KRASZEWSKI JÓZEF IGNACY
POGROBEK
Powieść z czasów przemysławowskich
Cykl Powieści Historycznych Obejmujących
Dzieje Polski.
Skanował i błędy poprawił: J. Podleśny.
Część jedenasta cyklu.
Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza,
Warszawa
1982.
Przedsłowie
Moje pierwsze spotkanie z twórczością Kraszewskiego nastąpiło w raczej nietypowych okolicznościach. W roku 1942 znalazłem się na wsi rzeszowskiej, gdzie zacząłem uczęszczać do 6 klasy szkoły podstawowej. Moje „miejskie" kontakty z „dorosłą" literaturą (młodzieżową, bardzo zróżnicowaną z niniejszych rozważań wyłączam) ograniczyły się głównie do Sienkiewicza, którego twórczość o tematyce historycznej znałem już wtedy dokładnie. Na to sienkiewczowskie doświadczenie nałożyły się zgoła odmienne lektury z księgozbiorów wiejskich. Były to najpierw księgozbiory domowe, zawierające czasopisma (takie jak „Rycerz Niepokalanej" i „Rola") oraz teksty „jarmarczne": a więc Rinaldo Rinaldini, Siedem żon Sinobrodego czy Tajemnice Bastylii. Była to po drugie biblioteka Domu Katolickiego, fukcjonująca nieoficjalnie, dzięki życzliwości organisty, który przed wojną pełnił funkcję bibłiitekarza. A w tej bibliotece królował Kraszewski, przede wszystkim jako autor powieści historycznych.
I tu rzecz ciekawa. Powieści Kraszewskiego zostały wówczas przeze mnie na tle dotychczasowej lektury potraktowane od razu jako literatura poważna. Nieobecność historii jako przedmiotu szkolnego nauczania, łącznie z mocno gdzieś zakorzenioną identyfikacją historii jako dyscypliny — z pocztem królów polskich — sprawiły, że powieści te uznałem jednocześnie za namiastkę przedmiotu i za traktat o narodowej przeszłości. Na tym tle cały dotychczasowy bagaż doświadczeń czytelniczych został oceniony jako literatura „na niby" jako fikcja literacka, przyjemna i ciekawa w dalszym ciągu (do Sienkiewicza wracałem wielokrotnie), ale nieprawdziwa i wymyślona.
Wtedy też prawdopodobnie zetknąłem się po raz pierwszy z Pogrobkiem. Piszę „prawdopodobnie", bo w pamięci utrwalałem wyłącznie ważniejsze fakty historyczne. Stąd też do dziś dnia przypominam sobie powieściowe (a także romansowe) osiągnięcia Króla chłopów, natomiast nie zapisałem w pamięci takich arcydzieł powieści historycznej, jak Stara Baśń czy Zygmuntowskie czasy.
Kraszewski z lat młodzieńszych był zatem dla mnie namiastką nauki historii. Ożywiał i przybliżał przeszłość — ale przede wszystkim nauczał o niej. Kiedy dziś, po latach, po lekturze wielu opracowań historycznych i znajomości osiągnięć dwudziestowiecznej beletrystyki o tematyce historycznej, sięgam po Pogrobka, rysuje się mi ta powieść zgoła inaczej. Inne też cechy jestem jej skłonny przypisać i odmiennie też patrzę na powody mojej ówczesnej fascynacji dziełami tego pisarza.
Pogrobek jawi się dzisiaj jako dramat w ramie epickiej, czy może lepiej — w epickiej formule. Potoczyście dźwięczą pierwsze zdania powieści-opowieści, kreślące panoramę i tło przyszłych wydarzeń i łączące ścisłość informacji historycznej z gawędą o dylematach i utrapieniach bohatera, władcy, ale jednocześnie ojca i opiekuna licznej rodziny. W ewangelicznym patosie jawi się nam ostatnia scena: wielkiej rozpaczy i moralizatorskiego komentarza. Ale formuła epicka sięga dalej i głębiej. Buduje czas i nastrój wydarzeń.
Jaki to czas? Opowiadacz, bo w takie to szaty przystraja się autor, cierpliwie towarzyszący wydarzeniom, przypomina od czasu do czasu, że rzecz dzieje się „dawniej" czy „wówczas" (np. s. 141 *). Ale jednocześnie przedstawia opisywanych przez siebie ludzi w sytuacjach, które ów dystans czasowy zacierają. Zacierają najpierw w obrazie sposobu myślenia o jedności państwa. „Ja bo na tej twej głowie wszystkie przyszłości złożyłem nadzieje! Śmieje mi się na niej więcej niż książęca czapka. Kto wie? Odrodzona korona może!" — mówi Bolesław Pobożny do Przemysława, który „się zarumienił, oczy mu się zaiskrzyły..." (s. 18). Scena to niezgodna zarówno z ówczesnym, zaściankowym sposobem myślenia, jak i psychologią wieku młodzieńczego. Historyczny Przemysław zasłynie bowiem wkrótce jako młokos buntujący się przeciw władzy stryja i jako awanturnik, który zadrze z Henrykiem Pobożnym. Kraszewski nie ukryje co prawda błędów okresu dojrzewania, ale wykluczy konsekwentnie te fakty, których wymowa mogła by rzucić cień na Przemysława jako na nosiciela idei jedności państwa. Autorem kolejnej „rozróbki", kolejnej awantury o miedzę, jest w ujęciu Kraszewskiego Probus, podczas gdy w rzeczywistości, był nim właśnie Przemysław. Co więcej — spotkanie Przemka i Łokietka, pozbawione ^zostało elementów antagonistycznych, których nie brakowało w rzeczywistych dziejach kontaktów obu książąt. Obaj reprezentują ideę jedności państwa i ta idea, bliska autorowi piszącemu w okresie zaborów, nakazuje mu przedstawić ich jako ludzi ożywionych tą samą, nadrzędną wobec prywaty myślą.
Dystans między czasem opowiadającego a czasem opowiadanych wydarzeń zaciera się również w kontekście opisywanych sytuacji obyczajowych. „Wojak nie stracił prostoty prawie dziecięcej. Siadał z żoną i dziećmi u komina, bawił się rozmową z nimi i służbą, śmiał się i rozkoszował życiem jakby prostego ziemianina" — pisze Kraszewski o Bolesławie (s. 10). Albo kreśli scenę, w której „Przeziębli ludzie gwarzyli u komina wielkiego, dosyć wesoło" (s. 141). Takich wnętrz, chat, izb, kominów, jest w powieści więcej. Owe realia, mniej lub bardziej zgodne z realiami rzeczywistej Polski (jak mówią historycy, była ona o wiele bardziej murowana., mieszczą się doskonale w krajobrazie współczesnego pisarzowi ziemiańskiego dworku. Mieściły się jednocześnie, i tu powracam do własnej biografii, w realiach tej otoczki, która określała sytuację mojego odbioru powieści Kraszewskiego. Izba kuchenna, w której było najcieplej, późny wieczór (jesienny lub
zimowy, bo wtedy było najwięcej na czytanie czasu) i oczywiście piec — centrum towarzyskiego i rodzinnego życia. Na wiszący nad piecem okap często wędrowało jedyne źródło oświetlenia, naftowa „piątka", sącząca skąpe, bardzo oszczędzane światło.
Był to czas, kiedy z natury rzeczy wyróżniałem książki z obrazkami. A jednak czytając powieści Kraszewskiego w wydaniach pozbawionych ilustracji, nie odczuwałem ich braku. Ponowna lektura Pogrobka pozwoliła mi owo odczucie dodatkowo uzasadnić. Opowieść Kraszewskiego uderzyła mnie znów po latach urzekającą plastycznością słowa, ujawniającą talent pejzażysty i portrecisty zarazem. Talentu tego (którego próbki mieliśmy w charakterystykach Przemka, Bolesławów czy Łokietka) użyczył Kraszewski postaciom, wkładając np. w usta starego Janka taką oto wypowiedź o Minie: „Niemiecka dziewczyna, biała jak kołacz pszenny, włosy złote a oczy czarne. Urodziwa!" (s. 31). I stylizując postać Ludgardy wadług wzorów włoskich mistrzów (s. 43-44).
Owa aura epicka, owa rozlewna, często dzisiaj nużąca Lust zum Fabulierem, jakże znamienna dla wielu powieści Kraszewskiego, jest w Pogrobku w widoczny sposób poddana rygorom dramaturgicznie konstruowanej akcji. Czas narracji, z rzadka akcentujący przeszłościowy charakter zdarzeń, mocno osadzony w realiach bliskiej Kraszewskiemu, ziemiańskiej swojszczyzny, jest jednocześnie czasem konsekwentnie nastawionym na przyszłość. Każde istotne wydarzenie bieżące jest brzemienne w zapowiedź wzniosłego a zarazem śmiertelnego finału. Jawią się one jako przyczyny nieuniknionych i złowrogich skutków. Owe zapowiedzi przybierają często postać proroctwa czy wróżby, zapisanej w księdze przyrody. I tyczą przede wszystkim losu Ludgardy, ściśle związanego (mimo jej wczesnej śmierci) z całokształtem losu Przemysława.
Jak słusznie zauważyła Ewa Warzenica, komentatorka Pogrobka w edycji z roku 1963, układ Ludgarda-Przemysław wysuwa się na plan pierwszy w tej powieści o państwie. Trzeba dodać, że w planie kompozycyjnym, oznacza to jednocześnie priorytet kompozycji dramatycznej nad tokiem epickim. Priorytet ten, ujawniany już w futurologicznej orientacji narratora, do niej się nie ogranicza. Podporządkowany mu zostaje istotny element każdego utworu — status postaci.
W dziewiętnastowiecznej powieści realistycznej obowiązywał bardzo wyraźny podział zjawisk i postaci na pozytywne i negatywne. Była to powieść „z trybunałem" w postaci narratora nagradzającego i piętnującego bohaterów w sposób nie budzący wątpliwości. Do takiego spojrzenia na zjawiska i osoby upoważniała pisarzy utworów o tematyce historycznej wizja procesu dziejowego, traktowanego jako wyrazisty miernik, pozwalający w oparciu o naukowe podstawy oddzielić ziarno od plew. Stąd też po dziś dzień we wszelkich opracowaniach i przekazach, nawet niejednorodnych w ocenie Przemysława, śmierć jego ukazana jest jako niezawiniona, a jej sprawcami są postacie o jednoznacznie zbrodniczych intencjach — margrabiowie brandenburscy.
Kraszewski rozbudował kontrowersyjne elementy w osobowości Przemysława nadając jego poczynaniom moralnie niejednoznaczny charakter. Zespołowi cech pozytywnych (dążenie do jedności państwa) przeciwstawił odwrotną stronę medalu — oblicze księcia jako wiarołomnego małżonka. Zgodnie z ludową legendą Ludgarda ukazana została jako męczennica bez winy. „Winą" za bezpłodność księżnej (o której wspominają źródła historyczne) obarczył Kraszewski księcia. Tym samym podstawowym motywem decydującym o postępowaniu Przemysława okazał się trójkąt małżeński, konkretnie zaś inspiracja kochanki, Niemki Miny. Po stronie Ludgardy opowiedział się serdeczny niegdyś przyjaciel księcia, Michno Zaręba, zakochany w księżnej w platoniczno-rycerski sposób. Pociągnął on za sobą swego druha, Pawła Nałęcza, zrażonego, podobnie jak i Michno, butą Przemysława. Tym samym Zaręba został przedstawiony jako człowiek kierujący się głównie szczytnym moralnie uczuciem miłości (połączonej z litością), a następnie obowiązkiem pomszczenia „damy serca". Konflikt między Przemysławem a Zarębą został ukazany jako konflikt między dwoma postaciami tragicznie rozdartymi: między szlachetnie myślącym władcą i niegodziwym małżonkiem z jednej — a szlachetnym kochankiem-rycerzem i zdrajcą polskiej racji stanu z drugiej strony. Jednocześnie Kraszewski tak zbudował akcję, że każdy krok Przemysława na drodze do osiągnięcia korony przyśpieszał poczyniania Zaręby, głównego w powieści organizatora zamachu na koronowanego władcę.
Zgodnie z założeniami dramatu szekspirowskiego (ulubionego min. przez autora Balladyny i Lilii Wenedy), Kraszewski wprowadził nękający „przestępcę" motyw wyrzutów sumienia. Druga żona. kiężna Ryksa, a następnie jej córka, okazały się postaciami, żywo przypominającymi Ludgardę. Tym samym żyjąc pełniły zarazem rolę dramatycznych „zjaw zza grobu". Zdrożnym intencjom i poczynaniom bohatera towarzyszyła surowa ocena zawarta w zjawiskach przyrody. W dniu przyjazdu Ludgardy do Poznania „...słońce, zniżające się ku zachodowi, pozbawione promieni, toczyło się jak krwawa kula, wkrótce mając w pościeli mglistej zatonąć. Straszne swą rubinową czerwonością, płynęło powoli, stało, patrzyło na ziemię zakrwawioną źrenicą, a ludzie trwożyli się tym obliczem rozgorzałym, które według nich gniew jakiś zwiastowało. Słonko gniewało się na ziemię" (s. 53). Obraz słońca został zapożyczony przez pisarza z legendy ludowej, ale nie jest wykluczone, że pośredniczył w owej pożyczce Słowacki. To właśnie w Balladynie krwawe słońce zapowiadało zbrodnię, a zarazem ostrzegało bohaterkę przed czekającą ją karą. Z tym, że Kraszewski wzmocnił efekt dramatyczny, pozwalając dworowi księcia na milczącą solidarność z „zabobonem" ludowym. „Nawet duchowni skłonni byli widzieć w tym jakąś przestrogę, palec boży i stali posępni, poszeptując modlitewki" (s. 45).
Udramatyzowanie powieściowego konfliktu dokonało się, jak już wspomnieliśmy, kosztem wyraźnych odstępstw od prawdy historycznej o postaci Przemysława Drugiego. Kraszewski w wyraźnej niezgodzie z historią oddzielił rację moralną od historycznej, a następnie przeciwstawił obie racje na zasadzie tragicznego konfliktu.
Mojemu młodzieńczemu przywiązaniu do powieści historycznych Kraszewskiego towarzyszyła wiara w sprawiedliwość historii i przekonanie o moralnej czystości rzeczników historycznego postępu. Doświadczenia powojennych lat oduczyły nas jednak naiwnego utożsamiania racji stanu
z racjami działania „wielkich" jednostek, ukazując nierzadkie pomyłki czy nawet upadki tych ostatnich. Stąd też powieść Pogrobek, mimo wyraźnego rozminięcia się z prawdą swojego czasu, okazuje się dla mnie utworem skłaniającym do żywotnej dzisiaj refleksji nad problemami moralności i polityki, władzy i sprawiedliwości, człowieka i władcy.
Mieczysław Inglot
PREZESOWI
Izby Handlowej Krakowskiej
PANU BARANOWSKIEMU
na pamiątkę z nim odbytej podróży
ofiaruje
Autor
1880. W dzień Zwiastowania Najświętszej Panny
Drezno.
TOM PIERWSZY
Rozdział pierwszy.
Ze wszystkich dworów książęcych w Polsce w drugiej połowie trzynastegowieku, nie było mniej wystawnego, skromniejszego nad kaliski, księcia Bolesława, zwanego Pobożnym. Wojak zawołany a razem mąż bogobojny, za żonę miał, równie jak sam, zacną i świątobliwą niewiastę Jolantę, siostrę Kingi, żony Bolesława, krakowskiego książęcia. Nieustanne wojny go trapiły, to z napadającymi na granice jego Brandeburczykami, to z książęty śląskimi, to z innymi powinowatymi chciwymi ziemi, a nie mogącymi usiedzieć spokojnie. Nie mógł więc prawie wytchnąć dnia jednego, kręcąc się ciągle po rubieżach u Santoka i Drdzenia, zakładając i zdobywając zameczki, później strzegąc już nie tylko swoich posiadłości, ale i zdanego mu w opiekę młodego Przemysława Pogrobka, który się był poznańskiemu Przemysławowi już po jego zgonie narodził. Losy tego sieroty obchodziły go tym mocniej, że własnego syna nie miał, a trzy córki tylko, którym ziemi po sobie oddać nie mógł, bo męskiej dłoni potrzebowała.
Było więc co robić i siąść pod dachem na wypoczynek nie mógł ani pomyśleć książę Bolesław, ale to była krzepka i zdrowa natura, do pracy i znoju stworzona, nie przykrząca sobie nimi, zawsze wesołej myśli, spokojnego oblicza, czystego serca, prostoty wielkiej. Wśród tych mnogich dworów ówczesnych książęcych w Krakowie, Sieradzu, Poznaniu, Wrocławiu, Lignicy, Opolu, Płocku, kaliski najmniej oczy ściągał i nie starał się błyszczeć.
Ludzi do wojny sposobnych Bolesław musiał mieć ciągle, bo mu odetchnąć nie dawano, ale to byli jakby bracia młodsi, jak prawa drużyna i dzieci. Wszyscy z nim żyli na stopie poufałości z poszanowaniem połączonej, którą dobroduszność jego wyzywała i cieszyła się nią. Kochali go bliżsi i dalsi, a choć czasy owe wymagały, aby wódz odznaczał się, budził cześć dla siebie, Bolesław mało dbał o to, by się dumnie postawić. Chodził jak prosty rycerz, nie dbając o piękne zbroje ani o drogie szkarłaty i bisiory; klejnotów nie lubił, a gdy w domu siedział, nosił się w kożuszku prostym i skórzniach, w czapce starej i wytartej, że go nieraz obcy przybywający poseł wziął za urzędnika dworskiego, z czego on śmiał się tylko.
Wpatrzywszy się w jego niepozorną twarz ogorzałą, z żywymi oczyma czarnymi, mógł jednak każdy domyśleć się w nim szlachetnej krwi i pańskiego ducha. Wejrzenie miał śmiałe a bystre, uśmiech przy łagodności pełen zaufania w sobie, czoło jasne a rozumne. Ale postawą nie nadrabiał wcale, zdał się chrześcijańską pokorą chcieć pokryć swe pochodzenie, a ludzi lubił, gdy mu zamiast bić czołem, zbliżali się doń z zaufaniem jak do ojca. Nie było litościwszego nadeń człowieka w powszednim życiu, bo dobry chrześcijanin w każdym widział brata swojego w Chrystusie, choć na placu boju czy z pogany, czy z Sasami a Brandeburczykami (bo ci razem chodzili), żołnierz był zuchwały, niemal szalony.
Szedł do boju przeżegnawszy się, z modlitwą i ową starą pieśnią do Bogarodzicy, niezapomnianą od czasów Chrobrego, ale wpadłszy w zamęt i wrzawę bojową, gdy się w nim krew rycerska ocknęła i zakipiała, stawał się strasznym dla wrogów. Gdy potem, ostygłszy, poszedł na pobojowisko z księżmi, bo miał ten zwyczaj, że do rannych i konających ich prowadził, łzy mu się toczyły patrząc na pokaleczonych i dogorywających. Łamał ręce narzekając na te nieuchronne a nieustanne wojny.
— Nie będzie temu końca — mawiał — aż jednego pana dostaną te ziemie, a nas, drobnych, los albo wymorzy, lub wyżenie. Sami się my wypleniamy i niszczym ten kraj, który Bóg opiece naszej poruczył.
Ale daremne to były narzekania, gdyż zamiast jednoczyć się, dzieliły się ziemie polskie na coraz drobniejsze cząstki. Mazowieccy się rozłamywali, śląscy rozradzali jak mrowie, Kraków z Sandomierzem szedł osobno. Poznań z Gnieznem stały same przez się. Im więcej przybywało dzieci, tym rosło więcej chciwych władzy nieprzyjaciół. Brat bratu, synowiec stryjowi wydzierał, nierzadko syn powstawał na ojca. Niektórzy, sami ku obronie i napaści nie mając siły, przyzywali Prusaków i Litwę. Siedzieli już na karku Mazowsza i Pomorza niemieccy panowie krzyżowi prawem i bezprawiem zawojowując ziemie.
Czasy były zaprawdę ciężkie. Nikt nikomu nie wierzył. Straszno było pojechać zaproszonemu w gościnę, aby jak to się nieraz trafiało, nie zostać schwyconym, więzionym w klatce i zmuszonym oddawać powiaty za życia. Wyruszyć do odleglejszego kościoła bał się każdy bez silnego orszaku, bo i tam u ołtarza mógł nań czyhać brat, swat albo jaki pokrewny. Nie pomagały na to ani małżeństwa, ani kumania się i krwi związki.
Namiętności były rozhukane. Pobożność posunięta do szału niemal, rozpusta do bezwstydu, a obok wstrzemięźliwość do klasztornego w małżeństwach odosobnienia. Gdy Bolesław Wstydliwy z własną nie żył żoną, Mszczuj pomorski trzymał sobie mniszkę ze słupskiego klasztoru wziętą. Działy się rzeczy straszne, dzikie, znamionujące naturę namiętną, ludzi nieokiełznanych, równie gorąco goniących za złem i dobrem. Miary w niczym nie było. Nie...
bozydarwspanialy