Henry Kuttner - Próżny robot.doc

(1074 KB) Pobierz

HENRY KUTTNER

 

 

 

PRÓŻNY ROBOT

 

NAJLEPSZE OPOWIADANIA TOM 3

 

Idealna skrytka              Time Locker

Świat należy do mnie              The World is Mine

Próżny robot              The Proud Robot

Gallegher Bis              Gallegher Bis

Ex machina              Ex machina

 

IDEALNA SKRYTKA

Time Locker

 

Galloway* grał ze słuchu — byłoby to zupełnie naturalne, gdyby był muzykiem, ale Galloway

był uczonym. Zapijaczonym i narwanym, ale dobrym. Chciał być eksperymentującym

technikiem i byłby w tym prawdopodobnie wybitny, ponieważ chwilami miał przebłyski

geniuszu. Niestety, brakło mu funduszy na tok wyspecjalizowane studia i dlatego Galloway, z

zawodu konserwator integratorów, utrzymywał swoje laboratorium jedynie jako hobby. Było to

najkoszmarniej wyglądające laboratorium w całych sześciu stanach. Dziesięć miesięcy spędził

budując urządzenie, które nazwał organami alkoholowymi i które zajmowało prawie całą

przestrzeń. Mógł leżąc na wygodnej, miękkiej kanapie i naciskając guziki wstrzykiwać do swego

wygarbowanego gardła trunki cudownej jakości, jednorodności i ilości. Ponieważ jednak

zbudował organy w przewlekłym stanie upojenia alkoholowego, nie pamiętał naturalnie zasady

ich budowy. W pewnym sensie należało tego żałować.

W laboratorium było wszystkiego po trochu, większość rzeczy zupełnie ni przypiął, ni

przyłatał. Reostaty miały maleńkie spódniczki jak baletnice i puste uśmiechy na glinianych

twarzach. Dynamo rzucało się w oczy nazwą Monstrum, a nieco mniejsze etykietą głoszącą

Bełkotka. W szklanej retorcie siedział porcelanowy królik i tylko Galloway wiedział, jak on się

tam znalazł. Zaraz za drzwiami warował ohydny pies z żelaza, pierwotnie przeznaczony na

ozdobę wiktoriańskich trawników czy może wrót piekielnych. Obecnie jego puste oczodoły

służyły za uchwyty do probówek.

— Ale jak ty to robisz? — spytał Vanning.

Galloway, którego wychudzona postać spoczywała rozciągnięta pod organami alkoholowymi,

wstrzyknął sobie do ust podwójne martini.

— Hę?

— Słyszałeś przecież. Mógłbym ci zapewnić wspaniałą posadę, gdybyś potrafił robić użytek z

tego swojego zwariowanego łba albo przynajmniej zaczął o siebie dbać.

— Próbowałem — mruknął Galloway. — Nic z tego. Nie mogę pracować, kiedy się skupię.

Chyba że robię coś mechanicznego. Moja podświadomość musi mieć bardzo wysoki iloraz

inteligencji.

Vanning, przysadzisty, niewysoki mężczyzna z pobliźnioną, śniadą twarzą, uderzał obcasami

w Monstrum. Czasami Galloway go martwił. Ten człowiek naprawdę nie zdawał sobie sprawy ze

swoich możliwości ani z tego, jak wiele mogły one znaczyć dla Horace’a Vanninga, eksperta

handlowego. „Handel” był naturalnie czymś całkowicie legalnym, ale skomplikowane stosunki

ekonomiczne roku 1970 pozostawiły wiele furtek, w które człowiek inteligentny mógł się

wcisnąć. Prawdę powiedziawszy, Vanning zajmował się pokątnym doradztwem, Było to zajęcie

popłatne. Gruntowna znajomość prawa należała w tych czasach do rzadkości. Przepisy stanowiły

taki gąszcz, że studiowanie prawa wymagało wieloletniego przygotowania. Ale Vanning miał

wspaniałe wyszkolony personel, ogromną bibliotekę zawierającą wszelkie możliwe przepisy,

decyzje i dane, tak że za przyzwoite honorarium mógłby powiedzieć na przykład doktorowi

Crippenowi, jak bezpiecznie uniknąć stryczka.

Bardziej szemrane interesy załatwiał ściśle poufnie, bez żadnych pomocników. Na przykład

takiej neurostrzelby… Galloway wynalazł tę niezwykłą broń nie zdając sobie nawet sprawy z jej

znaczenia. Pewnego wieczoru, kiedy nawaliła mu spawarka, sklecił ją po prostu zlepiając do

kupy poszczególne części przylepcem. Galloway dał to urządzenie Vanningowi, ale Vanning nie

trzymał strzelby długo. Zarobił już tysiące kredytów pożyczając ją potencjalnym mordercom.

Czym przysporzył policji niemało kłopotu.

Na przykład przychodził do niego człowiek z branży i mówił:

— Słyszałem, że pan potrafi pomóc, nawet jak komuś grozi wyrok za morderstwo. Gdybym

tak na przykład..:

— Wolnego! Nie mogę do czegoś takiego przykładać ręki.

— Hmmm. Ale…

— Teoretycznie rzecz biorąc, przypuszczam, że zbrodnia doskonała jest możliwa.

Przypuśćmy, że został wynaleziony nowy rodzaj broni, i przypuśćmy, przykładowo, że znajduje

się ona w schowku na Rakietodromie Pasażerskim w Newark.

— Hmmm?

— Ja tak tylko teoretyzuję. Sejf numer 79 kombinacja szyfrowa trzydzieści — coś — tam —

osiem. Te drobne szczegóły zawsze pomagają w unaocznieniu teorii, nieprawdaż?

— Pan — chce powiedzieć…

— Naturalnie, gdyby nasz morderca dorwał się do tej teoretycznej broni i się nią posłużył,.

byłby na tyle sprytny, żeby mieć w pogotowiu skrytkę pocztową na adres…

— powiedzmy: Sejf 40, Brooklyn Port. Mógłby wrzucić broń do skrytki, zapieczętować ją i

pozbyć się obciążającego dowodu na pasie transmisyjnym najbliższego urzędu pocztowego. Ale

to wszystko oczywiście teoria. Przykro mi bardzo, że nie mogę panu pomóc. Honorarium za

rozmowę — trzy tysiące kredytów. Recepcjonistka przyjmie od pana czek.

Wyrok skazujący byłby w takim przypadku niemożliwy. Precedens: orzeczenie sądu 875–M,

— policja stanu Illinois, sprawa Dubsond z oskarżenia publicznego. Przyczyna śmierci musi

zostać stwierdzona. Należy wziąć pod uwagę możliwość wypadku. Jak stwierdził sędzia sądu

najwyższego Duckett podczas procesu Sanderson kontra Sanderson, gdzie chodziło o śmierć

teściowej oskarżonego…

Bezwzględnie prokurator ze swoim sztabem biegłych toksykologów musi się zgodzić, że…

Krótko mówiąc, Wysoki Sądzie, zgłaszam wniosek o umorzenie sprawy z braku dowodów i

niemożliwości wyjaśnienia przyczyn śmierci…

Do Gallowaya nigdy nawet nie dotarło, że jego neurostrzelba jest taką niebezpieczną bronią.

Ale Vanning nawiedzał jego niechlujne laboratorium, zachłannie śledząc wyniki naukowych

igraszek przyjaciela. Niejeden raz zyskał w ten sposób jakieś pożyteczne urządzenie. Kłopot

polegał jednak na tym, że Galloway nie chciał pracować! Łyknął jeszcze raz martini, potrząsnął

głową i wyciągnął swoje chude ciało. Mrugając podszedł leniwie do zawalonego różnym

rupieciem stołu laboratoryjnego i zaczął się bawić kawałkami drutu.

— Coś robisz?

— Nie wiem. Bawię się. Bo tak to właśnie jest. Po prostu składam różne rzeczy do kupy i

czasami coś z tego wychodzi. Tyle że nigdy nie wiem co. Tsss. — Galloway zostawił druty i

wrócił na kanapę. — A, do diabła z tym wszystkim.

Dziwadło, pomyślał Vanning. Galloway był facetem z gruntu amoralnym, zupełnie nie na

miejscu w tym skomplikowanym świecie. Z przewrotnym rozbawieniem patrzył na świat ze

swego osobistego punktu obserwacyjnego niemal zupełnie obojętnie. No i robił różne rzeczy…

Ale wyłącznie dla własnej przyjemności. Vanning westchnął i rozejrzał się po laboratorium —

jego pedantyczna dusza cierpiała męki na widok pobojowiska. Machinalnie schylił się po zmięty

fartuch leżący na podłodze i poszukał wzrokiem jakiegoś haczyka. Oczywiście nic takiego nie

znalazł. Galloway, który cierpiał na brak metali przewodzących, już dawno powyrywał ze ścian

wszystkie haki i wykorzystał na różne sposoby.

Tak zwany uczony, z półprzymkniętymi oczyma, przyrządzał sobie klina. Vanning podszedł

do stojącej w kącie metalowej szafki i ją otworzył. Nie było tam żadnych wieszaków, wobec

czego poskładał fartuch porządnie i położył na dnie. Po czym wrócił na swoje stanowisko na

Monstrum.

— Napijesz się? — spytał Galloway.

Vanning potrząsnął głową.

— Nie, dziękuję. Mam jutro sprawę.

— Zawsze jest jeszcze tiamina. Paskudztwo. Ja pracuję znacznie lepiej, jak mam mózg

obłożony poduszkami pneumatycznymi.

— A ja nie.

— To tylko kwestia wprawy — mruknął Galloway — do której może dojść każdy, jeśli

tylko… Na co się tak gapisz?

— Ta szafka… — powiedział Vanning zdziwiony marszcząc czoło. — Zaraz, ca to takiego…

— Wstał: Metalowe drzwi pozostały niedomknięte i właśnie się otworzyły. A po fartuchu, który

Vanning umieścił w metalowej przegródce, nie było śladu.

— To farba — wyjaśnił sennie Gglloway. — Coś w rodzaju impregnacji. Zbombardowałem

wnętrze tej szafki promieniami gamma. Ale nie nadaje się do niczego.

Vanning podszedł i przesunął świetlówkę, żeby móc lepiej widzieć. Szafka nie była pusta, jak

myślał w pierwszej chwili. Nie było w niej już wprawdzie fartucha, ale za to znajdowała się

maleńka banieczka czegoś… bladozielonego i z grubsza biorąc kulistego.

— Czy ona rozpuszcza różne rzeczy? — zapytał wytrzeszczając oczy.

— Aha. Wyciągnij, to zobaczysz.

Vanning nie bardzo się kwapił z wsadzeniem ręki do środka. Znalazł długie uchwyty do

probówek i wydłubał nimi kulkę. Była to… Szybko odwrócił głowę. Bolały go oczy. Zielona

kulka zmieniała kolor, kształt i wielkość, aż przybrana postać nieforemnego pełzającego ruchu.

Nagle uchwyty zrobiły się zadziwiająco ciężkie.

I nic dziwnego. Vanning trzymał w nich fartuch.

— O, takie właśnie płata figle — wyjaśnił obojętnie Galloway. — Musi być po temu jakiś

powód. Te rzeczy, które wkładam do szafki, robią się małe. Ale jak je wyjmę, wracają do

normalnych rozmiarów. Może mógłbym ją sprzedać jakiemuś magikowi — powiedział z

powątpiewaniem.

 

Vanning usiadł mnąc w palcach fartuch, i przyglądając się metalowej szafce. Był to

prostopadłościan o wymiarach mniej więcej 3X3X5, w środku wyłożony czymś, co

przypominało szarawą farbę położoną metodą wtryskową, na zewnątrz lśniącoczarny.

— Jak tyś to zrobił?

— Co? Sam nie wiem. Tak mi jakoś samo wyszło. — Galloway popijał swoją mieszankę

piorunującą. — Może to sprawa rozciągliwości wymiarów. Moja impregnacja mogła zmienić

zależności czasoprzestrzenne wewnątrz szafki. Ciekawe, co to może znaczyć — mruknął na

stronie. — Słowa mnie ciosami przerażają. Vanning pomyślał o analogu sześcianu.

— To znaczy… chcesz powiedzieć, że ta szafka jest większa wewnątrz niż na zewnątrz?

— Paradoks, najrozkoszniejszy pod słońcem paradoks! To ty mi powiedz. Ja przypuszczam,

że jej wnętrze w ogóle nie znajduje się w tym kontinuum czasoprzestrzennym. No, spróbuj tam

włożyć ten stół, to zobaczysz. — Galloway nie zrobił najmniejszego wysiłku, by wstać, machnął

tylko ręką w kierunku wyżej wzmiankowanego sprzętu.

— Masz rację. Ten stół jest większy od szafki.

— No, jest. Spróbuj go wsunąć po kawałeczku. Najpierw tym rogiem. Śmiało.

Vanning zmagał się ze stołem przez chwilę. Mimo niskiego wzrostu był silny, jak to ludzie

krępi.

— Połóż szafkę, będzie ci łatwiej.

— Ja… uch… Okay, co dalej?

— No i wmanewruj do środka stół.

Vanning spojrzał zezem na przyjaciela, wzruszył ramionami i spróbował wypełnić jego

polecenie. Oczywiście stół nie chciał wejść do szafki. Wszedł tylko róg, a reszta naturalnie

utknęła kołysząc się niepewnie pod kątem.

— No i?

— Poczekaj.

Stół poruszył się. I powoli osiadł na dnie. Vanningowi opadła szczęka, kiedy patrzył, jak

stopniowo wpełza do szafki łagodnym ruchem niezbyt ciężkiego przedmiotu, który tonie w

wodzie. Nic go jednak nie wsysało, po pro stu jak gdyby się roztapiał. Nie zmienione było tylko

to, co wystawało na zewnątrz, ale po trochu zapadło się wszystko.

Vanning nachylił się. Smuga ruchu raziła go w oczy. Wewnątrz szafki było coś… co

zmieniało kontury, kurczyło się, aż przybrała, postać kolczastej nieregularnej piramidy w kolorze

ciemnej czerwieni.

W najszerszym miejscu, po przekątnej, nie miało nawet i czterech cali.

— Nie wierzę w to — powiedział.

Galloway uśmiechnął się.

— Jak to książę Wellington powiedział do młodszego oficera, była to bardzo mała butelka, sir.

— Zaraz, chwileczkę. Jak ja do diabła mogłem wpakować ośmiostopowy stół do

pięciostopowej szafki?

Dzięki Newtonowi — rzekł Galloway. — Siła ciężkości. Napełnij probówkę wodą, to ci

pokażę.

Poczekaj… No, już. I co teraz?

— Do pełna nalałeś? Dobrze. W szufladzie z napisem „Bezpieczniki” znajdziesz kostki cukru.

Połóż kostkę cukru na wierzchu probówki, tak żeby jednym rogiem dotykała wody.

Vanning zastosował się do polecenia.

— No i co?

— Co widzisz?

— Nic. Cukier nasiąka wodą i roztapia się.

— Ano właśnie — powiedział Galloway z naciskiem. Vanning spojrzał na niego w zadumie i

odwrócił się do probówki. Kostka cukru powoli rozpuszczała się i znikała. Po chwili już jej nie

było.

— Powietrze i woda to zupełnie inne warunki fizyczne. W powietrzu kostka cukru może

istnieć jako kostka cukru. W wodzie tylko jako roztwór. Ten jej róg, który sięga wody, podlega

warunkom właściwym wodzie. Zmienia się więc w sensie fizycznym, choć nie w chemicznym.

Resztę załatwia siła ciężkości.

— Mów jaśniej.

— Analogia jest wystarczająco jasna, ty głupku. Woda to jakby szczególne warunki panujące

wewnątrz szafki. A cukier to stół. No i teraz: cukier wchłonął wodę i stopniowo ją przeniknął,

siła ciężkości wciągnęła rozpuszczającą się kostkę do probówki. Rozumiesz?

— Chyba tak. Stół wchłonął… wchłonął czynnik znajdujący się wewnątrz szafki, tak?

Czynnik, który sprawił, że stół się skurczył…

— In partis, nie in toto. Po kawałeczku. Możesz przecież wpakować ludzkie ciało do

niewielkiego pojemnika z kwasem siarkowym, ale też po kawałku.

— Och — powiedział Vanning spoglądając spode łba na szafkę. — A czy możesz ten stół

wyciągnąć z powrotem?

— Sam to zrób. Po prostu wsadź tam rękę i go wyjmij.

— Wsadzić tam rękę? Nie mam najmniejszej ochoty narazić jej na to, że się rozpuści!

— Nie bój się. Ten proces nie jest natychmiastowy. Sam widziałeś. Zanim zmiana się zacznie,

musi upłynąć kilka minut. Możesz sięgnąć ręką do szafki bez obawy o jakiekolwiek przykre

skutki, pod warunkiem, — że nie będziesz trzymał tam ręki dłużej niż jakąś minutę. Zaraz ci

pokażę. — Galloway podniósł się leniwie, rozejrzał do koła i wziął pustą butlę, a następnie

włożył ją do szafki.

Zmiana rzeczywiście nie była natychmiastowa. Dokonywała się powoli — butla zmieniała

kształt i wielkość po trochu, aż wreszcie przypominała zniekształcony sześcian wielkości mniej

więcej kostki cukru. Galloway wyjął go i położył na podłodze.

Sześcian zaczął rosnąć. Aż na powrót przyjął postać butli.

— A teraz stół. Uważaj.

Galloway wyjął niewielką piramidkę, która po chwili wróciła do swej pierwotnej postaci.

— Widzisz? Założę się, że jakieś przedsiębiorstwo zajmujące się składowaniem wiele by za to

dało. Można by tam pomieścić wszystkie meble z całego Brooklynu, ale byłby kłopot z

wyjmowaniem poszczególnych rzeczy. Zmiany natury fizycznej, rozumiesz…

— Trzeba by mieć plan — rzucił Vanning w roztargnieniu. — Sporządzić rysunek znajdujący

się wewnątrz przedmiotów i je pooznaczać.

— Umysł prawniczy — zauważył Galloway. — Napiłbym się czegoś. — Wrócił na kanapę i

zamknął syfon w śmiertelnym uścisku.

— Dam ci za tę szafkę sześć kredytów — zaproponował Vanning.

— Jest twoja. Zresztą i tak zajmuje mi za dużo miejsca. Szkoda, że jej samej nie mogę włożyć

do środka. — Uczony zaśmiał się swobodnie. — To zabawne.

— Tak uważasz? — rzekł Vanning. — Proszę bardzo. — Wyjął z portfela kupony kredytowe.

— Gdzie mam położyć forsę?

— Wsadź do Monstrum. Ono pełni rolę mojego banku… Dzięki. — No tak… Wiesz co,

wyjaśnij mi trochę bliżej tę sztuczkę z kostką cukru. Bo to przecież nie sama siła ciężkości

wciąga kostkę do probówki, prawda? Czy to przypadkiem nie woda przenika cukier…

— Masz rację. Osmoza. Nie. Osmoza ma coś wspólnego z jajkami. Czy może to jest

owulacja? Przewodnictwo, konwekcja, absorpcja! Szkoda, że nie studiowałem fizyki, znałbym

wtedy właściwe słowa. A tak — jestem kompletny osioł. — Galloway pociągnął z syfonu.

— Absorpcja — Vanning spoglądał spode łba. — To nie tylko na tym polega, że cukier

wchłania wodę. To… to… w tym szczególnym przypadku… stół jak gdyby nasiąkał warunkami

panującymi wewnątrz szafki.

— Jak gąbka albo bibuła.

— Co, stół?

— Ja — odparł zwięźle Galloway i pogrążył się w pełnej zadowolenia ciszy, przerywanej

jedynie od czasu do czasu bulgotaniem, kiedy akurat wlewał sobie do przepitego gardła alkohol.

Vanning westchnął i odwrócił się do szafki. Zanim ją uniósł w swoich muskularnych ramionach,

starannie zamknął drzwiczki na klucz.

— Idziesz? No, to dobranoc. Wszystkiego dobrego… wszystkiego dobrego…

— Dobranoc.

— Wszyst–kie–go do–bre–go! — zakończył Galloway z melancholijną rytmicznością,

układając się do snu.

 

Vanning westchnął ponownie i wyszedł w nocny chłód. Na niebie lśniły gwiazdy, tylko na

południu przyćmiewała je łuna Dolnego Manhattanu. Płonące białym światłem wieżowce

tworzyły poszarpany wzór. Wielki neon podnosił zalety Vambuliny: „Vambulina cię ożywi”.

Śmigacz Vanninga stał przy krawężniku. Vanning załadował szafkę do środka i ruszył w

stronę Hudson Floatway, najkrótszą drogą w kierunku śródmieścia. Przyszedł mu na myśl Poe.

„Skradziony list” ukrywany w ten sposób, że leżał na wierzchu, tyle że wielokrotnie składany

i przeadresowywany, zmienił swój wygląd zewnętrzny. Rany! Cóż za wspaniały sejf byłby z tej

szafki. Żaden złodziej by się nie włamał z tej prostej przyczyny, że nie byłaby zamknięta. Żaden

złodziej nie miałby powodu się włamywać. Vanning mógłby napełnić sejf kuponami

kredytowymi, które natychmiast stałyby się nierozpoznawalne. Idealna skrytka.

Ale na jakiej zasadzie ona do diabła działa?

Gallowaya nie było nawet co pytać. Galloway grał ze słuchu. Nie wiedział, że pierwiosnek

rosnący nad brzegiem rzeki, zwykły pierwiosnek, to primula vulgaris. Pojęcie sylogizmu dla

niego nie istniało. Dochodził do wniosków bez pomocy przesłanek ogólnych i szczegółowych.

Vanning zastanawiał się. Dwa przedmioty nie mogą przecież zajmować jednocześnie tej samej

przestrzeni. A zatem w szafce istnieje jakaś inna przestrzeń…

Ale Vanning zgadywał. A przecież musiała być jakaś właściwa odpowiedź. Vanning jeszcze

na nią nie wypadł.

Tymczasem jechał do śródmieścia, kierując swój śmigacz do biurowca, gdzie zajmował całe

piętro. Wwiózł szafkę na górę windą towarową. Nie umieścił jej’ jednak w swoim prywatnym

gabinecie. Byłaby to niepotrzebna ostentacja. Wstawił ją do magazynku nasuwając na nią

częściowo szafę biurową. Po co by pracownicy mieli używać właśnie tej szafki…

Vanning zrobił krok do tyłu i zaczął się zastanawiać. A może…

Rozległ się cichy dzwonek. Zamyślony, nie usłyszał go w pierwszej chwili.. Kiedy dzwonek

przeniknął do jego świadomości, Vanning poszedł do gabinetu i wcisnął guzik wideofonu. Szara,

surowa, brodata twarz mecenasa Hattona wypełniła ekran.

— Dzień dobry — powiedział Vanning.

Hatton skinął głową.

— Usiłowałem pana złapać w domu. Ale nie zdołałem, więc dzwonię do biura…

— Nie sądziłem, że zadzwoni pan teraz. Sprawa jest jutro. Czy nie uważa pan, że trochę za

późno na dyskusję?

— Ale Dugan i. Synowie chcieli, żebym z panem porozmawiał. Odradzałem im to zresztą.

— Hm?

Hatton ściągnął gęste, ciemne brwi.

— Ja skarżę, jak pan wie. Jest bardzo dużo dowodów przeciwko Macilsonowi.

— Tak pan mówi, ale sprzeniewierzenie jest niesłychanie trudne do udowodnienia.

— Czy ma pan jakieś zastrzeżenia przeciwko skopolaminie?

Naturalnie — odparł Vanning. — Nie będzie pan stosował wobec mojego klienta wykrywacza

kłamstw!

— To spowoduje uprzedzenie ze strony przysięgłych.

— Ale nie ze względów natury medycznej. Skopolamina działa fatalnie na Macilsona. Mam

na to zaświadczenie.

— Fatalnie to właściwe słowo! — Ton Hattona zabrzmiał ostro. — Pański klient

zdefraudował te obligacje i mogę to udowodnić.

— Wartości dwudziestu pięciu tysięcy kredytów, tak? Duża strata dla Dugana i Synów. A co

pan sądzi o hipotetycznej sprawie, którą przedstawiłem? Powiedzmy, że te dwadzieścia pięć

tysięcy się znajdzie…

— Czy to prywatna linia? Nie jesteśmy nagrywani?

— Naturalnie. O, proszę, tu jest wyłącznik. — Vanning podniósł do góry sznur z metalową

końcówką. — Ściśle sub rosa.

— To dobrze — odrzekł mecenas Hatton. — Wobec tego mogę panu swobodnie powiedzieć,

że pan jest zwykły kanciarz…

— Phi!

— Stary kawał. Z taaaaką brodą. Macilson zwędził pięć kawałków w obligacjach

wymienialnych na kredyty. Rewidenci już to sprawdzają. A potem przychodzi do pana i pan go

namawia, żeby wziął jeszcze dwadzieścia tysięcy i zaproponował, że je odda, o ile Dugan i

Synowie nie będą skarżyć. No i dzielicie się tymi pięcioma tysiącami. Co w nieruchomościach

wcale nie jest tak mało.

— Do niczego takiego się nie przyznaję.

— Jasne, że nie. Nawet w rozmowie na linii prywatnej. Ale to się rozumie samo przez się.

Tylko że numer jest stary i moi klienci nie zamierzają się z panem cackać, oddają sprawę do

sądu.

— Zadzwonił pan tylko po to, żeby mi to powiedzieć?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin