Kochański Krzysztof - Interesy nie idą dobrze.pdf

(143 KB) Pobierz
Kochański Krzysztof - Interesy nie idą dobrze
Krzysztof Kochański
Interesy nie idą dobrze
Kiedy Norbert się obudził, nie miał pojęcia, że sytuacja w fabryce stała się aż tak
dramatyczna. Zegar pokazywał, że spał dwa tygodnie - trochę dłużej niż zwykle, ale nie tak
znowu długo, żeby miało go to zaniepokoić. Umył zęby, wykąpał się, wysuszył pod wielką
jak kościelny dzwon suszarką i udał się na stołówkę. Był głodny jak wilk. Zjadł smaczny
posiłek, zastanawiając się, skąd taka cisza i dlaczego nie ma tu nikogo oprócz niego?
Ale nadal niczego nie podejrzewał.
Owszem, wiedział, że ostatnie pełnie Księżyca znacznie zmieniły świat, ale przecież wszyscy
zgodnie twierdzili, że sytuacja jest do opanowania.
Dopiero gdy podziemnym korytarzem dotarł do biura zleceń, zorientował się, że
najwidoczniej były to tylko pobożne życzenia. Czekał na wezwanie dyspozytora, błądząc
osłupiałym wzrokiem po pustych stanowiskach. Trzy boksy, dziewięć gniazd w każdym -
jeszcze niedawno gwarno tu było jak w ulu. Dziś ciszę wypełniał szum wentylatorów i
sięgający granic słyszalności pisk zasilaczy. Echo tańczyło pomiędzy żebrami wysokiego
stropu.
- Gdzie są wszyscy?
Nie było komu zadać pytania, ale Norbert miał pewną bardzo niepokojąca, niepozbawioną
podstaw koncepcję.
Obawiał się, że pozostałych pracowników zlikwidowano.
Oczywiście nie miał na myśli ludzi. Oni umarli już wcześniej.
Nigdy dotąd nie zastanawiał się, co dzieje się z komiwojażerami, którzy nie uzyskują
odpowiednich wyników sprzedaży. Nieudacznicy po prostu nie pojawiali się. Nie dostawali
drugiej szansy. Być może przesuwano ich na inne stanowiska, gdzieś, gdzie mogli się
przydać, albo pozostawiano własnemu losowi, by odtąd radzili sobie sami? Ale do jaki ej.
innej pracy mógł nadać się komiwojażer?
Wreszcie odezwał się dyspozytor:
- Koniec załadunku! - oznajmił megafon. -1024, proszę zająć miejsce w ciężarówce.
Natomiast eksterminacja? Jeśli ktoś sobie nie radzi...? Tak. To wiele wyjaśniało.
- Co się stało, kiedy spałem? - odważył się zapytać Norbert.
Ku jego zdumieniu dyspozytor powiedział mu, co się wtedy wydarzyło. Norbert wciąż nie
potrafił przyzwyczaić się, że maszyny zawsze mówią prawdę.
Informacje okazały się przygnębiające, lecz dyspozytor zalecał optymizm. Ostatecznie,
fabryka wciąż była sprawna, z taśm produkcyjnych nadal schodziły produkty najwyższej
jakości.
A potem dyspozytor powrócił do swych zadań:
- 1024 jest proszony...
- A ja proszę, żeby nazywać mnie Norbert! - wrzasnął Norbert, podenerwowany.
Do niedawna sądził, że nie potrafi wrzeszczeć. W ciągu ostatnich tygodni świat bardzo się
zmienił, a on wraz z nim. Może dlatego wciąż jeszcze trwał.
- Norbert jest proszony o zajęcie miejsca w ciężarówce - podjął gładko dyspozytor.
Norbert wstał i powolnym krokiem opuścił stanowisko. Kiedy przekraczał próg, konsola
wyłączyła się, zgasły diody. Z ostatniego z dwudziestu siedmiu gniazd uleciało elektroniczne
życie.
Ciężarówka czekała na podjeździe. Czekoladowa karoseria lśniła w słońcu; dziś jakimś
cudem przebiło się przez zamglone niebo. Ostatnio jakby przybyło takich wyjątkowych dni;
wyglądało na to, że koniec z kwaśnymi deszczami.
Zajął miejsce w szoferce i podpiął port komunikacyjny do deski rozdzielczej. Sprawdził
wskaźniki. Były w porządku - kontrola techniczna za nic w świecie nie wypuściłaby źle
zabezpieczonego ładunku, ale na tym polega profesjonalizm, żeby wszystko sprawdzić.
Kiedy wyjeżdżał, we wstecznym lusterku dostrzegł chowające się urządzenia załadowczej
rampy. Zamykały się wszystkie drzwi. Dawniej rampa pracowała na okrągło. To, że przed
chwilą zrobiono porządek, mogło świadczyć tylko o jednym: dziś ciężarówka Norberta
wyjeżdżała z fabryki ostatnia. Niewykluczone, że również pierwsza. Tego Norbert nie mógł
stwierdzić, ponieważ na betonowym podjeździe nie pozostawały ślady kół.
Co tu ukrywać: sprawy nie miały się najlepiej.
„Interesy nie idą dobrze", rzekł kilka miesięcy temu dyrektor fabryki, wielki jak góra gruby
mężczyzna, jeszcze wtedy nie wiedząc, że umrze przed nastaniem wiosny.
„Nie idą dobrze".
Ciekawe, co grubas powiedziałby dzisiaj?
Po jakichś dwóch kilometrach Norbert dostrzegł nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę,
kopię jego pojazdu. Jak gdyby zbliżał się do lustrzanej tafli, która nagle wyrosła na drodze.
Poczuł się raźniej wobec oczywistego dowodu, że nie jest jedynym pozostałym w firmie
pracownikiem. Czarnowidztwo okazało się zbyt czarne. Jednak kiedy samochody zrównały
się szoferkami, okazało się, że wewnątrz pojazdu nie ma nikogo. Jeszcze niedawno Norbert
mógłby zapytać dyspozytora, czy to możliwe, żeby wysłano ciężarówkę bez komiwojażera,
ale teraz nie miał takiej szansy. Radio i telefon wciąż lśniły chromem na blacie kabiny, cóż z
tego, skoro nie działały. Zmieniły się pasma przenoszenia, czy coś w tym rodzaju, i nikt nie
potrafił problemu rozwiązać.
Włączył wyższy bieg. Ciężarówka zaprotestowała, zwracając uwagę na fatalny stan drogi, ale
Norbert pozostał nieubłagany. Szum silnika sprawiał, że czuł się raźniej; wypłaszał smutek,
pozwalał zapomnieć o pustej ciężarówce powracającej do domu niczym pies, który zgubił
pana.
Jechał cały dzień i nawet nie otworzył kontenera. Nie było dla kogo. Z siedmiu PTO
(potencjalnych punktów odbiorczych), wpisanych w program trasy, istniały tylko dwa. Po
reszcie pozostał pył i osmalone ogniem pnie drzew. Pojedyncze, wystrzępione drewniane
kikuty, mierzące w szare niebo. Gdzieniegdzie pojawiały się dziwne rośliny, których Norbert
nigdy przedtem nie spotykał.
Ocalałe PTO okazały się stratą czasu. Pierwszy zawalił się jak domek z kart, kiedy tylko
ciężarówka wjechała, na podjazd. W drugim mechaniczny sprzedawca otworzył magazyn i
pokazał komiwojażerowi zapasy, którymi można by załadować dwie fabryczne ciężarówki i
pewnie by coś zostało.
- Właściwie to mogę wziąć kilka skrzynek, co mi tam, może się zmieszczą - zaproponował
mechaniczny sprzedawca. - Wiem, jak jest, liczą się wyniki sprzedaży, nieprawdaż?
Norbert nie przyjął oferty.
- Dzięki za dobre chęci. Od jakiegoś czasu jesteśmy rozliczani z przepływu środków, nie z
wystawionych faktur. A na płatność, jak rozumiem, nie ma co liczyć? -W zasadzie nie zadał
pytania, lecz stwierdził fakt.
Mechaniczne ręce, wymownie rozłożone, potwierdziły tę rację.
- Mogę chociaż przenocować? - zapytał Norbert. Sprzedawca zamarł, jakby wysiadło mu
zasilanie.
- Nie boi się pan? - spytał po chwili.
- A powinienem?
- A bo to wiadomo? - padła szybka odpowiedź, jakby sprzedawca rozgrywał turniej
półsłówek.
- Wiadomo - odrzekł Norbert. - Pełnia była w zeszłym tygodniu. Ostatnimi czasy dzieje się
wiele niedobrego, ale przecież nie zmieniły się fazy Księżyca.
- No nie wiem... Noce są czarne.
Spojrzeli w górę. Za brudną mgłą ledwie dało się dostrzec zarys Słońca. Milczeli, skupieni na
obserwacji nieba.
- Wygląda nieźle - odezwał się Norbert. - Może dziś w nocy wreszcie zobaczymy gwiazdy.
- I Księżyc. - Sprzedawca drążył temat z uporem godnym lepszej sprawy
- Powinien być w pierwszej kwadrze - wyjaśniał cierpliwie komiwojażer. - Chyba nie sądzisz,
że dyspozytor wypuściłby mnie z fabryki, gdyby zbliżała się pełnia. To jak będzie z tym
noclegiem? - ponowił prośbę.
- Jak pan chce... Ale na pana odpowiedzialność. Mechaniczny sprzedawca wykonał piruet, z
gracją,
na jaką stać tylko mechanicznych sprzedawców, po czym podążył w głąb podwórza.
- To mieszkanie szefowej - rzekł, gdy stanęli przed piętrowym budynkiem, którego elewacja
wydawała się prawie w idealnym stanie, jeśli zignorować wypaloną, czarną od sadzy dziurę
na wschodniej ścianie.
Mieszkanie znajdowało się na piętrze. Schody wyglądały solidnie, ale trzeszczały przy
każdym kroku, jakby wykonano je z drewna, nie ze stali i betonu.
- To moja robota - oznajmił mechaniczny sprzedawca, otworzywszy drzwi.
Z pewnością nie miał na myśli panującego w środku bałaganu; nie chodziło o połamane
krzesła ani o porozbijane naczynia. Mówił o zwłokach przewieszonych przez parapet okna w
sypialni. Przyznając się, pragnął uniknąć niedomówień.
- Moja robota - powtórzył. Głos miał ciepły, miło brzmiący, taki jaki powinien mieć dobry
sprzedawca.
Nocna koszula kobiety była rozdarta; odsłaniała wypięte pośladki barwy gnijącego
trzęsawiska. Na udach zaschło coś, co mogło być kałem lub przyschniętą raną.
Pani Ania - tak się nazywała. Koniecznie „Pani" przed imieniem. Miała hopla na tym
punkcie, chociaż niemal całe życie pozostawała w stanie wolnym. Do trzydziestego siódmego
roku życia była panną, a zaraz potem wdową, nie licząc trzech dni i jedenastu godzin. To były
jej własne, i zadaje się że ulubione słowa: „Trzy dni i jedenaście godzin". Norbert dowiedział
się o wielu szczegółach z jej życia podczas rozmów, które toczyli za starych, dobrych czasów,
kiedy brała od niego dużo towaru.
Pani Ania bardzo go lubiła. To ona nadała mu imię. Do tamtej pory był tylko komiwojażerem
1024.
- Nie jesteś przecież maszyną. A ja tak nie wołam nawet na sprzedawcę - oświadczyła.
- Próbowała uciec przez to okno - odezwał się mechaniczny sprzedawca, nie zwracając uwagi
na nietęgą minę gościa. - Szkoda, że jej się nie udało.
Wydobył z siebie coś w rodzaju westchnienia.
- Może to i lepiej - pocieszył go Norbert. Powędrował spojrzeniem na osmaloną dziurę
wschodniej ściany. Od środka wydawała się jeszcze większa. - Gdyby pani Ania zdążyła
wyskoczyć, pewnie połamałaby sobie nogi, a wtedy dopadłby ją ktoś inny. Jeśli już miała
umrzeć, dobrze, że stało się to z ręki domownika.
- Naprawdę tak pan myśli? - W głosie sprzedawcy dało się wyczuć nutkę wdzięczności. - Bo
często zastanawiam się, czy gdyby nie ja... czy zdołałaby przetrwać do rana...
- A słyszałeś, żeby ktoś przetrwał? - Norbert starał się, żeby jego głos wyrażał pewność, że co
jak co, ale przetrwać to pewnie nie udało się nikomu. W rzeczywistości wcale tak nie uważał,
pragnął jedynie uspokoić mechanicznego sprzedawcę. Gdyby sądził, że wszyscy ludzie
podzielili los pani Ani, mógłby od razu wrócić do fabryki i poprosić o...
(jeśli jego domysły okazałyby się trafne) ... eksterminację
- Co się stało, to się nie odstanie - dodał na głos.
Odwrócił wzrok, nie chcąc dłużej patrzeć na martwą kobietę.
- Mam nadzieję, że miała szybką śmierć?
- Dość szybką - skwapliwie przytaknął mechaniczny sprzedawca. - Jestem silny i znam pewne
sztuczki. Wie pan, jak to jest w sklepie. Pojawiają się różne typy. To znaczy... pojawiały się.
Dziś z radością powitałbym któregoś. Dałbym mu niezły rabat. I coś w promocji. Cóż,
kiedy... kiedy...
- Interesy nie idą dobrze - pomógł mu Norbert.
- Właśnie.
Przez chwilę milczeli.
- Może powinienem usunąć zwłoki - zaproponował mechaniczny sprzedawca. - Nie
wiedziałem, że ktoś będzie tu nocował.
- A są łóżka w innych pokojach? - spytał Norbert.
- Oczywiście. To duże mieszkanie.
- W takim razie nie trzeba. Niech zostanie, jak jest. Mechaniczny sprzedawca wydawał się
zadowolony.
Uśmiech na syntetycznej twarzy pogłębił się.
- To dobrze - oznajmił. - Prawdę mówiąc, obawiałem się panią Anię niepokoić.
- Niepokoić?
- No wie pan, tak sobie myślę, że w jakiś sposób jest teraz do mnie podobna. Wie pan,
materia nieożywiona...
Zaskoczony Norbert powrócił spojrzeniem do okna, potem znów popatrzył na sprzedawcę.
- Nie, nie - zaprotestował. - Jesteś w błędzie. Nie jesteście podobni.
-Nie?
- W żadnym razie. Na to nie ma, i nigdy nie będzie, żadnych szans.
Norbert obudził się. Oczy miał szeroko otwarte, lecz ciemność była tak głęboka, że nic nie
widział. Nasłuchiwał, przekonany, że ze snu wyrwał go hałas, ale wokół panowała cisza.
Pełnia była w zeszłym tygodniu. Czy na pewno?
Wstał z łóżka i po omacku ruszył w stronę, gdzie powinno znajdować się okno. Znalazł je bez
trudu, wiedziony jakimś szóstym zmysłem, i otworzył. Zawiasy zaskrzypiały, jakby zaraz
miały się rozpaść. Zadzierał głowę, opierając ręce o parapet. Szukał potwierdzenia, że w
górze wciąż znajduje się niebo. Wiatr wył ponuro w zaułkach. Kiedyś szumiałby w liściach
drzew, stukał gałązkami, teraz mógł co najwyżej skrzypieć kikutami pni. Z obserwacji nieba
Norbert nie dowiedział się niczego. Wszędzie mrok. Nieprzenikniona ciemność. Jakby tkwił
w zamkniętej beczce smoły. Ale dziś przynajmniej nie padał deszcz.
Nagle jakiś odgłos dobiegł zza ściany - z salonu, w którym zwłoki pani Ani wisiały
przewieszone przez parapet niczym porzucony płaszcz. Norbert wyprostował się, czujnie
strzelając oczami na boki. Czy to nadchodzi mechaniczny sprzedawca?
- Jest pan dla mnie bardzo wyrozumiały - rzekł, gdy prowadził Norberta do sypialni. Nie
spodziewałem się.
- To nie twoja wina. Nie ty zaprogramowałeś wirusa, który zamienia sztuczną inteligencję w
wampiry...
- Bardzo dziękuję. W zamian obiecuję, że jeśli okaże się, że dziś jednak jest pełnia, postaram
się bardzo hałasować, kiedy będę po pana szedł.
- Do pełni jeszcze daleko. Możesz mi wierzyć na słowo. Norbert usiłował sobie przypomnieć,
jaka odległość
dzieli okno od ziemi. Nie, żeby miał skakać, ani mu to było w głowie, próbował jedynie
wyobrazić sobie, co czuła Pani Anna w ostatniej chwili swego życia. Próbował zrozumieć, ale
odniósł porażkę. Nie umiał się bać tak jak ona. Właściwie to nie bał się prawie wcale. Może
dlatego, że nie wierzył w dzisiejszą pełnię Księżyca. A może za bardzo był podobny do
mechanicznego sprzedawcy; co prawda nie miał w sobie żadnych mechanicznych części, ale
skąd można wiedzieć, co naprawdę decyduje? Komu bliżej do pani Ani: jemu, fabrycznemu
komiwojażerowi, czy człekopodobnemu zbitkowi serwomechanizmów?
Z wyciągniętymi przed siebie rękami dotarł do drzwi. Sięgnął do kontaktu, ale rozległ się
tylko głuchy, pozbawiony następstw stuk. Zważywszy na okoliczności, byłoby dziwne, gdyby
w instalacji nagle pojawiło się napięcie.
Wyszedł na hol, na pamięć skręcił w prawo, potem jeszcze raz, i znalazł się w salonie.
Pamiętał, że są tu dwa okna, jednak bez powodzenia usiłował dostrzec ich jasne prostokąty.
Za dnia przez chmury dość śmiało przebijało się słońce, a to oznaczało, że - jeśli pogoda nie
zmieniła się - księżyc także powinien sobie poradzić. Tymczasem nic. A może był w nowiu?
Wzdrygnął się, bo tuż przy nim coś zadrapało o podłogę. Umykało, spłoszone krokami, po
chwili jednak zatrzymało się. Norbert chłonął ciszę, z ulgą uświadamiając sobie, że nie jest to
mechaniczny sprzedawca.
- Wystraszyłem cię? - rozległ się szept, ostatecznie rozstrzygając problem. Norbert wątpił, czy
mechaniczny sprzedawca w ogóle potrafi szeptać.
- Kto tu? - spytał. Na wszelki wypadek odsunął się na bok, lecz zahaczył o jakiś mebel
(krzesło?), który przewrócił się z łoskotem.
- Ciii... - zganił go szept.
Zorientował się, że głos brzmi znajomo, nie potrafił jednak przypomnieć sobie, kiedy się z
nim zetknął.
- Dlaczego ciszej? - również zniżył głos.
- Mogą nas usłyszeć.
Norbert zastanawiał się, czy nie wyciągnąć ręki i nie spróbować schwytać intruza. Głos
dobiegał gdzieś z dołu, spod samej podłogi, co sugerowało, iż jego właściciel jest wątłej
postury, niezdolny do wyrządzenia krzywdy.
- Auu! .
Krzycząc, przeklinał swoją pomyłkę. Nieznajomy zaatakował. Przez moment łydka Norberta
tkwiła w żelaznym uścisku ostrych jak druciana szczotka ząbków, ale kiedy komiwojażer
schylił się, by schwytać napastnika, jego ręce napotkały pustkę. Stworzenie zdążyło
odskoczyć; umykało, żwawo przebierając pazurami po podłodze.
- Przepraszam - rozległo się nieśmiało w ciemnościach. -Ale musiałam sprawdzić, czy nie
jesteś mechaniczny.
Norbert masował zranioną łydkę. Na szczęście ugryzienie okazało się powierzchowne, więc
zaciekawienie wzięło górę na gniewem.
- Nie mogłaś po prostu zapytać?
- Akurat powiedziałbyś prawdę!
- Cha-cha - odparł Norbert sztucznym, sylabizowanym śmiechem. - Gdybym był
mechaniczny, powiedziałbym ci prawdę, a gdybym skłamał, nie byłbym mechaniczny.
- Możesz mówić mniej pokrętnie? - ta rzeczowa propozycja prawdopodobnie oznaczała
zawieszenie broni.
- Czyja cię znam? - zapytał więc Norbert.
- Nazywam się Pixi. Teraz sobie przypominał.
- Wiem! Ty jesteś myszką, którą pani Ania trzymała w domku dla lalek. Jeśli mnie pamięć nie
myli, mieszkałyście we dwie?
- Dixi nie żyje - pisnęła smutno mysz. - Pożarł go odkurzacz.
- Maszyny nie jadają mięsa - oznajmił Norbert, natychmiast żałując swego dydaktycznego
cynizmu. Na szczęście Pixi nie dostrzegła nietaktu.
- Wiem, co mówię! - zawołała. - Podczas pełni zjadł go odkurzacz. Nie wciągnął, jeśli o to ci
chodzi, ale właśnie zjadł. Widziałam na własne oczy! Zabił Dixiego, a potem go pochłaniał,
kawałek po kawałku. Mlaskał jak prosiak w chlewiku. Byłby pożarł i mnie, gdyby w porę nie
zaczęło świtać.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin