Jordan Robert - Conan - Droga demona.pdf

(546 KB) Pobierz
Jordan Robert - Conan - Droga d
ROBERT E. HOWARD & ROBERT JORRDAN
CONAN: DROGA DEMONA
PRZEK£AD JACEK MęDRZYCKI
ROZDZIA£ I
Podczas jednej z wypraw przeciwko Piktom, Conan dostaje się do niewoli i wraz z resztą
oddziału zostaje sprzedany na stygijską galerę piracką korsarza Dakara, lecz cały czas
czekał
na moment, by móc zerwać kajdany i gdy przybyli do brzegów Zingary…
W JASKINI LWA
Księżyc powoli wypłynął z masy wełnistych chmur, rzeźbiąc w srebrzystej poświacie
zarysy lasu. Jakiś człowiek rzucił się w kępę krzaków niczym ścigany zwierz, lękający się
zdradzieckiego światła. Gdy dobiegł go odgłos podkutych kopyt, wsunął się jeszcze głębiej w
swą kryjówkę ledwie ważąc się odetchnąć. W ciszy kwilił sennie nocny ptak i mężczyzna
słyszał dobiegający z oddali leniwy chlupot fal, uderzających o brzeg. Przesuwające się
chmury ponownie skryły księżyc w chwili, gdy spomiędzy drzew po drugiej stronie polany
wynurzył się jeździec.
Mężczyzna w ukryciu zaklął cicho. Ze swego miejsca mógł rozpoznać jedynie niewyraźną,
poruszającą się sylwetkę, słyszał jedynie brzęk strzemion i skrzypienie rzemieni. Naraz
księżyc wypłynął ponownie i uciekinier z głębokim westchnieniem ulgi wyskoczył z zarośli.
Koń cofnął się i parsknął. Jeździec stłumił okrzyk zdziwienia i w jego uniesionej ręce
błysnęło ostrze krótkiej włóczni. Wygląd postaci, która tak niespodziewanie wyprysnęła
przed końskim łbem nie należał do tych, które mogłyby uspokoić samotnego wędrowca. Był
to wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, odziany tylko w przepaskę na biodrach ze
stalowymi mięśniami prężącymi się w świetle księżyca.
— Z drogi bo cię przebiję — warknął jeździec po aquilońsku.
— Kim jesteś na Croma!?
— Conan, Cymmeryjczyk — odparł mężczyzna w jednym z dialektów aquilońskich. —
Mów ciszej — dodał szybko. Jesteśmy niespełna milę od miejsca schadzki stygijskich
piratów, mogli wysłać zwiadowców. Nie mogę pojąć, że was dotąd nie pojmali. W osłoniętej
wysokimi drzewami przybrzeżnej zatoczce ukryte są trzy galery, widziałem też błyski zbroi
na brzegu. Dziś w nocy udało mi się zbiec z pirackiej galery Stygijczyka Dakara, gdziem od
miesięcy przykuty był do wioseł. Miał on tu umówione spotkanie, którego celu nie znam, ale
obawiając się ze strony Zingarańczyków jakowejś zdrady, zakotwiczył poza zatoczką. Lecz
teraz Dakar leży martwy na dnie morza, drzemał na dziobie, gdy udało mi się zerwać
łańcuch,
podejść go cichcem i udusić. Potem popłynąłem do brzegu.
Jeździec mruknął coś, siedząc nieruchomo na koniu, niczym rzeźba wyryta w mroku
światłem księżyca. Był wysoki, szara kolczuga, w którą był odziany nie zdołała skryć
twardych zarysów jego długich kończyn. Z odzianej w stal głowy spływał zsunięty niedbale
do tyłu również stalowy kaptur. Nawet w zwodniczym świetle księżyca, jego jastrzębi
drapieżny wygląd zrobił na uciekinierze wrażenie.
— Sądzę, że kłamiesz — rzekł w tym samym języku co Conan — lecz z jakimś
szczególnym uporem podajesz się za galernika, z tymi świeżo przystrzyżonymi włosami i
ogoloną twarzą? I jakaż to stygijska galera odważyłaby się skrywać przy zingarańskim
brzegu, tak blisko miasta?
— Na Croma! — odparł wyraźnie zaskoczony uciekinier — nie możesz zaprzeczyć, że
jestem Cymmeryjczykiem! A co do mych włosów i brody, myślę iż nawet w niewoli nie
przystoi żołnierzowi niechlujstwo. Jednym z jeńców na galerze był shemicki cyrulik i nie
dalej jak tego ranka wymogłem na nim, by mnie ostrzygł i ogolił. Wszyscy też wiedzą, że
Stygijczycy przemykają się między wyspami Akhbet i Baracha, tam i z powrotem niemal bez
przeszkód. Lecz ryzykujemy życiem stojąc tu i gadając po próżnicy. Użycz mi strzemienia i
uchodźmy stąd!
— Nie sądzę — mruknął jeździec, widziałeś za dużo…
I potężnym zamachem całego ciała pchnął włócznię prosto w pierś barbarzyńcy. Cios był
tak niespodziewany, że jedynie instynktowny unik zaatakowanego ocalił mu życie. Mimo
 
całkowitego zaskoczenia jego stalowe nerwy były o ułamek sekundy szybsze niż lecąca stal,
która drasnęła go jedynie w ramię przecinając skórę i przemknęła ze świstem obok. Lecz już
nie ślepy instynkt kazał mu uchwycić za drzewce włóczni i targnąć ją do siebie. Przypływ
wściekłości wyzwolony niezawinionym atakiem wypełnił mu umysł żądzą mordu. Unik przed
ciosem i szarpnięcie włóczni nastąpiły równocześnie. Straciwszy równowagę po chybionym
ciosie, jeździec zwalił się z siodła, głową naprzód, prosto na swego przeciwnika i obaj upadli
na ziemię. Jeźdźcowi spadł z głowy niedbale nałożony hełm. Koń parsknął i rzucił się w
stronę ściany lasu.
Padając jeździec wypuścił włócznię i obaj walcząc teraz w ciasnym uścisku, przetoczyli się
przez otwartą przestrzeń i wpadli w zarośla. Opancerzona ręka jeźdźca chwyciła rękojeść
sztyletu, lecz Conan był szybszy. Z olbrzymim wysiłkiem wtoczył się na swego przeciwnika i
złapał ciężki kamień zaciskając na nim mocno palce. Sztylet błysnął w świetle księżyca, lecz
nim zdążył opaść, kamień uderzył z ogłuszającą siłą w opancerzoną głowę napastnika.
Elastyczna misiurka nie była dostatecznym zabezpieczeniem przed takim ciosem. Giętkie
ogniwa wprawdzie nie pękły, lecz ugięły się i Conan poczuł jak pod jego ciosem pękają kości
czaszki. Z wezbranym okrucieństwem były niewolnik uderzył raz jeszcze i jeszcze, dopóki
wróg nie znieruchomiał, leżąc pod nim z krwią sączącą się spod zdruzgotanej misiurki.
Dysząc z wysiłku, powstał odrzucając swą okrutną broń i spojrzał na pokonanego.
Potrząsnął w oszołomieniu głową ciągle targany gniewem i zdziwieniem. Nagle uderzyła go
niespodziewana myśl i zdziwił się iż nie pomyślał o tym wcześniej. Jeździec nadjechał od
strony stygijskiego obozowiska. Z pewnością było niemożliwe aby przejechał mimo niego
niezauważonym. Musiał więc być w obozie, a to oznaczało, że człowiek ten był w jakiejś
zmowie z piratami. Conan znów potrząsnął głową z niedowierzaniem. Wiele nauczył się o
świecie od czasu, gdy w armii Yildiza, króla Turanu przebył pustynie, góry i dżungle
Hyrkanii i kiedy dotarł, aż po granice Khitaju. Wiedział, że Turańczycy i Hyrkańczycy nie
zawsze skakali sobie wzajem do gardeł. Czasem układali się sekretnie, by pokrzyżować
plany
ludziom Zachodu. Lecz nigdy nie słyszał żeby Aquilończyk okazał się renegatem, a ów
człowiek w zbroi, ze znakiem sokoła nie był Zingarańczykiem.
Przymuszony naglącą potrzebą Conan jął rozbierać zabitego. Martwy mężczyzna był
gładko ogolony z równo przyciętymi płowymi włosami. Sądząc z wyglądu mógł być
Aquilończykiem, lecz Cymmeryjczyk pamiętał o jego obcym akcencie. Były niewolnik
pośpiesznie założył zbroję, zapiął mocno pas z mieczem, wokół swych smukłych bioder i
rozejrzał się za stalowym hełmem, który nałożył na czarne jak smoła włosy. Wszystko leżało
na nim jak ulał. Nieznany napastnik i on byli tej samej budowy. Pogładził rękojeść długiego
miecza i po raz pierwszy od wielu miesięcy znów poczuł się mężczyzną. Uderzenia pochwy o
zakute w żelazo udo upewniały go, że jest znów Conanem Cymmeryjczykiem, najlepszym,
najemnym żołnierzem wojsk aquilońskich. Żaden dźwięk oprócz odległego świergotu ptaków
nie zakłócał ciszy, gdy łapał rumaka pasącego się na skraju lasu. Gdy wskoczył na siodło,
długie miesiące pełne poniżenia i niewolniczej pracy opadły z niego jak zrzucona opończa,
pozostawiając jedynie ponurą determinację wyrównania długów z tymi psami Piktami.
Uśmiechnął się słabo przypominając sobie przedśmiertny charkot Dakara, lecz twarz mu
pociemniała, gdy w świetle księżyca pojawiło mu się inne, szydercze oblicze, szczupła
jastrzębia twarz, zwieńczona spiczastym hełmem z czaplim pióropuszem. Książe Ortan, syn
Sildiza Karlana zwanego przez Piktów Krwawym Demonem.
Zjawa wykrzywiała się kpiąco, lecz Conan wiedział, że kiedyś nadejdzie jego dzień i na
ten dzień gotów był czekać z cierpliwością, której nie starczało mu w innych sprawach, z
mściwą, barbarzyńską cierpliwością, niezbadaną jak góry w Cymmerii, które ją zrodziły.
Conan pozostawił włócznię tam gdzie upadła, lecz odwiązał od łęgu siodła trójkątną tarczę
i czujny jak wilk, zanurzył się w cień drzew, jadąc w kierunku, w jakim zmierzał przed
incydentem. Na tarczy nie umieszczono żadnych znaków tylko na piersi kolczugi widniał
wykonany ze złota emblemat przypominający sokoła i bez wątpienia aquilońskiej roboty.
Lasy, które teraz przemierzał były tak bezludne, jak gdyby był ostatnim człowiekiem na
ziemi. Trzymał się brzegu morza tak blisko, jak tylko starczało mu odwagi, kierując się
odgłosem odległego przyboju. Teren był nierówny i pagórkowaty. Po jakichś trzech
godzinach jazdy, między drzewami zaczęły błyskać światła Kordawy, pojawiając się, gdy
wjeżdżał na wzniesienia i znikając znów, gdy opuszczał się w doliny. Było jak obliczył, nieco
po północy, gdy dojechał do przedmieść oddzielonych od reszty miasta — a jednak będących
jego częścią — rozpostartych wzdłuż północnego wybrzeża.
Była to dzielnica zingarańskich kupców i innych cudzoziemskich handlarzy, zabudowana
rozrzuconymi z rzadka ulicami, z rzeźbionymi, drewnianymi budynkami i pokaźniejszymi
domami z kamienia. Nim dotarł do centrum miasta zatrzymał go mur i obwołała straż przy
 
bramie. Czyjaś opancerzona ręka oświetliła mu twarz pochodnią, lecz nim zdążył oznajmić
kim jest ujrzał, jak od ściany oderwała się odziana w czarny aksamit postać i jęła przyglądać
mu się uważnie. Padło kilka słów, brama uniosła się ze zgrzytem, by opaść, gdy tylko ją
minął. Chciał już odjechać, gdy postać w aksamicie rzuciła się w jego stronę i chwyciła konia
za cugle.
— światła, światła! — krzyknęła niecierpliwie. — Na co czekacie? Zapomnieliście o
rozkazach Najjaśniejszego Pana? Hej, Moger, przywiąż konia do słupa. Chodźcie ze mną
szlachetny panie Nortwaldzie. Nie, czekajcie! Ktoś mógłby was rozpoznać! Wprawdzie w
tym aquilońskim stroju i bez brody sam nie poznałbym was, gdyby nie ten złoty sokół na
kolczudze. Lecz ktoś inny mógłby… Weźcie tę szarfę i zasłońcie nią twarz.
Conan obwiązał szarfę luźno wokół hełmu tak, że widać było tylko jego niebieskie oczy.
Nie ulegało wątpliwości, że wzięto go za człowieka, którego zabił. Było niemal pewne, że
zdążał prosto w paszczę lwa, lecz było równie pewne, że znalazłby się w jeszcze większym
niebezpieczeństwie wyjawiając swą tożsamość. Imię Nortwald wywołało w głębi jego umysłu
jakieś mgliste skojarzenia i instynktownie pomacał rękojeść miecza.
Przewodnik poprowadził go ciasnymi, wyludnionymi ulicami aż wreszcie Conan
zorientował się, że znajdują się niedaleko od leżącej nad cieśniną przystani. Zatrzymali się u
stóp szerokiej, przysadzistej, kamiennej wieży bez wątpienia pamiątki z dawniejszych,
prymitywnych czasów. Ktoś wyjrzał na zewnątrz przez wizjer w drzwiach.
— Otwórz głupcze — wyszeptał człowiek w aksamicie. — To ja Angus i pan Nortwald
Groźny!
Z przeciągłym zgrzytem zawiasów drzwi otwarły się. Conan wszedł z zamętem
fantastycznych przypuszczeń w głowie.
Nortwald Groźny, a więc to on był człowiekiem, którego zatłukł kamieniem na polanie.
Słyszał był o tym Vanirze, najgroźniejszym szermierzu Gwardii Przybocznej króla, bandy
najemników z północy, zabijaków na usługach Aquilończyków. Widywał ich w okolicach
pałacu imperatora, wysokich, brodatych mężów w szpiczastych hełmach, obszytych purpurą
płaszczach i pozłacanych zbrojach. Lecz cóż robił kapitan Gwardii, jadąc odziany w zwykłą
zbroję Aquilończyka drogą wiodącą z stygijskiego obozu?
Conan poczuł się jak gdyby wchodził do mrocznego lochu, pełnego jadowitych węży, lecz
zacisnął tylko mocniej zasłonę na twarzy i podążył za swym przewodnikiem, krótkim,
ciemnym korytarzem. Weszli do małej, słabo oświetlonej komnaty, w której ktoś siedział na
wielkim, zdobionym krześle. Przewodnik pokłonił się głęboko, niemal do ziemi i wycofał
zamykając za sobą drzwi. Cymmeryjczyk stał wytężając oczy. Gdy przyzwyczaiły się już do
półmroku, zaczął powoli rozpoznawać zarysy siedzącej postaci. Był to niski, krępy
mężczyzna owinięty gładkim, ciemnym, satynowym płaszczem, skrywającym wszystkie inne
szczegóły jego stroju. Na stole leżał kapelusz z zagiętym rondem i bez pióropusza oraz
maska, znak, że mężczyzna przyszedł tu potajemnie, lękając się rozpoznania. Barbarzyńca
skierował wzrok na twarz nieznajomego. Czarna z granatowym połyskiem broda, była
starannie ufryzowana. Ciemne loki przytrzymywała przecinająca szerokie czoło, wyszywana
złotem opaska, spod której spoglądało dwoje dużych, brązowych oczu, znamionujących
wrodzoną bystrość.
Conan poczuł jak mróz przebiega mu po krzyżu. Na Croma w jakąż to ciemną intrygę się
wpakował? Mężczyzną siedzącym na krześle był bowiem sam Akron Al Koor, król Piktów!
— Przybyłeś wystarczająco szybko Nortwaldzie — powiedział król, a Conan nic nie
odrzekł, zastanawiając się jakież to tajemne sprawy przywiodły go w środku nocy, z pałacu o
marmurowych kolumnach, do tej ponurej wieży poza granicami państwa.
— Widać nie żałowałeś koniowi ostróg — ciągnął — posłaniec nie wyjawił ci dlaczego
kazałem ci przybyć?
Conan na chybił trafił potrząsnął przecząco głową. Akron przytaknął.
— Tak, kazałem mu tylko doprowadzić cię tutaj. Lecz powiedz czy kiedy żeglowałeś
wśród piratów ktokolwiek domyślił się kim naprawdę jesteś?
Conan ponownie potrząsnął głową. Akron uśmiechnął się.
— Oszczędnyś w słowach jak zwykle, stary wilku! To dobrze. Lecz teraz mam dla ciebie
nowe zadanie, ważniejsze nawet niż tropienie stygijskich piratów. Dlatego posłałem po
ciebie.
— Słuchaj Nortwaldzie. Kiedy ty wyruszyłeś na przeszpiegi wśród Stygijczyków przez
kraj nasz przeciągnęły zastępy Aquilończyków. Nie przyszli jak Petrus Daggan i Artros na
czele chmary łotrów i żebraków. Ci przybyli na bojowych rumakach, z taborami, niewiastami,
łucznikami, zbrojnymi, wszyscy rozpłomienieni żądzą zdobycia krwawych łupów.
Pierwszy przybył Hugon Cermandis, Bossończyk, lennik Aquilonii. Podjąłem go po
królewsku obdarowałem hojnie i nakłoniłem, by złożył mi hołd lenny i przysięgę wierności.
 
Potem nadeszli inni: Herera Al Gotryd z Kordawy, Skalwin Morgan z bratem Gallwinem
Morgan i wreszcie ten aquiloński diabeł Crommvell. Bracia Morgan złożyli mi hołd prócz
upartego księcia Kordawy i dlatego muszę się ukrywać, lecz jego się nie lękam, jest opętany
myślą o niepodległej Zingarze. Crommvell to co innego, poderżnąłby gardło świętemu Mitrze
dla zaspokojenia swych ambicji.
Walczyli dla mnie z Cymmeryjczykami, zdobyli przygraniczne miasto lecz wystrychnąłem
ich na dudka wysyłając Nuela Mitesa w głąb Cymmerii aby ułożył się z barbarzyńcami i teraz
miasto jest obsadzone przez moich żołnierzy. Cała ta chmara ciągnie teraz na południe i nie
wątpię iż po przekroczeniu wzgórz i rzeki, Sildiz Karlan wyrżnie ich w pień. Choć może być i
tak, że oni wezmą górę, lecz wówczas poniosą takie straty, że przez lata nie będzie z ich
strony żadnego zagrożenia. Cóż, lękam się ich daleko mniej niż tego diabła Crommvella,
którego tylko szczęśliwy traf pozwolił mi pokonać dwanaście lat temu kiedy nadciągnął z
północy z Rubenem Guido.
Posłałem po ciebie Nortwaldzie, albowiem nie ma męża na wschód od Shirki, który
mógłby dotrzymać ci pola. Ukułem precyzyjny plan, lecz Crommvell już raz mi uszedł. Byłeś
mi okiem, uchem i mózgiem między korsarzami, teraz musisz stać się mym mieczem. Twym
zadaniem jest nie dopuścić, by Crommvell uszedł z życiem, gdy Sildiz Karlan uderzy na
Aquilończyków. Nie wdawaj się w inne potyczki, niech twój miecz szuka tylko jego! Mój
rozkaz brzmi: nieważne co się stanie, jak potoczą się losy bitwy, kto zwycięży, a kto poniesie
klęskę, kto przeżyje, a kto zginie, ty zabij Crommvella!
Głos Akrona wypełniał całą komnatę, jego ciemne oczy błyszczały. Potężna osobowość
tego człowieka przygniatała wręcz fizycznie Conana.
— Najemnicy są już od kilku dni w drodze — ciągnął Akron — lecz podróżują powoli
jako, że ich jazda musi dotrzymywać kroku taborom. £atwo przemkniesz koło nich i
osiągniesz Sildiz Karlana zanim ten rozpocznie bitwę tak jak się z nim ułożyłem. Koń czeka
już na ciebie w łodzi, świeży koń oczywiście. £ódź cumuje przy Zielonym Nabrzeżu, Angus
wskaże ci drogę. Po zachodniej stronie spotkasz Agemorana, tego samego, którego zwą
Szalonym Jeźdźcem. On doprowadzi cię do Karlana. Rodeon Harnides jest z Gotrydem…
Akron urwał gwałtownie, spoglądając na misiurkę Conana. — Na świętego Mitrę,
Nortwaldzie! — wykrzyknął. — Na twym pancerzu jest świeża krew. Czyś ranny?
Odruchowo z głową huczącą od natłoku myśli Conan odpowiedział.
— Nie.
Od razu zauważył swój błąd. Akron wzdrygnął się i w jego bystrych oczach mignęła
podejrzliwość. Człowiek ten miał wszystkie zmysły wyostrzone niczym klinga miecza.
— To nie głos Nortwalda — warknął i ruchem szybkim jak u atakującego jastrzębia,
zerwał szarfę z twarzy przybysza. Obaj zerwali się na równe nogi.
— Szpieg! To nie Nortwald! Hej, straże! — zawołał cofając się król. światło świec
zabłysło na klindze miecza Cymmeryjczyka. Akron kocim ruchem uskoczył w tył i
świszczące ostrze ścięło jedynie pukiel włosów z jego głowy. W jednej chwili przez
wszystkie drzwi wpadli żołnierze i komnata wypełniła się zbrojnymi mężami. Lecz widok
króla rozpaczliwie broniącego się przed zajadłym atakiem tego, którego uważali za jego
oddanego sługę, zmroził im krew w żyłach. Za to Conan nie stracił głowy. Nie marnując
czasu na kolejny cios wymierzony w Akrona, który schronił się za wielkim krzesłem i
krzykiem ponaglał żołnierzy, by zasiekli napastnika, Cymmeryjczyk rzucił się w stronę
najbliższych drzwi, gdzie trzech ludzi zagrodziło mu drogę. Pierwszy upadł z czaszką
rozłupaną wraz z hełmem potężnym ciosem barbarzyńcy i gdy dwóch pozostałych rzuciło się
nań rąbiąc mieczami Conan uskoczył i runął do przodu torując sobie drogę tarczą i
odrzucając
ich na boki. Niczym szarżujący byk, Conan wypadł na korytarz, chwytając w biegu
równowagę. Zewnętrzne drzwi nie były strzeżone. Po krótkiej szarpaninie z łańcuchami i
ryglami wyskoczył na zewnątrz, zatrzaskując wrota tuż przed nosem prześladowców. Pobiegł
wąską ulicą, przeklinając brzęk jaki jego odziane w stal stopy, czyniły na bruku. Stracił już
nadzieję, że zgubi napastników, gdy pojawiły się przed nim szerokie, marmurowe stopnie,
schodzące na znane mu z poprzedniego pobytu nabrzeże, zwane Zieloną Przystanią. U stóp
schodów cumowała pękata łódź, której sternik trzymał linę przewleczoną przez pierścień
osadzony w marmurze. Pachołkowie przytrzymywali smukłego czarnego konia. Krzepcy
wioślarze aż zachłysnęli się ze zdumienia, widząc pośpiech żołnierza, który wskoczył do
łodzi, przeskakując ostatnie stopnie.
— W drogę! — krzyknął.
Załoga zawahała się. Z góry dobiegał zgiełk pogoni. Dźwięczała stal, błyskały pochodnie.
— Odbijajcie!
Naga stal błysnęła w opancerzonej dłoni barbarzyńcy. Wioślarze, zwykli wyrobnicy, nie
 
mieli w sobie nic z wojowników. Sternik odcumował łódź i odepchnął potężnie od stopni
nabrzeża. Ciężka łódź wysunęła się na główny nurt i wioślarze naparli na wiosła. Wypłynęli
na ciemne wody, w których odbijały się gwiazdy. Obejrzawszy się Conan zobaczył uzbrojone
postacie biegające tam i z powrotem po przystani w poszukiwaniu łodzi. Szczęście mu jednak
sprzyjało i nabrzeże zniknęło w oddali, zanim usłyszał stłumione skrzypienie wioseł w
dulkach, znak, że pogoń przeniosła się na wodę.
Wioślarze widząc ociekający krwią miecz żołnierza, przyłożyli się do wioseł tak silnie jak
gdyby wieźli samego Akrona. Odgłos ścigającej łodzi zbliżał się powoli, trzymała się jego
śladu podczas tego trzymilowego wiosłowania i na ostatnich kilkuset metrach mógł już
dostrzec błyski gwiazd, odbijających się w hełmach pogoni. Gdy dziób łodzi zarył się w
zachodni brzeg, nadal jeszcze utrzymał pewien dystans. Conan wskoczył na siodło, spiął
konia ostrogami, przeskoczył przez burtę i zniknął w ciemności.
Miał teraz sporą przewagę. Jego prześladowcy byli bez koni, choć nie mógł wykluczyć, że
mieli je gdzieś w pobliżu. Kierował się ku północy pędząc wyciągniętym galopem. W
ciemności mógł rozróżnić tylko niewyraźne zarysy równinnego krajobrazu, urozmaiconego
niskimi wzgórzami i z rzadka rozrzuconymi plamami, które uznał za pasterskie szałasy.
Kiedy chmury ponownie zasłoniły gwiazdy i zaszedł księżyc ściągnął cugle i jechał teraz
powoli niemal jak na przejażdżce.
Nagle uświadomił sobie jakiś ruch w pobliżu. Usłyszał niespokojne stąpanie kopyt i
dzwonienie uprzęży. Jakieś głosy przeklinały w języku obcym, lecz brzmiącym nienawistnie
znajomo. Stygijczycy! W ciemności wjechał prosto na nich! Otaczali go dookoła. Sięgał już
ukradkiem do rękojeści miecza, gdy wtem świszczący głos zapytał:
— Czy to wy panie Nortwaldzie?
— Któż by inny — burknął Cymmeryjczyk usiłując naśladować szorstki akcent.
— Zapal ogień — mruknął inny głos — lepiej mieć pewność. Rozległy się uderzenia stali
o krzemień i rozbłysnął mały ogieniek oświetlając krąg brodatych jastrzębich twarzy i
odbijając się w wypolerowanych naramiennikach, hełmach i kolczugach. Wysoki wojownik
trzymający pochodnię pochylił się i obrzucił Conana badawczym spojrzeniem.
— Widzicie złotego sokoła? — rzekł korsarz. — Poza tym spójrzcie na miecz. Twarz
Nortwalda Groźnego nie jest mi aż tak dobrze znana bym mógł go rozpoznać, szczególnie
bez
brody, lecz na Croma zawsze rozpoznałbym tę broń.
Pochodnia zgasła. Z tyłu od strony brzegu dobiegały stłumione głosy wielu ludzi. Tu i tam
błyskały pochodnie. Cymmeryjczyk czuł, że wojownicy wokół niego są nieufni, słyszał brzęk
bułatów w pochwach.
— Ktoś był z wami? — zapytał wysoki Stygijczyk.
— Ludzie, których dał mi król, by upewnić się, że dotarłem tu bezpiecznie — odparł
Conan. Obawia się, że Aquilończycy mogą mieć szpiegów wśród naszych. Lecz czemu
jeszcze zwlekamy? Wkrótce będzie świtać.
— Prawda — mruknął korsarz. — I lepiej przed świtem znaleźć się bezpiecznie wśród
wzgórz. Przybyliście przed czasem. Jechaliśmy na brzeg, by was spotkać, gdy wyjechaliście
nam na przeciw. To szczęście, że nie minęliśmy się w tych przeklętych ciemnościach.
Jedźcie
między nami szlachetny panie.
Ruszyli kłusem, który przeszedł w wyciągnięty galop połykając milę za milą. O świcie cała
grupa jak banda pustynnych duchów przecięła grzbiet Wilczego Wzgórza i zniknęła pośród
gór.
światło poranka ukazało Conanowi jego towarzyszy: gromadę odzianych w skóry i stal ze
złotem Stygijczyków o jastrzębim wyglądzie. Pędzili niczym wiatr jak wojownicy, którzy nie
muszą oszczędzać swych wierzchowców i Conan domyślał się, że gdzieś wśród wzgórz
muszą na nich czekać rozstawne konie, byli już bowiem poza granicami Zingary. Nikt go nie
podejrzewał, a on nie miał żadnego planu, jak wybrnąć z tej niewesołej maskarady. Po prostu
pozwalał się nieść biegowi wydarzeń, porwany ich wirem bez własnego udziału. Gdyby
trafiła się jakaś okazja, wiedziałby co robić, lecz na razie był bezradny, w niewielkim tylko
stopniu panując nad sytuacją.
Doprawdy tak układało się całe jego życie, myślał posępnie w rytm tętniących kopyt.
Urodził się na polu bitwy, podczas walki pomiędzy jego plemieniem, a bandą najeźdźców z
północy — Vanirów. Wrodzona zapalczywość uwikłała go w taki splot wydarzeń, że sam
stracił nadzieję na wywikłanie się z niego. Opuścił więc ziemię ojczystą. Niechęć do
osiadłego życia i jego gorąca krew sprowadziły go na drogę występku. Został złodziejem,
porywaczem i zabójcą. A wkrótce zawiodła go w służbę księcia Ragorta z Belverus, który
ciągle wodził się za łby ze swym do lisa podobnym bratem. Lecz niespokojny duch Conana
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin