Andre Norton - klątwa Zarsthora.pdf

(697 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
ANDRE NORTON
KLĄTWA ZARSTHORA
(Tłumacz: MONIKA ZIEMKIEWICZ)
l
Nikły poblask słońca oświetlał dalekie krańce zachodniej górskiej doliny, ku której przywiódł
Briksję jej tułaczy szlak. To miejsce, odległe od leżących na wschodzie Ziem Spustoszonych,
mogło dać odrobinę wytchnienia i przynajmniej złudzenie poczucia bezpieczeństwa, choć tu
także trzeba się było mieć na baczności. Siedząca w kucki dziewczyna z grymasem niechęci
przypatrywała się napływającym z oddali, z kierunku wschodniego, chmurom
zapowiadającym niepogodę. Przesuwała cienkim ostrzem noża tam i z powrotem po
kamieniu, coraz to z niepokojem spoglądając na połyskującą srebrzyście sfatygowaną stal.
Ileż razy ta klinga była już ostrzona! Choć solidna i mocna, wykuta została przed wieloma
laty - jak wieloma, Briksja nawet nie próbowała sobie teraz przypomnieć. Wiedziała, że musi
postępować ostrożnie, inaczej ten nie szerszy od palca kawałek metalu gotów się złamać, co
pozbawiłoby ją narzędzia i b roni zarazem.
Ręce miała ogorzałe od słońca i pokryte bliznami, a pod połamanymi paznokciami zalegały
obwódki brudu, którego nie mogło usunąć do końca nawet szorowanie piaskiem. Pomyślała z
goryczą, że kiedyś te dłonie były po to, by trzymać wrzeciono lub tkackie czółenko, albo też
za pomocą igły i kolorowych nici wyczarowywać misterne obrazy na grubych materiach
mających zdobić ściany wieży. Dziewczyna, która przed przybyciem najeźdźców prowadziła
w High Hallack tak spokojny, bezpieczny żywot, wydawała jej się teraz kimś zupełnie
obcym. Kimś, kto umarł już dawno - a nastąpiło to w czasie ciągnącym się za Briksją niczym
długi korytarz, którego daleki koniec zaledwie majaczył się w jej umyśle, toteż z trudem
przychodziło jej przypomnieć sobie cokolwiek.
Prze żyła, zdołała uciec przed wrogami, którzy wdarli się do wieży będącej dotąd jej domem -
to uczyniło ją twardą i wytrzymałą jak ten kawałek metalu, który teraz miała w ręku.
Nauczyła się, że czas to jeden dzień, któremu musi stawić czoło od wschodu słońca aż do
chwili, gdy zdoła znaleźć dla siebie jakieś schronienie przed nadejściem zmroku. Nie było dla
niej świąt, nie używała nazw kolejnych miesięcy - istniał jedynie czas upału i czas chłodu,
kiedy bolały ją wszystkie kości, kiedy zanosiła się kaszlem, kiedy przenikliwy ziąb odbierał
nadzieję, że kiedykolwiek znów będzie jej ciepło.
Ruchów Briksji nie krępował nadmiar ciała; była szczupła i mocna jak cięciwa łuku. I - w
swoisty sposób - podobnie śmiercionośna. To, że kiedyś chodziła w szatach z delikatnych
wełnianych tkanin, że nosiła bursztynowy naszyjnik, a na palcach miała pierścienie z jasnego,
pochodzącego z zachodu, złota - to wszystko teraz wydawało jej się snem, snem trudnym do
zniesienia.
Ostatnio nie odstępował jej na krok strach, do którego w końcu tak przywykła, że gdyby ją
nagle opuścił, poczułaby się osamotniona i zagubiona. Niekiedy, na widok skalnych ścian
jaskini albo wyginających się ponad jej głową gałęzi drzew, przymykała tylko oczy, gotowa
wyrzec się swojej żelaznej woli przetrwania i pogodzić ze śmiercią, która podążała jej tropem
niczym ogar za zranioną już przez myśliwego, opadającą z sił zwierzyną.
A jednak wciąż tliło się w niej owo zdecydowanie, będące dziedzictwem rodu - nie na darmo
w jej żyłach płynęła krew Torgusa! Wszyscy w południowych dolinach High Hallack znali
Pieśń Torgusa i dzieje jego zwycięstwa nad Mocą Kamienia Liana. Dom Torgusa nie miał
może licznych ziem i bogactw, ale na pewno nikt nie mógłby odmówić jego członkom
wielkiego hartu ducha i ciała.
Podniosła rękę, by zgarnąć nieposłuszny kosmyk spłowiałych od słońca włosów, nierówno
obciętych przy szyi. Złote sploty, tchnące atmosferą niewieściej komnaty, nie były
przeznaczone dla oczu próżniaków wałęsających się po tym odludziu. Ostrząc nóż nuciła pod
nosem Wyzwanie Liana - tak cichutko, że jedynie ona mogła wyłowić uchem melodię. Ale i
tak nie było w pobliżu innego słuchacza - spenetrowała dokładnie okolicę, gdy tylko wstał
świt. Chyba żeby uznać za audytorium czarne ptaszysko kraczące groźnie z wierzchołka
pochylo nego od zimowych wichrów drzewa.
No, niech będzie - sprawdziła efekt swoich starań na owym niesfornym pasemku włosów,
które wciąż wchodziło jej do oczu. Naostrzona stal bez trudu przecięła pukiel, pozostawiając
pomiędzy palcami Briksji słomkowozłoty pierścień. Dziewczyna rozwarła dłoń i kosmyk
natychmiast porwał wiatr. Nagle znów wstrząsnął nią spazm strachu. W tej obcej krainie
bezpieczniej było spalić taką cząstkę własnego ciała. Jeśli wierzyć starym opowieściom, złe
moce mogłyby skwapliwie przechwycić włosy albo też paznokcie bądź ślinę i wykorzystać je
do swoich niecnych czarów.
Jednak tu nie trzeba się tego obawiać, pomyślała zaraz. W bliskim sąsiedztwie Odłogów
zachowały się bowiem pamiątki po niegdysiejszych władcach tej krainy - Dawnych Ludziach.
Pozostawili oni po sobie osobliwe kamienne bloki, stanowiące bądź zaproszenie, bądź
ostrzeżenie dla ludzkiej duszy.
Ale były to jedynie martwe świadectwa prastarej mocy wszystkich mocy. Ci, którzy się nią
posługiwali, już dawno odeszli. Czarne ptaszysko, jakby chcąc zaprzeczyć tym myślom
Briksji, znów zaskrzeczało chrapliwie.
- Hej, ty, czarnopióry - dziewczyna przerwała śpiew, żeby popatrzeć na ptaka. - Nie bądź tak
zuchwały. Miałbyś odwagę zmierzyć się z Utą? - Briksja znów przykucnęła i ściągnąwszy
usta wydała niezbyt głośny, ale przenikliwy gwizd.
Ptaszysko zakrzyczało gwałtownie, jak gdyby wiedziało dobrze, że Briksja mówiła do niego.
Naraz zerwało się, by runąć na ukos w dół, a potem przelecieć nieomal dotykając skrzydłami
ziemi.
Spomiędzy kęp zielonej trawy - na wzgórzach nie było owiec, które wyskubałyby każde
źdźbło - wyłonił się puszysty koci łepek. Zwierzę nagle prychnęło, a po chwili oczy zwęziły
mu się w szparki i błysnęły gniewnie, gdyż ptak odbił raptownie i odleciał, kracząc jeszcze z
oddali.
Po chwili, z właściwym swemu rodowi dostojeństwem, kotka przydreptała do Briksji.
Dziewczyna podniosła dłoń w geście powitania. Już od dawna wędrowały razem, sypiały na
jednym posłaniu i w głębi duszy Briksji schlebiało, że Uta zdecydowała się jej towarzyszyć w
tej beznadziejnej tułaczce.
- Czy polowanie się powiodło? - spytała kotkę, kiedy ta, ułożona na wyciągnięcie ręki,
zdawała się być bez reszty pochłonięta lizaniem tylnej łapy. - A może szczury wyniosły się
stąd, bo w tej wyludnionej okolicy nie miały komu podkradać jedzenia? - Rozmowy z Utą
dawały jej jedyną okazję usłyszenia własnego głosu w tej samotnej włóczędze, w której tylu
rzeczy musiała się wystrzegać.
Usadowiwszy się wygodnie, Briksja zwróciła spojrzenie na rozłożone poniżej zabudowania.
Pozostałości świadczyły o tym, że niegdyś ta dolina była dobrze zagospodarowana. Warowny
dwór z wieżą obronną - teraz pozbawiony dachu, noszący ślady pożaru na rozpadających się
ścianach - musiał być kiedyś całkiem przytulnym gniazdkiem. Naliczyła dwadzieścia chat
(rozpoznawała je jedynie po zarysach ścian, bo tylko tyle z nich zostało), a ponadto dostrzegła
stos kamieni, które mogły być kiedyś karczmą. Pomiędzy chatami wiła się wstęga gościńca,
wiodącego - jak domyślała się Briksja - ku najbliższej przystani rzecznej. Wszyscy kupcy,
skoro już zawitali w tak odległe okolice, musieli podążać tą drogą. Zaś ci obcy, niezbyt mile
widziani włóczędzy, którzy wałęsali się po Odłogach i w pobliżu siedzib Dawnego Ludu po-
szukiwali kruszców, mieli tutaj targowisko, gdzie można było dogodnie sprzedać swój
urobek.
Briksja nie wiedziała, jaką nazwę żyjący tu niegdyś ludzie nadali swojej osadzie. I mogła
jedynie zgadywać, co było przyczyną takiego spustoszenia. Najeźdźcy, którzy obrócili w
perzynę całe High Hallack, nie zapuszczaliby się tak daleko w głąb kraju. Ale wojna zrodziła
inne jeszcze zło, którego źródłem nie byli ani sami najeźdźcy, ani sama Dolina, ale które
powstało z obu tych stron naraz.
Odkąd Dolinianie musieli wysłać do walki swój kontyngent wojska, dwunożne hieny - zbójcy
z Odłogów - łupiły i równały wszystko z ziemią bezkarnie. Briksja nie miała wątpliwości, że
gdyby zeszła na dół i pogrzebała trochę, znalazłaby ślady mówiące, dlaczego ta osada prze-
stała istnieć. Została splądrowana; możliwe nawet, że potem i ruiny przeczesywano nieraz.
Nie ona jedna tułała się po tych bezdrożach. Miała jednak nadzieję, że zostało tam jeszcze coś
przydatnego, choćby jakiś sponiewierany garnuszek.
Briksja zmarszczyła brew, gdy, wycierając w pewnej chwili dłonie o spodnie, zauważyła, że
na jednym kolanie materiał jest już tak cienki, iż prześwituje przezeń ciało. Minęło sporo
czasu, odkąd zamieniła niewieście szaty na wygodniejszy strój leśnego zwiadowcy.
Trzymając w jednej ręce nóż, sięgnęła po swoją drugą broń - mocną myśliwską włócznię. Jej
grot również został niedawno naostrzony. Briksja wiedziała dobrze, jak się tym przedmiotem
posługiwać.
Tobołek postanowiła zostawić ukryty w zaroślach. Nie było potrzeby bawić długo wśród ruin;
zdawała sobie sprawę, że szperanie tam może się okazać zwykłą stratą czasu. Uta ostrzegłaby
ją, gdyby wyczuła, że w rumowiskach kryje się coś większego niż szczur albo skoczek
łąkowy, więc Briksja miała jednak nadzieję, że coś znajdzie. W końcu jej włócznia też
pochodziła z pewnej zburzonej wieży.
Mimo że, jak okiem sięgnąć, w dolinie nie było śladu żywego ducha, Briksja niezmiennie
zachowywała ostrożność. Na nieznanym terenie zawsze mogą czekać jakieś przykre
niespodzianki. Ostatnie trzy lata nauczyły ją, że między życiem a śmiercią przebiega bardzo
cienka granica.
Nie chciała myśleć o przeszłości. Nie chciała pamiętać. Osłabiało to jej ducha. Przyszły
czasy, w których żeby przetrwać, trzeba było mieć bystry umysł i być czujnym. Za to, że
przeżyła i bez szwanku dotarła aż do tego miejsca, mogła sobie złożyć wyrazy uznania.
Kiedyś w wieży podobnej do tej miała dom; kiedyś na ciele, które dopiero niedawno zrobiło
się tak umięśnione i wychudzone z niedostatku pożywienia, nosiła szaty z delikatnych,
kunsztownie utkanych i fantazyjnie barwionych wełnianych materii. Ale teraz nie miało to
znaczenia. Nawet jej obecne ubranie było - jak włócznia - znaleziskiem...
Niemal doszczętnie wytarte spodnie zrobione były z grubej i szorstkiej tkaniny. Kaftan - z
niedokładnie wyprawionych skórek skoczka, które zresztą sama pozszywała rzemieniami.
Noszoną pod spodem koszulę odkryła w tobołku jakiegoś martwego Dolinianina, na którego
ciało natknęła się w miejscu zasadzki urządzonej przez zbójców. Ów nieszczęśnik zabrał
swoich wrogów ze sobą. Briksja włożyła na siebie koszulę przedstawiając ją sobie jako dar
walecznego człowieka. Chodziła boso, choć na cięższą drogę trzymała w tobołku parę
sandałów o drewnianych podeszwach. Skórę na stopach miała twardą i grubą, a paznokcie u
nóg - zrogowaciałe i połamane.
Ponieważ nie miała innego grzebienia prócz własnych palców, włosy utworzyły na jej głowie
zmierzwioną, sztywną gęstwę. Niegdyś były koloru jabłecznika, mocne, gładkie, lśniące,
zaplecione w warkocz. Teraz, spłowiałe od słońca, przypominały raczej obumarłą jesienną
trawę. Briksja mogła się już szczycić jedynie siłą i sprytem, które pozwoliły jej przetrwać.
Gdy przyglądała się, jak kotka przebiega od jednej kępy zarośli i drzew do następnej (zawsze
czujnie nasłuchująca, wypatrująca i węsząca wokoło), przemknęło jej przez myśl, że do Uty
lepiej pasuje teraz określenie dama". Jak na domowego kota była ogromna. Ale mogła też
nigdy wcześniej nie wygrzewać się przy roznieconym ręką człowieka ognisku - mogła
urodzić się jako zwierzę dzikie. Tylko że wówczas jej niewzruszone przywiązanie do Briksji
byłoby jeszcze dziwniejsze.
Zdarzyło się to pewnej nocy przed mniej więcej rokiem - jeśli obliczenia Briksji, nie
posługującej się przecież kalendarzem, były właściwe. Przebudziwszy się z bardzo nie-
spokojnej drzemki, nagle spostrzegła siedzącą przy jej ognisku kotkę; oczy Uty odbijały
światło niczym wielkie, czerwonawe, zawieszone w powietrzu monety. Briksja korzystała
wtedy ze schronienia użyczonego jej przez porosłe mchem, pozbawione dachu ruiny jednej z
budowli, jakie pozostawił po sobie Dawny Lud. Zauważyła, że owe relikty przeszłości
zbytnio nie przyciągały uwagi tych włóczęgów, których musiała nazywać swoimi wrogami.
Zresztą mury nic na tym nie straciły - same szybko zagłębiały się w ziemi.
Przy pierwszym spotkaniu odniosła się do Uty trochę nieufnie. Gdyby nie to nieruchome,
przenikliwe spojrzenie, którym Briksja czuła się prześwietlona na wylot, nie byłoby powodu,
żeby widzieć w tej kotce coś nadzwyczajnego. Sierść miała ciemnoszarą, na głowie prawie
czarną; łapy i ogon w słońcu nabierały niebieskawego odcienia. Futerko było gęste i miękkie
niczym zbytkowne tkaniny, jakie kupcy przywozili zza mórz w tych bezpowrotnie straconych
latach, zanim wzniecona przez najeźdźców wojna obróciła Krainę Dolin od krańca do krańca
w popiół, a jej mieszkańców porozrzucała w różne strony tak, że może nigdy już tym, co
przeżyli, nie będzie dane się połączyć.
Osadzone w ciemnej mordce oczy Uty miały dziwny kolor, niekiedy niebieski, niekiedy
zielony, a nocą zawsze błyskały w nich czerwone iskierki. To były mądre oczy. Gdy czasem
spoglądały na Briksję, dziewczyna czuła się nieswojo jak przy pierwszym spotkaniu; odnosiła
wtedy wrażenie, że za tymi zwężonymi źrenicami kryje się umysł pokrewny jej własnemu,
który bada ją beznamiętnie i bezstronnie .
Dziewczyna i kotka posuwały się teraz w kierunku krzewów rozrośniętego, zaniedbanego
żywopłotu otaczającego ruiny budowli, która kiedyś przypuszczalnie była karczmą. Noszące
ślady pożaru i rozpadające się szczątki dwóch ścian sięgały dziewczynie do ramienia. Dół w
ziemi, niegdyś pełniący rolę piwnicy, był teraz prawie zupełnie zasypany, toteż wcale nie
miała zamiaru się w nim grzebać.
Nie - bo najlepszym miejscem do poszukiwań był dwór pana. Mimo że, oczywiście,
splądrowano go w pierwszej kolejności. Jednak, jeśli ogień rozprzestrzenił się, zanim rabusie
skończyli, wtedy...
Briksja uniosła głowę. Jej nozdrza rozszerzyły się, chwytając niepokojący zapach. W dziczy,
jak zwierzęta, uzależniona była od zmysłu powonienia i, choć sobie tego nie uświadamiała ani
też nigdy nie myślała za wiele o podobnych sprawach, węch miała znacznie bardziej
wyostrzony, odkąd wojna zmusiła ją do wędrowania.
Tak! Płonące drewno!
Padła na kolana i na czworakach, z ostrożnością myśliwego, zaczęła podkradać się wzdłuż
bocznej ściany karczmy, szukając w opasującym ruiny żywopłocie jakiejś przerwy. Wreszcie
w jednym miejscu zatrzymała się, położyła się plackiem i wysuwając do przodu cal po calu
swoją służącą do polowań na dziki włócznię, podniosła zwieszające się nisko gałęzie,
poszerzając w ten sposób pole widzenia.
Ogień o tej porze roku, kiedy nie zdarzały się sypiące iskrami burze z piorunami, mógł
oznaczać tylko obozowisko ludzi, czyli w tej krainie zazwyczaj - zbójców. Albo też mogli tu
wrócić jacyś dawni mieszkańcy, by zobaczyć, czy nie da się czegoś uratować... Rozważała
taką możliwość i wcale jej nie odrzuciła.
Nawet gdyby to byli Dolinianie, też mogli się okazać jej wrogami. Właściwie wystarczyłby
tylko rzut oka na nią, a już stałaby się ich ofiarą. W łachmanach nie różniła się od zbójców,
którzy napadli na osadę. Przybysze łatwo mogli wziąć ją za zwiadowcę innej podobnej
watahy.
Briksja z wytężoną uwagą powiodła dokoła wzrokiem, ale nie dostrzegła żadnych śladów
obozowiska. Doszła do przekonania, że dom był zbyt zniszczony, żeby mógł dać komuś
schronienie. Za to wieża wciąż wznosiła się ponad ruinami i - choć okiennice były otwarte,
więc najpewniej od dawna wichry i burze bez trudu wdzierały się przez wąskie otwory do
wnętrza - wcale nie wyglądała na doszczętnie zdemolowaną.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin