Kaye Mary Margaret - Smierc w Berlinie.pdf

(630 KB) Pobierz
Kaye Mary Margaret - Smierc w B
Mary Margaret Kaye
Śmierć w Berlinie
Death in Berlin
Przełożył: Andrzej Keyha
Wydanie oryginalne: 1955
Wydanie polskie: 1997
iMN
 
Wszystkim żonom wojskowych, które - jak ja –
były wiernymi towarzyszkami swoim mężom.
 
Słowo wstępne
To wszystko mogło się wydarzyć w Berlinie w 1953 roku. Osiem lat po
kapitulacji Rzeszy, osiem lat przed wzniesieniem haniebnego Muru, który podzielił
miasto i mieszkańców na Wschodnie i Zachodnie sektory.
Brytyjska jednostka wojskowa mojego męża stacjonowała wówczas w
Niemczech. Miejscem dyslokacji był Berlin, skąd po dziesięciu dniach od naszego
przybycia wezwano małżonka do Anglii. Rozkaz to rozkaz, nawet jeśli nie zapewnia
zakwaterowania dla rodziny. Konkretnie dla mnie i naszych dwóch córeczek. Mąż
wyjechał, my pozostałyśmy do czasu znalezienia odpowiedniego garnizonowego
mieszkania. Rozłąka trwała kilka tygodni i właśnie wtedy powstał pomysł tej
powieści. Zrodził się podczas długich spacerów po cienistych, zielonych
przedmieściach między Herr Strasse a Grunewaldem, wśród opuszczonych,
zdewastowanych rezydencji, zamieszkanych jeszcze nie tak dawno przez nazistowską
elitę. Powstał z zadawanych sobie pytań, kim byli ich lokatorzy i co się z nimi stało.
Berlin przedstawiony w tej powieści jest miastem, jakie zapamiętałam. Miałam
niewiele obowiązków i dużo wolnego czasu, który wypełniałam sobie sporządzaniem
podczas wędrówek dokumentacji, może z myślą o jej literackim wykorzystaniu.
Gromadziłam dane o metropolii obróconej w ruinę, a zwłaszcza o jej części zajętej
przez Rosjan. Kreśliłam szkice Maifeld - gigantycznego i pompatycznego centrum
sportowego zbudowanego przez Hitlera na olimpiadę w 1936 roku,
wykorzystywanego później na kolejne parteitagi , przejściowo przyznanego
Rosjanom, a potem nam na kwaterę główną sektora brytyjskiego.
Szkicowałam nie tylko zdewastowaną urbanistykę. Zapisywałam też drobne
wydarzenia. Jak choćby to, gdy w kilka godzin po naszym przybyciu do
zdewastowanego Hotelu Rodzinnego, skąd już na drugi dzień miano nas przenieść do
brytyjskiego garnizonu, pojawiła się przydzielona nam gosposia. Jej nerwowe
zachowanie sugerowało, że to nie my jesteśmy głównym celem jej wizyty.
Mój mąż, Goff Hamilton, był równie uważnym obserwatorem. Do dziś wspomina
mnie pochyloną nad cuchnącą wodą otwartej olimpijskiej pływalni. Dla ochrony
przed mrozem basen przykryto słomianymi plecionkami, a ja wyglądałam na kogoś,
kto z uporem próbuje zamaskować pod nimi zwłoki ofiary. Coś w tym jest, bo ta
słoma była dla mnie już wtedy trochę podejrzana... Ciężki bywa los męża autorki
powieści kryminalnych.
Goff był wtedy majorem. Gdy po sześciu latach powrócił do Berlina jako szef
jednostki wojskowej w brytyjskim sektorze, zamieszkaliśmy w uroczej rezydencji z
podgrzewanym basenem i z widokiem na Hawelę. Z trudem rozpoznawałam wtedy
opisane w tej powieści miasto. Większość ruin zniknęła, przynajmniej w naszym
 
sektorze. Rosjanie wynieśli się z Rundfunk, chociaż pełnili wartę przy pomniku
wzniesionym po zachodniej stronie Bramy Brandenburskiej. Stróżowali też na zmianę
z pozostałymi aliantami w więzieniu Spandau - pozornie, by pilnować trzech
ostatnich nazistowskich zbrodniarzy, a tak na serio, by mieć pretekst do pobytu w
Berlinie Zachodnim. Z imponujących majestatem ruin Kaiser Wilhelm Kirche przy
Kurfurstdamm pozostała nadkruszona wieża, nie dość że przemianowana na wojenny
obelisk, to jeszcze włączona w na wskroś modernistyczny kościół. W nowym
otoczeniu zatraciła romantyczny wymiar ruin Angkor Wat i wywołuje żałosne
skojarzenia ze spróchniałym zębem, który od dawna doprasza się kleszczy
stomatologa.
Kilka miesięcy przed naszym wyjazdem z Berlina zaczęto budować Mur. Rósł w
górę, a wraz z nim szły w gruzy marzenia o lepszej przyszłości Europy. Byłam
naocznym świadkiem jego budowy i może właśnie dlatego do dziś wolę tamten
Berlin z 1953 roku. Berlin, w którym było więcej ruin, ale i więcej nadziei.
 
Prolog
Z nastaniem nocy ustał wiatr dujący od rana w porastających wydmy kępach traw
i janowca. Od morza nadeszła chłodna mgła, maskując linię brzegową i tłumiąc
uderzające o plażę fale do pomruku nie głośniejszego niż dobiegająca od zachodu
jednostajna artyleryjska kanonada.
Godzina za godziną pełzły w ciszy, aż do wzejścia księżyca. Wtedy mgła się
posrebrzyła i powiała nocna bryza, zbyt lekka jednak, by te mgłę rozproszyć.
Coś, co wyglądało na karłowaty krzak, przesunęło się znienacka, urosło, po czym
odezwało się ludzkim głosem - cichym jak szept, ale wyraźnym w nadmorskim
pustkowiu. „No to ruszamy... Ani pary z ust. Ja pierwszy, reszta za mną. Wszyscy
ręce na plecy poprzednika. Dzieci na barana. Gotowi? Naprzód...”. Nadmorska kępa
zaszumiała, ale nikt nie domyśliłby się, że sprawcą tego nie jest wiatr, a grupka
uciekinierów, bezkształtna i widmowa we mgle i wczesnym księżycu. Ukryta dotąd w
krzakach janowca, zaczęła się skradać opadającą ku plaży kozią dróżką.
Wstrzymywali oddech, ale nie mogli się skradać bezszelestnie. Kamyki i żwir
urwiska umykały im spod stóp, lądując bardziej lub mniej donośnie na plaży w dole.
Zakwiliło dziecko, a zaraz potem ciszę przerwał okrzyk kobiety, której spódnica
zaczepiła się o kolczasty drut pasterskiego ogrodzenia. Nim dotarli na plażę, mieli za
sobą gehennę przekradania się przez porastające urwisko kłujące chaszcze. Ale
wreszcie osiągnęli morski brzeg.
Za sobą pozostawili szalejące po Europie wilcze hordy, po obu stronach majowe
nocne niebo pokrywały bitewne dymy Dunkierki i Rotterdamu, ale przed nimi, za
wąską, teraz zamaskowaną mgłą cieśniną leżała Anglia.
Z mgły wynurzyła się rybacka łódź. Pomimo ciemności nocy dostrzegli
człowieka, który zanurzony po kolana brodził w przybrzeżnej wodzie, kierował dziób
łodzi ku brzegowi, wypatrywał i nasłuchiwał. Patrzył nie na nich, ale w bok - na
zakole zatoki przechodzące w pokryte zielskiem urwisko.
- Coś tu nie gra. Szybciej, szybciej! - warknął donośnym szeptem, odwrócił się do
majaczącej na łodzi postaci i dokończył:
- Pierre, żagiel w gotowości!
Dziecko znów zaczęło kwilić. Normalnie beczałoby na cały głos, ale czyjaś dłoń
stłumiła płacz z doświadczeniem osaczonego zwierzęcia.
- Ciszej tam, do cholery! - zaszeptano z łodzi i płaksa powędrowała na pokład.
Tuż za nią holowano jeszcze trójkę dzieci. Ostatnie w kolejce tuliło w ramionach
kształt przypominający sporą lalkę. Mężczyzna, który niósł dziecko, wspiął się na
łódź i podał rękę drżącej kobiecie.
- Szybciej! - ponaglał ktoś w wodzie. - Szybciej, na Boga!
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin