Krentz Jayne Ann - Nie wszystko jest pozorem.doc

(1362 KB) Pobierz
Krentz Jayne Ann

Krentz Jayne Ann

Nie wszystko jest pozorem

 

Prolog

Sześć miesięcy wcześniej...

Pojawiła się jak wcielenie mściwej wojowniczej księżniczki, w nieskazitelnej czerni kostiumu o powściągliwym kroju, stosownym dla kobiety interesu, w czółenkach na wysokim obcasie. Ciemne włosy ściągnęła z tyłu głowy w purytański węzeł, na szyi związała apaszkę dobraną odcieniem do błękitnoszmaragdowych ogników w roziskrzonych oczach.

Kelnerzy w białych frakach uskakiwali jej skwapliwie z drogi, gdy zdecydowanym krokiem przemierzała labirynt między stolikami nakrytymi lnianymi obrusami i zastawionymi eleganckimi kryształami.

Ani na chwilę nie oderwała wzroku od celu.

Zgromadzone na sali grube ryby i pomniejsze płotki biznesu Seattle poczuły, że niebawem staną się świadkami dramatu... a przynajmniej wydarzenia, które posłuży za wyśmienity żer dla plotkarzy. W wielkiej klubowej jadalni zapadła cisza.

Jack skulił się na wyściełanej skórą kanapce. Patrzył, jak zbliża się zdecydowanym, miarowym krokiem.

- O, kurczę... - mruknął pod nosem.

Na modlitwy było już za późno. Wystarczyło jedno spojrzenie na zastygłe w wyrazie zimnej wściekłości rysy inteligentnej twarzy Elizabeth Cabot, by zrozumiał, że przegrał. Oczywiście rano dowiedziała się wszystkiego, a to, co zaszło między nimi poprzedniej nocy, w najmniejszym stopniu nie zaważy na jej decyzjach. Przybrał maskę niewzruszonego stoicyzmu i czekał cierpliwie jak ktoś, kto uznaje nieuchronność losu.

Zbliżała się coraz bardziej. Był zgubiony! Mimo przygnębiającej świadomości końca, przed jego oczami nie przesuwało się całe minione życie, lecz obrazy z jednej tylko - wczorajszej - nocy. Przypomniał sobie, jak słodki i gorący był dreszcz oczekiwania i jak potężny zew pragnienia, które ogarnęło ich oboje.

Niestety to było wszystko, co ich połączyło. Gdy nadeszła chwila wybuchu, jego potęga zaskoczyła nawet Jacka, gdyż wiedział, jak usilnie starał się przez ostatni miesiąc trzymać w ryzach podniecenie. Przypływ zerwał tamę samokontroli - na przekór ostrzeżeniom płynącym z doświadczenia, naturalnego u mężczyzny w jego wieku.

Doskonale zdawał sobie sprawę ze swoich niedociągnięć - Elizabeth nie należała do kobiet, które udają orgazm, by podbechtać męską próżność. Owszem, zeszłej nocy zachowała się bardzo mile, była diabelnie grzeczna, jakby to tylko ona ponosiła odpowiedzialność za to, że nie udało jej się dojść do szczytu.

Właściwie nie wyglądała nawet na zaskoczoną! Jakby nie oczekiwała niczego ponad powierzchowną przyjemność i dzięki temu zaoszczędziła sobie rozczarowania. Oczywiście przepraszał i przysięgał, że się poprawi - gdy tylko fizjologia mu na to pozwoli. Ale ona wyjaśniła, że nie ma czasu, musi wracać do domu, mgliście tłumacząc się czekającą ją z samego rana konferencją, do której musi się przygotować.

Nie bardzo mu się to podobało, lecz musiał odwieźć ją na Wzgórze Królowej Anny, do tej pseudogotyckiej potworności, którą zwała swoim domem. Jeszcze kiedy w drzwiach rezydencji całował ją na dobranoc, był pewien, że będzie miał kolejną szansę i tym razem wszystko załatwi, jak należy. Teraz wiedział już, że drugiego razu nie będzie.

Elizabeth dotarła do jego stolika, dygocąc na całym ciele z pasji, której tak jawnie i boleśnie zabrakło w finale zeszłonocnego dramatu.

- Ty dwulicowy, fałszywy, podstępny sukinsynu! Nie jesteś lepszy od padalca, który wysysa cudze jaja! - syknęła spomiędzy mocno zaciśniętych szczęk. - Myślałeś, że ci to ujdzie płazem, tak?

- Nie krępuj się, Elizabeth, rąb prosto w oczy, co o mnie myślisz!

- Czy naprawdę sądziłeś, że nie dowiem się, kim jesteś? Że możesz traktować mnie jak pieczarkę: trzymać w mroku niewiedzy i karmić kłamliwym gównem?

Nie miał nic na swoją obronę, ale musiał spróbować.

- Ani razu cię nie okłamałem!

- Aha! Do cholery, ani razu nie powiedziałeś mi prawdy! W ciągu całego minionego miesiąca ani jednym słówkiem nie zdradziłeś, że to ty jesteś tym gnojkiem, który zorganizował przejęcie Gallowaya!

- Tamten interes ubiłem dwa lata temu... to nie ma nic wspólnego z naszymi sprawami.

- Ma mnóstwo wspólnego, i ty dobrze o tym wiesz! Dlatego mnie oszukałeś...

Narastała w nim wściekłość - mimo beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znalazł, a może właśnie dlatego?

- Nie moja wina, że nigdy nie mieliśmy okazji porozmawiać o fuzji Gallowaya. Nie zapytałaś mnie o to!

- A czemu miałabym cię o to pytać? - Podniosła głos. – Skąd miałam niby wiedzieć, że byłeś w nią zamieszany?

- Nie byłaś oficjalnie zatrudniona w Gallowayu, więc jak mogłem przypuszczać, że miałaś jakieś związki z tą firmą? - odparował hardo.

- Nie o to chodzi. Nie rozumiesz? Przejęcie Gallowaya było najbardziej bezlitosnym, zimnokrwistym zamachem, jakie widział tutejszy świat interesu. A ty byłeś łajdakiem, którego wynajęto, żeby rozszarpał firmę na strzępy...

- Elizabeth...

- Przez tę fuzję ucierpieli ludzie! - Zacisnęła kurczowo dłonie na skórzanym pasku eleganckiej torebki, która zwisała jej z ramienia. - I to bardzo! Z takimi typami jak ty nie robię interesów.

Jack kątem oka dostrzegł zmieszanego kierownika sali, Hugona, który dreptał w pobliżu sąsiedniego stolika i najwyraźniej nie miał pojęcia, jak załagodzić zajście, które zaczynało grozić skandalem.

Kelner, zmierzający w kierunku stolika Jacka z tacą, na której stał dzbanek wody z lodem i koszyk z pieczywem, zatrzymał się jak wryty nieopodal.

W obszernej jadalni nie było człowieka, który nie wsłuchiwałby się łakomie w gwałtowną wymianę zdań, ale Elizabeth wydawała się nie zauważać, że nie są sami. Jack tymczasem dal się porwać fascynacji, choć w jego sytuacji była to reakcja raczej samobójcza. Mimo wszystko nie podejrzewał, że ta kobieta jest zdolna odegrać takie przedstawienie!

W ciągu miesięcy ich znajomości zawsze wydawała mu się osobą opanowaną i zrównoważoną.

- Uspokój się lepiej - powiedział przyciszonym głosem.

- Niby dlaczego? Wymień choć jeden powód!

- Nawet dwa... po pierwsze nie jesteśmy sami. Po drugie, kiedy się wreszcie opanujesz, pożałujesz sceny, którą urządziłaś.

- Myślę, że będziesz żałować dużo bardziej niż ja.

Rozchyliła wargi w grymasie pogardy tak lodowatej, że powinna zamienić kosmyki jej włosów w sople. Zatoczyła dłonią niedbały łuk, wskazując na całą jadalnię. Jack uznał to za bardzo zły znak.

- Cholernie mało mnie obchodzi, że nie jesteśmy sami. - Słowa, wypowiadane dobitnym głosem, z pewnością dotarły aż do klubowej kuchni. - Według mnie działam dla dobra ogółu, gdy ujawniam przed wszystkimi, jakim jesteś gnojkiem i kłamliwym sukinsynem. I nie pożałuję ani jednej chwili!

- Owszem... kiedy sobie przypomnisz, że mamy podpisany, zapięty na ostatni guzik kontrakt dotyczący Excalibura. Czy ci się to podoba, czy nie, jedziemy na jednym wózku.

Widział, jak drgają jej powieki, a w źrenicach pojawia się wyraz zaskoczenia. Z wściekłości zapomniała o kontrakcie, który podpisali wczorajszego ranka. Szybko jednak odzyskała równowagę.

- Gdy tylko wrócę do biura, zadzwonię do radców Fundacji. Możesz uznać naszą umowę za niebyłą.

- Nie wysilaj się i nie udawaj! Nie zdołasz się wykręcić z umowy tylko dlatego, że nagle uznałaś mnie za sukinsyna. Podpisałaś ten cholerny kontrakt i teraz zamierzam cię zmusić, byś dotrzymała zobowiązań.

- Jeszcze zobaczymy!

Jack wzruszył ramionami.

- Jeśli chcesz, żebyśmy następne dziesięć czy dwanaście miesięcy przesiedzieli na sali sądowej, proszę bardzo. Ani na krok ci nie ustąpię i wiesz, że w końcu wygram na całej linii. Oboje wiemy o tym doskonale!

Była w potrzasku. Jack wiedział, że osoba o jej inteligencji musi zdawać sobie sprawę z tego prostego faktu. Mijały pełne napięcia sekundy; patrzył, z jakim wysiłkiem jego przeciwniczka godzi się z przegraną. Na jej twarzy pojawił się wyraz bezsilnej wściekłości.

- Zapłacisz mi za to. - Elizabeth sięgnęła ku tacy w dłoni wciąż zastygłego w bezruchu kelnera i chwyciła dzbanek z wodą. - Wcześniej czy później zapłacisz za to, co zrobiłeś! -

Cisnęła Jackowi w twarz zawartość naczynia, a on nawet nie próbował się uchylić. Mógł jedynie schować się pod stół, ale byłaby to sromotna ucieczka, wolał więc siedzieć prosto.

Lodowata woda na policzkach obudziła w nim temperament, który dotychczas z takim wysiłkiem usiłował utrzymać na wodzy. Spojrzał prosto w twarz Elizabeth, która gapiła się na niego szeroko otwartymi oczami, i dojrzał w nich pierwsze oznaki świadomości, że zrobiła z siebie niezłe widowisko.

- Nie chodzi ci o sprawę Gallowaya, prawda? - spytał cicho, - Chodzi ci o wczorajszą noc!

Kurczowo ścisnęła torebkę i cofnęła się o krok, jakby ją uderzył.

- Nie waż się wspominać wczorajszej nocy! I wcale nie o nią chodzi, niech cię wszyscy diabli!

- Oczywiście, że o nią. - Jack strząsnął z ramienia kawałeczek lodu, który przyczepił się do marynarki. - Rzecz jasna, biorę na siebie całkowitą odpowiedzialność. Tylko tak może postąpić dżentelmen, prawda?

Nabrała ze świstem powietrza, jakby jego słowa uraziły ją do żywego.

- Nie próbuj wszystkiego sprowadzać do kwestii seksu. To, co zaszło minionej nocy, to tylko niesłychanie drobna cząstka sprawy... właściwie tak nieważna i niegodna wzmianki, że nie ma żadnego znaczenia w całokształcie wydarzeń!

A więc ostatnia noc nic dla niej nie znaczyła... Jack utracił resztkę siły woli, którą dotychczas powściągał gniew. Zacisnął palce na krawędzi stołu i z wolna, groźnie podniósł się na nogi, niepomny strumyczków wody ściekających po jego twarzy i ramionach. Rozchylił wargi w drapieżnym uśmiechu i rzekł z wyrachowaną grzecznością;

- Ze swej strony chciałbym oświadczyć, że nie miałem pojęcia, iż jesteś bryłą lodu. Powinnaś była mnie ostrzec, że masz niejakie problemy w tym zakresie... Kto wie? Gdybym się nieco bardziej przyłożył i poświęcił więcej czasu, może udałoby mi się stopić lodowatą barierę twojej, hm, obojętności.

Pożałował tych słów, ledwie wymknęły mu się z ust, ale było za późno: ich znaczenie zawisło nad dzielącym ich klubowym stolikiem jak zastygłe w mroźnym powietrzu roziskrzone okruchy lodu. Jack pojął, że teraz już nie pomogą żadne ugodowe gesty.

Elizabeth, z zarumienioną twarzą, cofnęła się jeszcze o krok i zwęziła oczy w szparki.

- Naprawdę kawał z ciebie sukinsyna, wiesz? – wysyczała cichym, złowieszczo opanowanym głosem. - Nie obchodzą cię ani trochę skutki fuzji Gallowaya, prawda?

Przeczesał palcami włosy, próbując strząsnąć ostatnie krople wody.

- Nie, ani trochę. To były tylko interesy i nic więcej, - w każdym razie jeśli o mnie chodzi. Nie uznaję zaangażowania emocjonalnego w takich sytuacjach.

- Rozumiem - odparowała. - Dokładnie tak samo traktuję wydarzenia minionej nocy.

Obróciła się na obcasie i wymaszerowała z restauracji, nie poświęcając już Jackowi ani jednego spojrzenia. Patrzył, jak odchodzi; nie spuścił oczu, aż zniknęła za drzwiami.

Przeczucie nieuchronności tego, co ma nadejść, które po raz pierwszy drgnęło w jego duszy na widok kobiety wchodzącej do jadalni, okrzepło teraz w pewność. Wiedział, że to samo czuje Elizabeth; oboje znali prawdę.

Mogła uciekać od tego, co zaszło między nimi ostatniej nocy, ale nie ucieknie od zobowiązań wynikających z umowy, którą oboje podpisali. Ten kontrakt wiązał ich ze sobą na dobre i złe skuteczniej niż przysięga małżeńska.

 

Rozdział pierwszy

Seattle, środa, między północą a świtem

Czekał na nią w głębi parkingu, przytulony do cegieł wysokiego muru. Dygotał na całym ciele, bo cienka wiatrówka nie zapewniała ochrony przed dokuczliwym chłodem. Pobliska lampa uliczna nie funkcjonowała prawidłowo; niepewne, przygasające raz po raz światło przegrywało z gęstym cieniem nocy.

Na prawie pustym placu zostało zaledwie kilka samochodów, gdyż o tej porze niewiele osób przebywało w pobliżu Pioneer Square. Nocne kluby i spelunki dawno już zamknęły podwoje, więc jedyną osobą, jaką spotkał, był pijak, o którego potknął się, przechodząc wzdłuż ciemnego zaułka.

Pustka na ulicy sprawiła mu ulgę, gdyż w tej części miasta przechodnie o takiej porze nocy należą do ludzi, których trzeba się raczej obawiać.

Poranny chłód pogłębiała jeszcze uparta mżawka. Wiedział jednak, że nie tylko zła pogoda jest powodem dokuczliwego zimna, które przenikało go aż do szpiku kości. Nade wszystko chodziło o to, że poprzedniego wieczoru nie spotkał się z madame Koką. Choć zazwyczaj czynił to dwa razy dziennie. Owszem, miał ochotę, ale po prostu nie było go na nią stać, a teraz za to płacił dygotaniem całego ciała.

Po raz pierwszy zetknął się z madame Koką na uniwerku, gdy przygotowywał się do licencjatu z inżynierii chemicznej. Był dobrym studentem i przepowiadano mu świetlaną przyszłość. Gdyby nie owa niefortunna znajomość z madame Koką, zgłosiłby już pewnie kilka patentów! To dziewczyna, koleżanka z ćwiczeń, zapoznała go z Koką i zapewniła, że wystarczy jedna mała dawka, a seks przyniesie mu oszałamiającą rozkosz.

Oczywiście miała rację, niebawem jednak stracił pociąg do seksu na rzecz Koki, a nie trwało długo, by stała się również ważniejsza od dyplomu i błyskotliwej przyszłości, jaką niegdyś planował.

Koka zawładnęła całym jego życiem, a była surową panią, która wymagała absolutnego posłuszeństwa. Musiał spotykać się z nią dwa razy dziennie, a jeśli przepuścił choć jedną randkę, czuł się jak to gówno, w które wdepnął kilka minut temu na skraju parkingu.., i trząsł się z zimna. Wszechogarniającego zimna!

Ale niebawem nadejdzie ona i przyniesie obiecaną zapłatę. Wtedy będzie w stanie kupić sobie trochę czasu z madame Koką i wszystko znów będzie dobrze. Dopóki przestrzegał reżimu codziennych dwukrotnych randek, dopóty radził sobie w życiu całkiem nieźle, potrafił nawet utrzymać się w pracy... przynajmniej przez jakiś czas.

Niełatwo jest lawirować między wymaganiami madame Koki i normalnego zajęcia. Zazwyczaj udawało mu się to przez kilka miesięcy, potem szczęście nieodmiennie odwracało się od niego: raz wpadł na badaniach antynarkotykowych, następnym razem zbyt wiele dni przebywał na zwolnieniach lekarskich, potem z kolei zdarzyło się coś innego...

W obecnej pracy miał nadzieję zaczepić się na dłużej. Właściwie nawet podobało mu się nowe zajęcie. Pracując w Excaliburze, lubił czasami stwarzać pozory, że ma tytuł doktorski i jest poważanym członkiem wyśmienitego zespołu badawczego, jak doktor Page, a nie jakimś tam nieliczącym się technikiem laboratoryjnym.

Dzisiaj trapiły go wyrzuty sumienia z powodu tego, co zrobił, ale naprawdę nie miał wyboru! W Excahburze zarabiał co prawda nie najgorzej, ale wciąż za mało, by opłacić tyle czasu z Koką, ile potrzebował, by czuć się jak człowiek. Potrafił na szczęście znaleźć sobie innych pracodawców, którzy byli hojniejsi. O wiele hojniejsi...

Niebawem już pojawi się ona - i przyniesie mnóstwo forsy, którą będzie mógł wydać na Kokę. Najpierw usłyszał odgłos szpilek, wystukujących lekki rytm po płytach chodnika. Oderwał się od wilgotnych cegieł. Dreszcz podniecenia rozgonił nieco chłód przenikający kości. Jeszcze chwila i zdobędzie to, czego mu potrzeba, by znowu się rozgrzać!

- Cześć, Ryan.

- Najwyższy czas! - mruknął.

Jej twarz okrywał kaptur długiego czarnego deszczowca.

- Domyślam się, że poszło ci dobrze? - powiedziała.

- Spoko. Zostawiłem taki pieprznik w laboratorium, że minie kupa czasu, zanim doprowadzą je do porządku.

- Znakomicie! Choć może niepotrzebnie. To tylko zabezpieczenie na wypadek, gdyby Fairfax czy faceci od ochrony z Excalibura zawiadomili policję, co jest wysoce nieprawdopodobne. Gdyby jednak tak się stało, pójdą fałszywym śladem.

- W takich przypadkach kierownictwo firmy nigdy nie decyduje się zawiadamiać glin, chyba że nie mają wyjścia. Obawiają się rozgłosu, niekorzystnych komentarzy w mediach, no i wycofania inwestorów i klientów.

- No tak... tego zaś Excalibur nie może obecnie ryzykować. - Kobieta włożyła dłoń do torebki. - Cóż, zdaje się, że wszystko gra. Doskonale się spisałeś, Ryanie. Przykro mi będzie rozstać się z tobą.

- Jak to?

- Obawiam się, że już nie będziesz mi potrzebny. W gruncie rzeczy stałeś się ciężarem.

W mdłym świetle ulicznej lampy dojrzał metaliczny pobłysk między stulonymi palcami dłoni, która wysunęła się z torebki. Pistolet! Zanim w pełni do niego dotarło znaczenie tego gestu, było już za późno. Zdążył jeszcze pomyśleć, że los postawił mu na drodze jedną z tych babek z biało-czarnych filmów, jakie uwielbiał oglądać doktor Page: kobieta fatalna...

Dwa razy pociągnęła za spust; ten drugi strzał był właściwie zbyteczny, ale ona zawsze lubiła się zabezpieczyć. Takie miała motto. Dbałość o szczegóły - oto jej filozofia życiowa. Kobieta z przeszłością nie ma nic do stracenia, ale kobieta z przyszłością nie może być za ostrożna.

 

Rozdział drugi

I szefowie miewają złe dni

Czasem takie dni potrafią rozciągnąć się w całe tygodnie złej passy, spychając człowieka tak daleko z wytyczonego szlaku, że potrzebuje kompasu i mapy, by ominąć złowieszcze głębie.

Jack z markotną miną pomyślał, że właśnie znalazł się w szeregach tych niefortunnych sterników przedsiębiorstw, których los rzucił na niepewne wody. Widział oczami wyobraźni drobne literki ostrzegawczej inskrypcji na brzeżku mapy: Za tymi brzegami leży kraina smoków.

Jeszcze trochę, a stanie się przesądny. Ostatnie wydarzenia dowiodły, że nieszczęścia chodzą nawet nie parami, ale trójkami!

- Musimy błyskawicznie oszacować straty - oświadczył szorstko. - I to dokładnie!

Smętnym spojrzeniem ogarnął ruinę, która jeszcze wczoraj stanowiła laboratorium 2B. Stoły zaśmiecone były odłamkami szkła i zniszczonym sprzętem, po podłodze walała się cenna aparatura, roztrzaskana na drobne kawałki. Jeden z wandali poczynił użytek z puszki krwistoczerwonej farby w rozpylaczu, by wypisać na wschodniej ścianie olbrzymie hasło: „Straż Przednia Jutra".

Milo jęknął rozpaczliwie:

- Tego już za wiele! Jakby nam było mało innych kłopotów... Excalibura czeka ruina!

Monotonna litania skarg zaczęła działać Jackowi na nerwy, tym bardziej że wydarzenia bezpośrednio poprzedzające wiadomość o włamaniu i tak już poważnie nadszarpnęły zasoby jego cierpliwości. Akt wandalizmu w laboratorium 2B był bowiem jedynie ostatnim ogniwem w łańcuchu złowróżbnych klęsk, które w ciągu kilku zaledwie godzin spotkały niewielkie przedsiębiorstwo Excalibur - Zaawansowana Technologia Materiałowa, zajmujące się badaniami struktur cząsteczkowych.

Właściwie na tle innych wydarzeń chuligański wybryk nie zajmował pierwszego miejsca; na szczycie listy królowało morderstwo technika.

- Jakoś się wykaraskamy, Milo - mruknął pocieszająco, przypominając sobie, że płacą mu, by mówił właśnie takie rzeczy.

Dziś bez wątpienia zapracuje na każdy grosz pensji!

- Wykaraskamy? - Milo zerwał się gniewnie i spojrzał wprost w oczy Jacka. Pociągłe policzki aż dygotały, a w rozgorączkowanych źrenicach błyszczała rozpacz. - Jak to sobie wyobrażasz, skoro przepadło wszystko, o co tak długo walczyliśmy? Jak wykaraskasz się z takiej klęski? Nikt nie da nam drugiej szansy, a nie możemy już odwołać prezentacji dla Veltrana, przecież wiesz!

- Powiedziałem, że sobie poradzę!

- Jak, z łaski twojej? - Miło aż podskoczył z podniecenia. - I tak mieliśmy niesamowite szczęście, że Grady Veltran zainteresował się nami. Wiesz, co o nim mówią. Jeśli teraz zaczniemy się wykręcać i zechcemy przesunąć prezentację choćby o mamy dzionek, skreśli nas, i tyle!

Jack stłumił jęk rezygnacji. Biadanie Mila w niczym mu nie pomagało, a i tak zbyt wiele miał spraw na głowie. Ale nie wolno mu było zapominać, że w osobie Mila Ingersolla ma do czynienia z klientem, a z tą kategorią ludzi trzeba się obchodzić jak z jajkiem. To też stanowiło część jego obowiązków.

Milo niedawno dopiero skończył dwadzieścia pięć lat, lecz jako jedyny członek rozgałęzionej rodziny Ingersollów, który przejawiał jakiekolwiek uzdolnienia w kierunku zarządzania i żyłkę przywódczą, wziął na swe barki wielki ciężar odpowiedzialności, gdy po śmierci ciotecznej babki, Patrycji Ingersoll, założycielki Excalibura, rzucił politechnikę, by stanąć u steru niewielkiej rodzinnej firmy. Już po kilku dniach uświadomił sobie, że wpadł po uszy w kłopoty.

W ostatnich latach życia choroba przykuła Patrycję do łoża, bez jej dozoru przedsiębiorstwo zbaczało coraz dalej na mieliznę, a gdy Milo przejął rządy, znajdowało się właściwie na skraju bankructwa. Na szczęście zdał sobie sprawę, że nie wystarczy mu doświadczenia w zarządzaniu i umiejętności przywódczych, by samodzielnie wyprowadzić firmę na szerokie wody. Zorientował się, że potrzebuje pomocy i że musi ją znaleźć niezwłocznie.

Młodzieniec postanowił bez zwłoki wyszukać specjalistę od ratowania upadających przedsiębiorstw, konsultanta, który pomoże utrzymać przy życiu niewielką firmę, prowadzącą badania w dziedzinie zaawansowanych technologii przemysłowych. Wykazał przy tym przezorność, determinację i pasję, czyli cechy, które - według Jacka - uczynią go w przyszłości znakomitym dyrektorem.

Pomyślał, że nigdy nie zapomni dnia, w którym do jego biura wpadł jak burza młodzian o płonących oczach i słowami na przemian błagalnymi i rozkazującymi zwrócił się o pomoc. W gorączce krucjaty gotów był uczynić i podpisać wszystko, obiecać złote góry i jeszcze więcej, byle uratować rodzinną firmę.

Sytuacja, w jakiej znalazł się w owych czasach Excalibur, zbudziła zainteresowanie Jacka, który chlubił się tym, że jego specjalnością jest ratowanie niewielkich rodzinnych firm, zarządzanych przez nieliczną kadrę kierowniczą i równie skromne liczebnie rady nadzorcze. Jeden z punktów umowy zobowiązywał go do przygotowania następcy - w tym przypadku był nim Milo.

Jack już dawno pojął, że kluczem do sukcesu jest zapewnienie odpowiedniego wykształcenia młodemu pokoleniu i umiejętność nadzorowania przyszłego dyrektora, zanim ten okrzepnie na kierowniczym stanowisku. Niewiele byłoby sensu w zabiegach ratowniczych, skoro firma, której poświęcił wysiłek, miałaby paść nazajutrz po jego odejściu, gdyż nie zostawił nikogo, kto przejąłby jego robotę.

Milo miał wszelkie cechy predysponujące go do jego przyszłego zajęcia: entuzjazm, inteligencję, pracowitość i - a to było najważniejsze - całkowite poświęcenie interesom Excalibura. W ciągu minionych sześciu miesięcy zaczął naśladować Jacka, i to na rozmaite sposoby: jednym z nich, bynajmniej nie najmniej ważnym, był dobór garderoby.

Porzucił panującą w kręgach technologów przemysłowych modę na niedbały wygląd na korzyść nieskazitelnych garniturów i krawatów. Niestety, wciąż skłaniał się ku mało wyszukanym odcieniom zieleni i brązu. Jack zanotował sobie w pamięci, by przed odejściem z Excalibura zabrać Mila do dobrego krawca.

Tego ranka młodzieniec nie był w nastroju do rozważań o zaletach konserwatywnego stylu ubioru kadr kierowniczych. Jack wyciągnął go z łóżka, dzwoniąc i informując o przypadku wandalizmu w laboratorium, a Milo tak pospiesznie wybiegł z domu, że nawet nie skończył się ubierać. Co prawda wciągnął na nogi dżinsy, ale plecy okrywało mu coś, co podejrzanie przypominało niesłychanie starą, wypłowiałą i rozchodzącą się w szwach piżamę w paski, a kościste stopy wsunął w rozczłapane pantofle. Głowę zdobiły mu nastroszone kępki rudych włosów, a orzechowe oczy za grubymi soczewkami okularów w masywnej czarnej oprawce błyszczały z wściekłości i bezbrzeżnej rozpaczy.

Jack poczuł litość.

- Milo, uwierz mi, to naprawdę nie jest koniec świata - zapewnił spokojnym głosem. - Owszem, to poważny cios, ale nie ostateczna klęska.

- Nie widzę różnicy!

- Zaufaj mi, ja ją widzę. - Jack zerknął na grubasa sterczącego z zafrasowaną miną przy drzwiach. - Ron, niechże się pan zabierze do roboty! Trzeba posprzątać ten bałagan.

- Oczywiście, proszę pana. - Ron Attwell, który nosił szumny tytuł komendanta niezbyt licznej służby bezpieczeństwa, pocił się obficie. Pod pachami koszuli w kolorze khaki ciemniały coraz bardziej poszerzające się półkola, a czoło zrosiły perliste paciorki.

Jack nie miał mu tego za złe, gdyż i jemu nie było specjalnie chłodno, choć system klimatyzacyjny, jak wszystko inne w laboratorium 2B, przedstawiał najnowszy poziom technologii i był jedynym urządzeniem w zdewastowanym pomieszczeniu, które nadal sprawnie działało.

Milo miał rację: zniszczenie laboratorium oznaczało nieszczęście, ale Jack wiedział, że prędzej go szlag trafi, niż przyzna to głośno i publicznie. Stał u steru tego okrętu i jego zadaniem było stwarzanie pozorów, że nie ma takich problemów, z którymi Excalibur sobie nie poradzi. Kontynuował więc spokojnym głosem:

- Ma pan utrzymywać stan ostrego alarmu, pełne zabezpieczenie. Do robót porządkowych wykorzystajcie tylko tych pracowników, którzy zostali upoważnieni do przebywania na terenie działu laboratoryjnego. Niech się pan upewni, że nikt niczego nie wyrzuca, nawet odłamka szkła, zanim ktoś z zespołu Soczewki nie rzuci na to okiem. Jasne?

- Tak, proszę pana.

Milo wykręcał smukłe palce w geście, który niechybnie przysporzyłby chwały odtwórcy roli zdesperowanego kochanka w ostatnim akcie Carmen.

- Czy wdrożenie procedury alarmowej ma jakikolwiek sens?

- Teraz? To jak ryglowanie drzwi stajni po koniokradach!

- Milo... - wycedził Jack znaczącym głosem.

Młodzieniec podskoczył nerwowo, zamrugał i urwał tyradę. Jack wytrzymał pytające spojrzenie Rona.

- Poukładajcie wszystkie odłamki w skrzyniach i zostawcie je w laboratorium. Proszę dopilnować, żeby nic nie przeciekło na zewnątrz!

- Oczywiście, proszę pana, zaraz się tym zajmę.- Ron otarł pot z czoła zielonkawoszarym rękawem.

- Niech pan zobowiąże wszystkich sprzątających do zachowania bezwzględnego milczenia. Jasne?

- Tak, proszę pana.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin