Robert Jordan - Kolo czasu 05_2 - Spustoszone Ziemie.pdf

(1866 KB) Pobierz
Robert Jordan - Kolo czasu 05_2
Robert Jordan
SPUSTOSZONE ZIEMIE
(Przełożyła Katarzyna Karłowska)
 
ROZDZIAŁ 1
ZAKŁAD
Łagodny nocny wietrzyk przeleciał ponad Eianrod i zamarł. Rand, który
siedział na kamiennej balustradzie szerokiego płaskiego mostu w samym sercu
miasteczka, pomyślał, że pewnie ten wiatr niesie rozgrzane powietrze, ale po okresie
spędzonym w Pustkowiu nie potrafił tego ocenić. Ciepły być może, jak na nocną
porę, ale nie dość, by trzeba rozpiąć czerwony kaftan. Z przyjemnością patrzył na
płynącą pod nim rzekę, na rozigrane cienie, które w księżycowym świetle rzucały na
ciemną połyskliwą powierzchnię rozpędzone chmury. Rzeka nigdy nie była szeroka,
lecz teraz jej wody płynęły o wiele węższym strumieniem. Siedział i wpatrywał się w
jej nurt kierujący się na północ. O zabezpieczenia zadbał wcześniej; otaczały
obozowisko Aielów rozbite wokół miasteczka. Sami Aielowie rozstawili straże tak
gęsto, że nawet jaskółka nie prześlizgnęłaby się nie zauważona. Mógł poświęcić
godzinę, szukając ukojenia w widoku wartko płynącej wody.
Z pewnością tak było lepiej niźli poprzedniej nocy, kiedy to musiał rozkazać
Moiraine, żeby wyszła, bo inaczej nie mógłby pobierać nauk od Asmodeana. Zabrała
się nawet za przynoszenie mu posiłków i rozmawiała z nim w trakcie ich spożywania,
jakby zamierzała wepchnąć mu do głowy wszystko, co wiedziała, zanim dotrą do
Cairhien. Nie umiał znieść jej błagań o pozwolenie pozostania - autentycznych błagań
tak jak poprzedniej nocy. W przypadku kobiety pokroju Moiraine takie zachowanie
było tak nienaturalne, że aż miał ochotę się zgodzić, byle tylko położyć temu kres. Co
najprawdopodobniej stanowiło powód, dla którego tak właśnie postępowała. O wiele
lepiej spędzić godzinę na wsłuchiwaniu się w spokojne, miarowe pluskanie rzeki.
Jeśli będzie miał szczęście, tej nocy Aes Sedai da mu spokój.
Pasy gliny, szerokości ośmiu, może dziesięciu kroków, które na obu brzegach
oddzielały wodę od chwastów, zmieniły się w spękaną skorupę. Podniósł głowę, by
spojrzeć na chmury przemykające po tarczy księżyca. Mógł spróbować zmusić je, by
uroniły deszcz. Dwie fontanny w miasteczku wyschły, prawie połowa studni nie
nadawała się do oczyszczenia z zalegającego w nich pyłu. Niemniej jednak
"spróbować" było tu właściwym słowem. Już raz wywołał deszcz; cała sztuka
polegała teraz na przypomnieniu sobie, jak tego dokonał. Gdyby mu się udało, to
może mógłby wówczas sprawić, by tym razem nie był to potop i nawałnica, która
łamie drzewa.
 
Asmodean mu nie pomoże; najwyraźniej nieszczególnie znał się na pogodzie.
Na każdą rzecz, jakiej ten człowiek go nauczał, przypadały dwie inne, wobec których
Asmodean albo wyrzucał ręce w bezradnym geście, albo zwodził go mglistymi
obietnicami. Rand uważał kiedyś, że Przeklęci potrafią wszystko, że są
wszechwiedzący. Jeśli jednak pozostali byli tacy jak Asmodean, to mieli nie tylko
luki w wiedzy, ale również słabe strony. Mogło też w rzeczywistości być tak, iż on
wiedział już więcej o pewnych rzeczach niż oni. Niż niektórzy, przynajmniej.
Problem polegał na dowiedzeniu się, którzy to są. Semirhage władała pogodą
niemalże równie kiepsko jak Asmodean.
Zadygotał, jakby to była noc w Ziemi Trzech Sfer. Asmodean nigdy mu tego
nie powiedział. Lepiej słuchać wody i nie myśleć, jeśli tej nocy miał zamiar w ogóle
zasnąć.
Podeszła do niego Sulin, z shoufą opuszczoną na ramiona, odsłaniającą jej
krótkie, siwe włosy, i oparła się o balustradę. Żylasta Panna była uzbrojona jak do
bitwy, w łuk, strzały, włócznie, nóż i skórzaną tarczę. To ona tej nocy dowodziła jego
przyboczną strażą. Dwa tuziny innych Far Dareis Mai przykucnęło swobodnie na
moście, w odległości dziesięciu kroków.
- Dziwna noc - zagaiła. - Grałyśmy w kości, ale ni stąd, ni zowąd, wszystkie,
co do jednej, zaczęłyśmy wyrzucać same szóstki.
- Przykro mi - wypalił bez namysłu, za co obrzuciła go osobliwym
spojrzeniem. Oczywiście nie miała o niczym pojęcia, nie chwalił się tym wszem i
wobec. Zmarszczki, które rozsyłał jako ta'veren, rozkładały się na dziwaczne, losowe
sposoby. Nawet Aielowie nie chcieliby podejść do niego bliżej niż na dziesięć mil,
gdyby wiedzieli choć połowę.
Tego dnia pod trzema Kamiennymi Psami zapadła się ziemia i wpadli do
gniazda jadowitych węży, jednakże żadne z kilkunastu ukąszeń nie natrafiło na nic
prócz tkaniny. Wiedział, że to on nagina los. Tal Nethin, rymarz, który przeżył Taien,
właśnie tego popołudnia potknął się o kamień i skręcił sobie kark, kiedy upadł na
równy, porośnięty trawą grunt. Rand bał się, że to też jego dzieło. Ale dla odmiany,
Bael i Jheran zakończyli waśń krwi między Shaarad i Goshien, kiedy wspólnie z nimi
spożywał popołudniowy posiłek złożony z suszonego mięsa. Nadal nie znosili się
wzajemnie i zdawali się nie rozumieć, co właściwie zrobili, ale stało się - przy
wymianie ślubowań i przysiąg wody jeden przytrzymywał drugiemu kubek podczas
picia. Dla Aielów przysięgi wody były bardziej wiążące od wszelkich innych; całe
 
pokolenia być może przeminą, nim Shaarad i Goshien poważą się choćby na
wzajemne podkradanie owiec, kóz albo bydła.
Zastanawiał się, czy te przypadkowe efekty kiedykolwiek zadziałają na jego
korzyść; być może miało do tego dojść lada chwila. Co jeszcze zdarzyło się tego
popołudnia, za co można by było obarczyć go winą, nie wiedział; nigdy nie pytał i
wolał o tym nie słyszeć. Baelowie i Jheranowie tylko częściowo nadrabiali za Talów
Nethinów.
- Od wielu dni nie widziałem ani Enaili, ani Adelin zauważył. Zmiana tematu
równie dobra jak każda inna. Te dwie dziewczyny zdawały się szczególnie zazdrosne
o swoje miejsca w pełnionej przy nim straży. - Czy może są chore?
Spojrzenie, jakim obdarzyła go Sulin, było bardziej osobliwe od
poprzedniego.
- Wrócą, kiedy odechce im się zabaw z lalkami, Randzie al'Thor.
Otworzył usta i zaraz je na powrót zamknął. Aielowie byli dziwni - lekcje
Aviendhy częstokroć dziwność tę jeszcze dodatkowo uwydatniały, miast ją
redukować - ale to zakrawało na jakiś absurd.
- No cóż, powiedz im, że są dorosłymi kobietami i że tak też powinny się
zachowywać.
Nawet w nikłym świetle księżyca zauważył, że uśmiechnęła się z
zadowoleniem.
- Będzie, jak Car'a'carn sobie życzy.
A to niby co miało znaczyć?
Przez chwilę mierzyła go wzrokiem, wydymając wargi w namyśle.
- Nie jadłeś jeszcze tego wieczora. Strawy zostało dość dla każdego, a ty nie
napełnisz czyjegoś brzucha, gdy sam będziesz chodził głodny. Jeśli nie będziesz jadł,
ludzie będą się martwić, żeś chory. I w końcu rozchorujesz się naprawdę.
Parsknął cichym śmiechem, podobnym do końskiego rżenia. W jednej chwili
Car'a'carn, w następnej... Jeśli nie pójdzie po coś do jedzenia, Sulin prawdopodobnie
sama mu przyniesie. I będzie usiłowała go karmić tak długo, aż nie pęknie.
- Będę jadł. Moiraine leży już pewnie pod kocami.
Jej zdziwione spojrzenie przyniosło mu satysfakcję; tym razem on powiedział
coś, czego nie zrozumiała.
Kiedy zestawiał stopy na ziemię, usłyszał brzęk podków koni, które zdążały
brukowaną ulicą w stronę mostu. Wszystkie Panny wyprostowały się w okamgnieniu,
 
z zasłoniętymi twarzami i strzałami nasadzonymi na cięciwy. Dłoń Randa in-
stynktownie powędrowała do pasa, ale nie znalazła miecza. Dostatecznie odstręczał
Aielów tym, że jeździł konno i trzymał ten przedmiot przy siodle; uznał, że wcale nie
musi jeszcze bardziej naruszać ich obyczajów przez przypasywanie znienawidzonego
im oręża.
Konie szły stępa. Kiedy się zbliżyły, w otoczeniu eskorty złożonej z
pięćdziesięciu Aielów, okazało się, że liczba jeźdźców nie dochodzi nawet do
dwudziestu; zgarbione w siodłach sylwetki wyrażały rezygnację i zniechęcenie.
Większość nosiła hełmy z szerokim okapem, spod napierśników wystawały bufiaste
rękawy pasiastych taireniańskich kaftanów. Dwóch jadących na czele miało zdobnie
pozłacane pancerze, hełmy zdobiły wielkie białe pióropusze, paski na rękawach zaś
połyskiwały w świetle księżyca satyną. Dla odmiany sześciu mężczyzn, którzy
zamykali tył kawalkady, niżsi i szczuplejsi od Tairenian, byli ubrani w ciemne
kaftany i hełmy w kształcie dzwonów z otworem na twarz; dwaj mieli do pleców
przymocowane krótkie laski, z których powiewały niewielkie proporce zwane con.
Cairhienianie używali tych proporców, by móc odróżnić oficerów od szeregowców w
czasie bitwy, a także dla oznakowania osobistej świty danego lorda.
Tairenianie z pióropuszami wytrzeszczyli na jego widok oczy, wymienili
zaskoczone spojrzenia, po czym zsiedli z koni, by uklęknąć przed nim, hełmy
wetknąwszy pod pachy. Byli młodzi, niewiele starsi od niego, obaj mieli ciemne
bródki przystrzyżone w równy szpic zgodnie z modą obowiązującą wśród
taireniańskiej arystokracji. Wgniecenia szpecące napierśniki, złocenia gdzieniegdzie
łuszczące się świadczyły, że musieli już gdzieś skrzyżować miecze. Żaden nawet nie
spojrzał na otaczających ich Aielów, jakby tamci mieli zniknąć, jeśli się ich
zignoruje. Panny odsłoniły twarze, aczkolwiek nadal wyglądały na gotowe przeszyć
klęczących włóczniami albo strzałami.
Za Tairenianami szedł Rhuarc w towarzystwie szarookiego Aiela, młodszego i
nieco odeń wyższego; obaj przystanęli tuż za ich plecami. Mangin wywodził się z
Jindo Taardad, zaliczał się do tych, którzy byli w Kamieniu Łzy. To Jindo przypro-
wadzili jeźdźców.
- Lordzie Smoku - zaczął pulchny, różowolicy lord oby ma dusza sczezła, ale
czy oni wzięli cię do niewoli?
Jego towarzysz, któremu odstające uszy i kluchowaty nos, nadawały mimo
obecności spiczastej bródki wygląd farmera, nerwowym ruchem odgarniał raz za
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin