Lustbader Eric Van - Ninja 05 - Pływające Miasto.pdf

(1410 KB) Pobierz
Lustbader Eric Van - Ninja 05 -
ERIC VAN LUSTBADER - Pływające Miasto
Przekład WITOLD NOWAKOWSKI
„KB”
Zniknęły lampy łowców ze wzgórza Ogura. Jeleń donośnym rykiem wzywa swe
partnerki... Jakże łatwo mogłabym zasnąć, gdybym nie podzielała ich lęków.
ONO-NO KOMACHI
W praktyce wszystko działa, w teorii to niemożliwe.
FRANCUSKA ZASADA ZARZĄDZANIA
Pas dżungli
W przyrodzie odrażająca gąsienica staje się pięknym motylem. Wśród ludzi uroczy
motyl często się zmienia w paskudną gąsienicę.
ANTONI CZECHOW
Wyżyna Shan, Birma
JESIEŃ 1983
Wieść niosła, że przezywano go „Dzikus”, gdyż widział wszystkie filmy z
Tarzanem i znał nazwiska wszystkich aktorów odtwarzających postać Króla Dżungli,
począwszy od Elmo Lincolna. Miał oczywiście swoich faworytów, lecz twierdził, że
lubi każdego.
Plemiona zamieszkujące Shan nie miały powodów, by mu nie wierzyć,
ponieważ filmy z Tarzanem nie docierały do górskich osiedli, nawet do tych, gdzie
był jakiś projektor i gdzie od czasu do czasu wyświetlano komedię lub dramat
wypożyczone z Bangkoku.
Prawdę mówiąc, mieszkańcy Shan - zwłaszcza ci, którzy wraz z Rockiem
uczestniczyli w uprawie, zbieraniu, czyszczeniu, sprzedaży i wysyłce ziaren maku -
mówili o nim Dzikus głównie dlatego, że widywali go nieraz, jak zarzucał na prawe
ramię zmodyfikowany miotacz rakiet i wysyłał swych wrogów do Królestwa
Niebieskiego.
 
W ciągu minionych lat niejeden handlarz opium usiłował go zabić, lecz Rock,
jak sam twierdził, był „dzieckiem wojny i rock’n’rolla”. Weteran Wietnamu, gdzie
spędził najcięższe lata konfliktu, przez długi czas prowadził rekrutację do CIDG -
Ochotniczych Grup Obrony Cywilnej. Działał głównie wśród plemion Wa, Lu, Lisu,
u birmańskich górali i wśród urodzonych w delcie Mekongu Khmerów, którzy
należeli do najbardziej zaciętych wrogów Vietcongu.
Był jednym z nielicznych zbrukanych krwią demonów, dla których śmierć
stanowiła prawdziwą esencję życia. Kochał ją. Uwielbiał jej zapach, strach, jaki
wywoływała w sercach i duszach innych istot, hałas lub szelest oznajmiający jej
obecność. Lecz przede wszystkim kochał uczucie błogości, jakim jej widok wypełniał
mu całe ciało i łagodził twarde krawędzie umysłu, które zazwyczaj, niczym
diamentowe ostrza, czekały, by rozszarpać otaczającą go rzeczywistość na
bezkształtne strzępy.
Z pewnością nie należał do nieszczęśników, wracających do Ameryki z
głowami przepełnionymi widokiem skośnookich żołnierzy, śmigłowców, stert trupów
i morza krwi. Oni nigdy nie potrafili wygrzebać się z Dołu. Tkwili w nim po sam
czubek głowy. Dół. Azja.
Rock też siedział w Azji, lecz w przeciwieństwie do tamtych czerpał z tego niemałą
uciechę. Pierwszy raz znalazł jakiś cel w życiu. Ów cel zaprowadził go tutaj, na
wyżynę Shan, w wyimaginowany środek Złotego Trójkąta, w miejsce gdzie stykały
się Chiny, Birma oraz Tajlandia i gdzie wysokość, pogoda, a także gleba stwarzały
najlepsze warunki do uprawy maku.
Z zadowoleniem witał wszelkie kłopoty. Całkiem słusznie postrzegał w nich nie tylko
sprawdzian własnych umiejętności, lecz także sposób na umocnienie swej pozycji.
Zdawał sobie sprawę, że tu, wysoko, w rozrzedzonym powietrzu Shan, liczył się ten,
kto potrafił zdobyć zaufanie okolicznych plemion. Bez ich akceptacji stałby się po
prostu leśnym upiorem, niewiele lepszym od żebraka, oferującym swe usługi
rozmaitym kacykom i sprzedającym jeszcze jeden sposób zabijania. Poza tym na
zawsze byłby barbarzyńcą z Zachodu.
Bez ich akceptacji nie miałby czego szukać na Shan. Bez zaufania - o czym doskonale
wiedział - nigdy nie zdobyłby bogactwa. A bardzo chciał być bogaty. Za jedyną
wartość życia prócz śmierci, łagodnej lub nagłej, uważał pieniądze.
W końcu pokonał wszystkich, zadając kłam publicznym pogróżkom generała Quana,
że „agonia Rocka będzie trwać wiecznie”.
Generał Diep Nim Quan, opiumowy magnat z wyżyny, w ciągu ostatnich pięciu lat
wymordował swych konkurentów - samych Chińczyków - i teraz był niepodzielnym
władcą najlepszych upraw na świecie. Jako Wietnamczyk cieszył się dużym
poparciem oficjalnych czynników z Sajgonu, czego nie można było powiedzieć o
jego rywalach, kupujących używaną broń na radzieckim czarnym rynku.
Cholerni Wietnamcy - myślał Rock. - Że też właśnie z nimi muszę mieć do czynienia.
Kto nałgał, że wojna się skończyła?
Niedawno opuścił wyżynę. Długo czekał na obiecane pieniądze, w końcu doszedł do
wniosku, że czas działać. Był w drodze do Rangunu, skąd chciał zateleksować do
 
swego partnera i zapytać, jak długo potrwa zwłoka.
Minął Mai, leżącą na ścieżce pod przewróconym drewnianym wózkiem, i podszedł do
zaplątanego w uprząż zwierzęcia. Miało złamaną nogę.
Myślał o dziewczynie. Mimo swej paranoi przyznawał, że była niezwykle
pociągająca. Miała złocistą, połyskliwą skórę, długie i smukłe nogi, ogromne oczy i
jędrne piersi z twardymi sutkami.
Podźwignął wózek, spojrzał na Mai i zastrzelił zwierzę, by skrócić mu męki. Zręcznie
ściągnął skórę i poćwiartował tuszę, oddzielając mięso od kości.
Już dawno stał się podobny do większości Azjatów; nie pozwalał, by coś się
zmarnowało. Prawdę mówiąc, od dawna uważał się za Azjatę. Kiedyś może był
Amerykaninem, lecz teraz narodowość nie miała dla niego żadnego znaczenia.
Czasem tylko obracał w palcach zwisający z szyi kawałek metalu z wojskowym
numerem identyfikacyjnym, jakby był to nefrytowy amulet noszony przez
Chińczyków. Nigdy na niego nie patrzył. Starczała mu świadomość, że jest
Dzikusem. Rockiem: państwem, władzą i prawem w jednej osobie.
Załadował wszystko - mięso, skórę, kości (na zupę) i dziewczynę - na wózek. Gdy
podnosił ją z ziemi, lekko przesunęła długimi paznokciami po jego skórze. Szafir,
który nosiła w lewym uchu, zamigotał w promieniach słońca.
Rock ciągnął wyładowany wózek przez jedenaście kilometrów, aż w końcu dotarł do
prowizorycznego obozu. Choć już trzy lata mieszkał na wyżynie, nie dorobił się
jeszcze stałego domu. Wiedział, że na ten luksus będzie mógł sobie pozwolić później,
gdy już na stałe zdobędzie zaufanie górali. Teraz za wszelką cenę starał się utrudnić
zadanie wynajętym skrytobójcom. Traktował to jako część gry, jeszcze jeden pokaz
drzemiącej w nim siły.
Mai wspominała mu, że pochodzi z wioski położonej wysoko w górach, „na szczycie
świata”. Innymi słowy, wśród pól maku.
Widział to w jej oczach. Nie mógł się mylić, gdyż często oglądał podobne objawy u
innych mieszkańców Indochin. Co więcej, potrafił czytać w ich myślach. Głównie ze
względu na wzrost. Miał metr osiemdziesiąt pięć i w Stanach zaliczał się do średnio
wysokich. W Azji był gigantem. Uśmiechnął się do siebie. Bez trudu zaglądał w głąb
umysłu dziewczyny. Ciekawiło ją, czy Rock wszędzie jest tak obszerny. Cóż, wkrótce
będzie okazja, by mogła się o tym przekonać.
Zajęła się ciemnoczerwonym siniakiem, który zdobił jej nogę, a Rock przygotował
kolację. Upichcił przywiezione mięso. Kiedy z kociołka zaczęła buchać para,
przysiadł nad skórą, aby oczyścić ją z resztek ścięgien. Podczas pracy wciąż myślał o
Mai. O jej paznokciach. Nigdy takich nie widział u wieśniaczki. Szósty zmysł -
japońscy mistrzowie walki określali podobne zjawisko mianem haragei, boskiej siły -
dawał mu zdolność postrzegania zjawisk niedostępnych dla innych.
Podniósł głowę i zobaczył dziewczynę stojącą nago u wejścia do namiotu. Przez
chwilę przypatrywał się jej w milczeniu. Wyjątkowa - pomyślał. Dłonie i
przedramiona miał upaćkane krwią. Czuł, że twardnieje. Od dawna nie był z kobietą,
lecz widok Mai sprawiał, że miałby na nią ochotę nawet po godzinie od ostatniego
razu.
Rzucił ciężki bojowy nóż na czerwoną od krwi, wewnętrzną część oprawianej skóry i
wstał. Spojrzenie Mai ześliznęło się z jego twarzy. Patrzyła mu teraz między nogi,
gdzie piętrzył się wyraźny wzgórek. Potem obróciła się i weszła do namiotu. Rock
ruszył za nią, lekko przygięty z napięcia wywołanego erekcją. Oczekiwała go w
półmroku, na klęczkach. Skinęła, by podszedł bliżej, po czym przesunęła rękami po
piersiach. Rock rozpiął pasek, ona zrobiła resztę. Trzymała go czule w dłoniach.
Pochyliła głowę, lekko muskając kaskadą błyszczących włosów jego nagie biodra.
Odczuł to niczym powiew skrzydła nocnego ptaka. Delikatnie dotknęła go końcem
 
języka, posmakowała mocniej, w końcu chwyciła ustami.
Gdy ssała, Rock spod wpół przymkniętych powiek przypatrywał się jej policzkom.
Nagle doznał olśnienia, zwanego na wyżynie Rubinem. Po ruchach i doświadczeniu,
domyślił się, kim była. Wiedział, skąd przyszła i kto ją przysłał. Wiedział, co musi
zrobić.
Wpiła się w niego niczym zgłodniała niewolnica. Jedną dłonią łagodnie ścisnęła mu
mosznę, drugą wsunęła między uda, by sięgnąć aż do pośladków.
Rock schylił się i objął jej wąską talię. Powoli obrócił dziewczynę, aż jej piersi
spoczęły mu na podbrzuszu, a biodra wsparły się na ramionach. Zadrżała, potem
jęknęła, gdy wcisnął twarz w jej wilgotne łono.
Poczuł smak mango i przypraw korzennych. Pracował językiem do chwili, aż poczuł,
że twardnieją jej biodra, aż przez całe ciało przechodzi spazm bólu zmieszanego z
rozkoszą. Jeszcze raz.
Zassała mocniej i jękiem błagała, by w nią wszedł. Rock położył ją na podłodze
namiotu i wtargnął w jej wnętrze. Nie poszło mu łatwo. Był duży, a Mai mała. Chwilę
trwało, nim stopniowo się do niego dopasowała.
Rock zaczął mocnymi, długimi pchnięciami, za każdym razem czując, jak podrywała
biodra w pozornym uniesieniu. Choć oczy zachodziły mu mgłą, nie przerywał
kontaktu z haragei, świadom kłamstwa i zdrady, oplatających go niczym pajęczyna.
Poczuł, że dobija do końca, i głuchym pomrukiem dał to poznać dziewczynie. Poczuł,
że oderwała prawą rękę od jego spoconego ramienia. Kątem oka zobaczył jasny błysk
igły, osadzonej w metalowym pierścieniu tkwiącym na palcu Mai. Koniec szpikulca
był ciemny od mazistej trucizny.
Próbował złapać ją za nadgarstek, lecz albo źle ocenił jej zwinność, albo przeliczył
się z siłami, dość, że uchwycił zbyt słabo i niemal w tej samej chwili strzelił
nasieniem w głąb jej ciała. Zobaczył igłę, wygiętą niczym ogon skorpiona, zbliżającą
się w stronę jego szyi i pojął, że za kilka sekund będzie już martwy.
Nieświadom tego, co robi, zasłuchany jedynie w głos haragei, wbił łokieć w twarz
Mai, z satysfakcją przyjął chrupnięcie pękających kości, poczuł ciepło miażdżonej
tkanki i zapach krwi, intensywny jak woń rozkwitającej róży.
Potem pochwycił prawą rękę Mai, przytrzymał jej palec wskazujący i wbił zatrutą
igłę w splot słoneczny dziewczyny.
Następnego ranka bezczelnie wtargnął na terytorium generała Quana. W nocy spadł
deszcz, a dzień był niezwykle gorący, co nie zdarzało się często na tych
wysokościach. Rock spływał potem, nim dostrzegł pierwszy patrol generała.
Rzucił brzemię na trawę, oparł się o pień drzewa i w chłodnym cieniu zaczął
przeżuwać kawałek suszonej ryby. Wypił nieco wody z manierki. Gdy skończył,
rozpalił ognisko i zawiesił kociołek. Rozpakował bagaże, po czym przystąpił do
gotowania.
Żołnierze Quana od razu spostrzegli wąską wstęgę dymu. Nadeszli z przygotowanymi
do strzału kałaszami. Pięciu, policzył Rock. Znakomicie. Zaczął pod nosem
pogwizdywać stary przebój Doorsów Light My Fire.
Sięgnął po miotacz, załadował i czekał. Strzelił, gdy patrol znalazł się w polu rażenia.
Trzech żołnierzy zniknęło w gorejącym płomieniu.
- Sprowadźcie generała Quana! - krzyknął w miejscowym narzeczu. - Powiedzcie, że
Dzikus chce się z nim widzieć!
Dwóch ocalałych wojaków uciekło, a Rock siadł i znów czekał. Po godzinie wrócili z
kimś bez wątpienia ważnym, gdyż szli nieco z tyłu, zachowując stosowną odległość.
- Kim jesteś - krzyknął dowódca - że żądasz od generała Quana, by opuścił
swą kwaterę?
 
Rock wiedział, że chodzi o zachowanie twarzy. Wszystko w Azji wiązało się
ze swoiście pojętym poczuciem honoru. Ten, który o tym zapomniał lub próbował to
zlekceważyć, nie cieszył się długim życiem w tej części świata.
- Jestem Dzikus - odparł i uniósł miotacz. - Niczego nie żądam. Proszę o
audiencję u generała. Znam zasady etyki. Żądać potrafią tylko barbarzyńcy.
Dowódca, choć już nieraz słyszał o Dzikusie, był pod wrażeniem tej
przemowy.
Generał może udzielić audiencji, jeśli dojdziemy do pewnych ustaleń -
burknął. - Co z zadośćuczynieniem za trzech ludzi, których zabiłeś?
Nieszczęśliwy wypadek. Sądziłem, że muszę się bronić.
Generał Quan nie przyjmie takiej wymówki. Trzy rodziny będą głodować.
Nie będą, bo zapłacę. - Rock doskonale znał zasady postępowania w
podobnych przypadkach.
Masz jakiś podarek dla generała?
Owszem. Tylko barbarzyńca lub wariat szedłby z pustymi rękami do
cesarza Shan.
Nieco ułagodzony dowódca przyzwalająco skinął dłonią. Rock starannie
poskładał bagaż. Demonstracyjnie rozłożył miotacz i upchnął go do plecaka, by
ludzie Quana pozbyli się wszelkich lęków.
Dowódca ruszył przodem, dwaj żołnierze szli po bokach Rocka. Nie musiał
się niczego obawiać z ich strony. Był teraz pod łaskawą protekcją generała. W razie
zasadzki wszyscy trzej mieli obowiązek go bronić, nawet z narażeniem życia.
Kwatera Quana była wypełniona uzbrojonymi ludźmi. Wyglądało na to, że na
głównym placu zgromadzono wszystkich, którzy akurat byli pod ręką, by wejście
Rocka zyskało odpowiednią oprawę. Ów prymitywny pokaz siły robił pewne
wrażenie. Rock uznał to za dowód, że gospodarz traktuje go poważnie. Niezły
początek.
Generał Quan pojawił się na Shan pięć lat wcześniej i stworzył
niewiarygodnie bogatą sieć nielegalnego handlu, dostarczając wszelakie dobra do
swej zubożałej ojczyzny. Wiedział, że bardziej musi się obawiać chińskich handlarzy
opium, którzy wówczas rządzili wyżyną, niż nieudolnych ataków przeprowadzanych
przez armię birmańską, jako że żaden policjant nie odważyłby się zapuścić w głąb
dżungli.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin