeprowadzonych przez dyżurnego laboranta.

Proteiny, glukoza, chlorki: wszystko w normie. Fearman nie wierzył własnym oczom.

- Ależ to musi być zapalenie opon mózgowych - powiedział głośno. - Występują typowe objawy.

- Z wyjątkiem normalnego składu płynu mózgowo rdzeniowego - zauważyła Jane Long.

- Widziała pani wiele przypadków zapalenia opon, siostro.

Polegam na pani opinii.

Jane Long była zadowolona. Fearman zrehabilitował się za wcześniejsze niewłaściwe zachowanie.

- Zgadzam się z panem, doktorze, podręcznikowy przypadek zapalenia opon mózgowych.

- Ale to mówi co innego - odrzekł Fearman, podnosząc do góry wynik badań laboratoryjnych.

- Może zapalenie wirusowe?

- Może... Kto jest dyżurnym bakteriologiem?

- Doktor Anderson.

Fearman w duchu podziękował Bogu za ten szczęśliwy traf.

Neil Anderson dzielił z nim mieszkanie. Wzywanie innych lekarzy przez rezydenta jest zawsze krępujące. Poza tym zbyt częste korzystanie z konsultacji może przeszkodzić w karierze. Pomoc przyjaciół to co innego. To się nie liczy.

- Neil? Jesteś mi potrzebny.

- W czym problem?

- Mam pacjenta z objawami ciężkiego bakteryjnego zapalenia opon mózgowych, ale test biochemiczny wykazał, że jego PMR jest w normie.

- Może to zapalenie wirusowe?

- Nie wydaje mi się. Uważam, że to jednak klasyczny przypadek zapalenia bakteryjnego. Mógłbyś spojrzeć na próbkę PMR?

Może coś znajdziesz?

- Zaraz będę.

Fearman wyszedł z sali szpitalnej, gdy zobaczył Andersona.

- Dzięki, Neil. Chodzi mi o to... - Wręczył koledze laboratoryjną fiolkę z płynem mózgowo - rdzeniowym.

- Kto jest tym pacjentem?

- Martin Klein, dwadzieścia dwa lata, obywatel izraelski, jeden z naszych studentów. Jego współlokator wezwał karetkę tuż przed pierwszą. Stan chorego szybko się pogarsza:

- Wezwałeś Lennox - Adamsa?

- Jeszcze nie. Poczekam, aż to obejrzysz.

Anderson skinął głową.

- Więc lepiej się tym zajmę.

Opuścił ciepły szpital i pobiegł przez brukowany dziedziniec w kierunku budynku akademii medycznej. Zimne, nocne powietrze zaszczypało go w oczy. Kiedy wszedł do akademii, winda stała gdzieś na jednej z wyższych kondygnacji. Była stara i poruszała się bardzo wolno, więc postanowił wbiec na górę schodami. Dyszał ciężko, gdy dotarł do Katedry Bakteriologii na trzecim piętrze.

Po omacku znalazł kontakt, jarzeniówki rozbłysły z pewnym ociąganiem.

Umieścił fiolkę w wirówce i uruchomił maszynę. Jeśli w próbce znajdowały się jakieś bakterie, powinny osiąść na dnie naczynia w przeciągu kilku minut. W tym czasie przygotował szereg szkiełek do badań mikroskopowych i pożywki dla bakterii.

Wirówka wyłączyła się samoczynnie, a po chwili zamarła w bezruchu. Anderson wyjął fiolkę i uniósł ją do światła. Pomyślał, że niezbyt dużo w niej osadu.

Umieścił kultury w inkubatorze, zaś szkiełka zabarwił nad zlewem znajdującym się pod oknem, zanim zaczął oglądać je pod mikroskopem. Powoli przesuwał statyw mikroskopu, badając próbkę od prawej do lewej strony.

Potem przyjrzał się jej w odwrotnym kierunku. Ale bez rezultatu. Nie dostrzegł ani śladu bakterii. Po szóstym podejściu zadzwonił do Fearmana.

- Przykro mi, stary, ale niczego nie znalazłem.

- Cholera..:

- Przygotowałem do zbadania preparat ZN na wypadek, gdyby okazało się, że mamy do czynienia z gruźliczym zapaleniem opon mózgowych, w co jednak wątpię.

- Ja też. On umrze. Wezwałem Lennox - Adamsa.

- Zejdę na dół, gdy tylko skończę.

Kolejne badanie dało wynik negatywny. Anderson zgasił światło i wrócił do szpitala. Gdy zbliżał się do sali, w której przebywał pacjent Fearmana, usłyszał krzyk bólu. Chory walił wokół siebie rękami na oślep. Jego przerażone oczy niemal wychodziły z orbit. Anderson rzucił się na pomoc Fearmanowi i siostrze Long próbującym unieruchomić pacjenta. Fakt, że Klein był dobrze zbudowanym, dwudziestodwu-letnim mężczyzną nie ułatwiał zadania.

Anderson czuł, że przy każdym spazmie mięśnie Kleina twardnieją jak stal.

Na jego szyi dostrzegł nabrzmiałe żyły. Zdawało się, że za chwilę pękną od nadmiernego ciśnienia krwi. Z gardła pacjenta wydobywał się skowyt bólu, którego potworność znał tylko on sam.

Fearmanowi i Andersonowi udało się właśnie opanować częściowo sytuację, gdy rozległ się przerażony okrzyk siostry

Long.

- Jego język, doktorze! Jego język! - Nigdy jeszcze nie słyszeli w jej głosie takiej desperacji.

Podczas kolejnego ataku gwałtownego bólu Klein zatopił zęby we własnym języku. Anderson i Fearman, nie mogąc puścić ramion pacjenta, patrzyli, jak zęby zagłębiają się coraz bardziej w jego języku. Krew spływała mu po brodzie i szyi.

Jane Long rzuciła się na pomoc. Ponad plecami Fearmana próbowała dosięgnąć szczęk Kleina i rozewrzeć je, ale bez rezultatu.:

- Niech pani użyje tępych końców kle...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin