Linda Howard - Niebezpieczna miłość.pdf

(672 KB) Pobierz
LINDA HOWARD
L INDA H OWARD
Niebezpieczna miłość
387075605.003.png 387075605.004.png
ROZDZIAŁ 1
Chociaż zbliżał się już zachód słońca, żar wnikał głęboko w ciało, przypiekał nagi tors i długie nogi. Coraz dłuż-
sze promienie rozsiewały na grzbietach fal deszcz tańczących iskierek. Mężczyzna wpatrywał się w nie jak zahi-
pnotyzowany. Właściwie fascynował go nie tyle lustrzany blask wody, ile fakt, że po prostu nie miał nic do roboty.
Zapomniał już, jak smakuje spokój. Przez cudowny miesiąc absolutnej samotności mógł się odprężyć i nareszcie
być sobą. Mógł łowić ryby, kiedy tylko chciał, lub pływać łodzią po ciepłych, rozkołysanych falach zatoki.
Pociągał go magiczny urok wody, to czarnej jak noc, to turkusowej, to znów połyskliwie bladozielonej. Miał
pieniądze na paliwo i żywność. Tylko dwie osoby wiedziały, gdzie go szukać. Gdy miesięczny urlop dobiegnie
końca, wróci do prozy życia, które sam sobie wybrał, i zatraci się w ponurej codzienności, ale teraz jeszcze może
leżeć w słońcu -a tylko tego przecież pragnął.
Kell Sabin czuł się zmęczony. Z jego zawodem łączyły się: nieustanna wałka, kluczenie i utajnianie każdego
ruchu, maskowanie się i niebezpieczeństwo. Wykonywał bardzo ważną pracę, ale przez ten miesiąc mogą to robić
inni. Ten miesiąc należał do niego. Zaczynał rozumieć swego starego przyjaciela, doświadczonego agenta, Granta
Sullivana, który oddałby duszę za pobyt w ciszy tajemniczych gór stanu Tennessee.
Sabin sam był świetnym agentem, słynącym z legendarnych operacji w Złotym Trójkącie, a potem na Bliskim
Wschodzie i w Ameryce Południowej. Otoczenie niewiele o nim wiedziało. Odpowiadało mu to. Był typem
samotnika, który na twarde warunki dyktowane przez życie reagował cynizmem, lecz zarazem je akceptował.
Znał wady i niebezpieczne strony wybranego zawodu; wiedział, że będzie się stykał z brudem i złem, ale był
realistą i godził się na to, podejmując pracę. Od pewnego czasu pełnił funkcję szefa Agencji.
Czasem nachodziła go chęć, by rzucić to wszystko i pożyć trochę jak zwykły człowiek. Wtedy
wypływał w rejs na własnym jachcie. Dzięki dniom i nocom spędzanym na morzu zapominał, że jest agentem.
Mógł się odprężyć i oddać rozmyślaniom, leżeć nago w słońcu lub obserwować gwiazdy w nocy i przywracać
rzeczom właściwe proporcje. Urlopy Sabina, podobnie jak wszelkie informacje na jego temat, stanowiły pilnie
strzeżoną tajemnicę.
Nad głową mężczyzny przeleciała z ostrym krzykiem biała mewa. Powiódł leniwym wzrokiem za swobodnym,
zwinnym ptakiem, wyraźnie widocznym na tle bezchmurnego błękitnego nieba. Morska bryza mile musnęła deli-
katnym podmuchem nagą skórę. W ciemnych oczach Sabina zagościł uśmiech, co nieczęsto się zdarzało. W głębi
serca czuł się dzikusem, lecz na co dzień tłumił zew natury. Dopiero tu, mając za towarzyszy jedynie wodę, słońce
i wiatr, mógł dać upust skrywanym tęsknotom. Noszenie ubrania na pełnym morzu wydawało mu się wręcz
świętokradztwem. Z niechęcią przywdziewał coś na siebie, kiedy zawijał do portu po paliwo, lub gdy podpływali
żeglarze, aby, miejscowym zwyczajem, pogawędzić.
Złocisty krąg słońca zanurzył się w wodzie, kiedy Sabin usłyszał odgłos silnika obcej łodzi. Odwrócił głowę
i ujrzał jacht, trochę większy niż jego własny, powoli tnący fale. Słusznie, po co miałby się spieszyć? Sabin
podziwiał zgrabną sylwetkę łodzi i płynną pracę silnika o dużej mocy. Lubił pływanie i lubił morze. Swój jacht
traktował jak najcenniejszą rzecz i za żadną cenę nie zdradziłby nikomu, że go ma. Zarejestrował go na nazwisko
pewnego agenta ubezpieczeniowego z Nowego Orleanu, który zresztą nie miał pojęcia o istnieniu Kella Sabina.
Nawet nazwa jachtu „Wanda" z niczym się nie kojarzyła. Sabin nie znał nikogo o imieniu Wanda. Po prostu taką
nazwę wybrał i koniec. Ktoś, kto dobrze znałby Sabina, nie czułby się tym wcale zaskoczony, lecz tylko jeden
człowiek na świecie wiedział, jaka osobowość kryje się za nieprzeniknioną maską. Tyle że Grant Sullivan umiał
dochować tajemnicy.
Obca łódź zwolniła i skręciła w stronę „Wandy". Sabin zaklął zirytowany i poszukał wzrokiem wyblakłych
dżinsowych bermudów, które trzymał na pokładzie na takie okazje. Usłyszał czyjś głos, więc spojrzał na
nadpływający jacht. Przy relingu na dziobie stała kobieta i machała ręką. Z jej niespiesznych gestów zrozumiał, że
nie chodzi o nic ważnego. Ot, żeglarze chcieli sobie pogawędzić. Na pewno nie mieli kłopotów. Promienie
zachodzącego słońca połyskiwały na rudych włosach kobiety, nadając im barwę ognia. Przez chwilę Sabin
wpatrywał się jak urzeczony w te niezwykłe czerwonawe refleksy.
Zmarszczył brwi, szybko naciągnął spodenki i zapiął suwak. Łódź była wciąż zbyt daleko, by rozpoznać twarz
kobiety, lecz rude włosy obudziły w pamięci Sabina niepokojące wspomnienia. Kiedy patrzył na zbliżający się po-
woli jacht, w jego czarnych oczach pojawiła się czujność. Te włosy...
Nagle instynkt samozachowawczy Sabina podniósł alarm. Mężczyzna odruchowo rzucił się na pokład. Zbyt
wiele razy musiał walczyć o życie, by teraz się wahać. Całym ciałem przywarł do ciepłych desek pokładu. Może
i zareagował głupio, przesadzając z ostrożnością, wolał jednak zostać żywym głupcem niż mądrym trupem. Silnik
obcej łodzi przycichł, jak gdyby zwolnił obroty, a Sabin zdecydował się na następny ruch - podpełzł do składziku.
Nigdzie nie ruszał się bez broni. Wyciągnął ze składziku strzelbę o dużej sile rażenia i precyzyjnym celowniku.
Wiedział jednak, że nie na długo odstraszy nią przeciwnika. Jeśli się mylił, nie zrobi z niej użytku, jeśli zaś instynkt
go nie zawiódł - napastnicy z pewnością dysponują potężniejszą bronią, ponieważ są przygotowani na opór Sabina.
Zaklął pod nosem, sprawdził, czy włączony jest automatyczny spust, i popełzł z powrotem do rellngu. Zajął
pozycję strzelecką: wystawił na widok lufę strzelby, głowę zaś uniósł na tyle tylko, by widzieć łódź nieprzyjaciela,
która wciąż się zbliżała. Dzieliło go od niej mpiej niż sto metrów.
387075605.005.png
- Wystarczy! - zawołał, nie wiedząc, czy zdoła przekrzyczeć warkot silnika. Chodziło tylko o to, żeby napast-
nicy usłyszeli, że coś do nich woła.
Łódź zwolniła i niemal stanęła w odległości siedemdziesięciu metrów. Nagle zaroiła się od ludzi, spośród któiych nikt nie
wyglądał na miejscowego rybaka lub żeglarza turystę. Wszyscy byli uzbrojeni, łącznie z rudowłosą. Sabin szybko ota-
ksował ich wzrokiem, w lot chwytając szczegóły, kształty i rozmiary broni. Tak świetnie znał się na typach
uzbrojenia, że zidentyfikował je bez chwili zastanowienia. Bardziej zainteresowała go załoga jachtu, a zwłaszcza
jeden z mężczyzn. Chociaż stał daleko, trochę za innymi, wydał się Sabinowi znajomy, podobnie jak kobieta.
Znikły wszelkie wątpliwości. Poczuł, że ogarnia go lodowaty spokój - jak zawsze w krytycznych sytuacjach,
kiedy jego życie było zagrożone. Nie marnował czasu na rozmyślania o rażącej dysproporcji sił, zaczął za to
rozważać możliwe opcje, każdej z nich poświęcając ułamek sekundy.
W zapadającym zmierzchu rozległ się suchy trzask. Kula z cichym świstem przemknęła mu nad głową i rozłu-
pała drewnianą ściankę kabiny za plecami. W odpowiedzi Sabin namierzył cel, wypalił i, jak gdyby kontynuując
jeden płynny gest, schylił głowę. Nie musiał słyszeć przenikliwego krzyku, aby wiedzieć, że nie chybił. Byłby za-
skoczony i wściekły, gdyby nie trafił.
- Sabin! - Wypowiedziane przez megafon nazwisko metalicznym echem odbiło się od wody. - Wiesz, że nie
masz szans! Nie pogarszaj sprawy.
Ten ktoś miał świetny akcent, lecz nie był Amerykaninem. Sabin spodziewał się takiej propozycji ze strony
napastników. Najlepszym wyjściem byłaby ucieczka. Szybkość „Wandy" była jej największą zaletą. Ucieczka
jednak wymagała przedostania się do steru i przyrządów kontrolnych na nadbudówce jachtu, co oznaczało wysta-
wienie się na ogień podczas wspinaczki po drabince.
Sabin błyskawicznie przeanalizował sytuację i szansę dotarcia na górę ocenił na pięćdziesiąt pięć procent, może
mniej (w zależności od stopnia zaskoczenia przeciwnika). Z drugiej strony, gdyby został na dotychczasowym
miejscu i jedną strzelbą próbował powstrzymać intruzów - jego szanse spadałyby do zera. Miał dużo amunicji, ale
tamci - zapewne więcej. Musiał podjąć ryzyko wspinaczki, zamiast marnować czas na zamartwianie się
malejącymi szansami na przeżycie. Wziął głęboki oddech, przez chwilę trzymał powietrze, a potem wypuścił je
powoli, przygotowując zahartowane ciało do śmiałego wyczynu. Musiał w pierwszym skoku pokonać jak
najwięcej szczebli drabinki. Mocno uchwycił strzelbę, jeszcze raz odetchnął i poderwał się do skoku.
Jednocześnie nacisnął cyngiel, uruchamiając automatyczny ostrzał. Broń zaterkotała w dłoni, a napastnicy
rzucili się na pokład. Wyciągniętą prawą ręką złapał najwyższy szczebel. Bose stopy śmignęły po drabince, prawie
jej nie dotykając. Kątem oka spostrzegł białe obłoczki wystrzałów. Pokonywał ostatni szczebel, kiedy dosięgły
go pociski. Tylko siła rozpędu i determinacja nie pozwoliły mu spaść na dolny pokład. Oczy zasnuła mgła, a w
uszach zadudnił własny oddech.
Opuścił broń. Gniewnie zaklął w myślach. Głęboko za-czerpnął powietrza, odpędzając mgłę i zbierając siły do
odwrócenia głowy. Strzelba wciąż spoczywała w lewej dłoni, lecz nie czuł kolby. Cały lewy bok ciała zalewała
krew, niemal czarna w zapadającym mroku. Musiał coś zrobić. Inaczej - będzie po nim.
Lewe ramię i noga przestały słuchać poleceń mózgu, toteż podciągnął się, polegając jedynie na sprawności obu
prawych kończyn. Oparł strzelbę o prawe ramię i znów wypalił w kierunku obcej łodzi dając
napastnikom znać, że jeszcze żyje i jest niebezpieczny.
To miało powstrzymać ich desant na jacht
Przyjrzał się odniesionym obrażeniom. Jedna kula przeszyła boczny mięsień lewego uda, druga zaś - lewy oboj-
czyk. Każda z ran wyglądała poważnie. Po pierwszym palącym bólu w barku ręka odrętwiała, a w konsekwencji -
stała się bezużyteczna. Noga z pewnością nie utrzymałaby ciężaru ciała, ale Sabin wiedział z doświadczenia, że
odrętwienie ustąpi, a wraz z powrotem bólu odzyska część sprawności w zranionych mięśniach, gdyby oczywiście
zdecydował się tak długo czekać.
Zaryzykował i znów podniósł głowę. Łódź napastników okrążała go od tyłu. Z tej strony górny pokład jachtu był
całkowicie odsłonięty. Mogli do niego strzelać jak do tarczy.
- Sabin! Wiemy, że jesteś ranny! Nie zmuszaj nas, żebyśmy musieli cię zabić.
O, niewątpliwie woleli dostać go żywego i po swojemu przesłuchać, wiedział też jednak, że nie stracą okazji.
Prędzej zabiją go, jeśli zajdzie taka konieczność, niż pozwolą mu uciec.
Zaciskając z bólu zęby, podciągnął się do panelu z przyrządami kontrolnymi i przekręcił kluczyk zapłonu.
Potężny silnik, kaszląc, zbudził się do życia. Sabin nie widział, w jakim kierunku płynie, lecz to nie miało znacze-
nia, nawet gdyby wpadł na wrogą łódź. Dysząc, osunął się na pokład, aby zebrać siły. Musiał sięgnąć do
przepustnicy, a zostało już mało czasu. Dojmujący ból ogarnął całą lewą stronę ciała, lecz ramię i noga zaczęły
reagować na polecenia i była to zmiana na lepsze. Zignorował narastający ból i dźwignął się na prawej ręce,
zmuszając lewą do pracy. Wysunął zakrwawione palce jak najdalej, aż dotknęły zaworu i ustawiły go na jazdę do
przodu. Jacht gładko ruszył po falach, stopniowo nabierając rozpędu. Z łodzi napastników rozległy się okrzyki.
387075605.006.png
- Tak trzymaj, „Wanda" - wysapał, zachęcając jacht do walki. - Dalej, dalej!
Wszystkie mięśnie drżały z wysiłku, kiedy ponownie wyciągnął rękę i zdołał do końca otworzyć przepustnicę.
Łódź zerwała się do skoku, reagując entuzjastycznym rykiem silnika na nagły dopływ mocy.
Rozwinąwszy maksymalną prędkość, musiał sprawdzić, dokąd zmierza. Jego szanse rosły wraz z każdym
dodatkowym metrem oddalającym go od przeciwnika. Zawył z bólu, podnosząc się na nogi. Słony pot zalewał oczy.
Musiał przenieść ciężar ciała na prawą stopę, ale lewa noga na szczęście nie ugięła się pod nim bezwładnie, a o to
przecież prosił niebiosa. Obejrzał się przez ramię. Błyskawicznie oddalał się od napastników, chociaż oni wcale nie
rezygnowali z pościgu.
Na górnym pokładzie goniącego go jachtu zauważył postać opierającą na ramieniu wielką rurę. Sabin zbyt
często miał do czynienia z rakietnicami, by od razu nie rozpoznać tego typu broni. Na sekundę przed błyskiem
wystrzału, na dwie sekundy przed zniszczeniem „Wandy" przez eksplozję skoczył za prawą burtę w turkusową
wodę zatoki.
Zanurkował jak najgłębiej, lecz miał mało czasu i siła wybuchu zakręciła nim w wodzie jak dziecinnym bącz-
kiern. Ból przeszył zranione mięśnie i znów oczy zasnuła mgła. Trwało to zaledwie sekundę czy dwie, a jednak
wystarczyło, by całkiem stracił orientację. Dusił się, nie wiedział, gdzie jest powierzchnia, morska woda wydawała
mu się teraz nie turkusowa, ale czarna, bezlitośnie wciągająca w głąb.
Uratowały go lata treningu. Nigdy nie wpadał w panikę
i nie zamierzał popełnić tego kardynalnego błędu teraz.
Przestał walczyć z wodą. Zmusił się do względnego odprężenia, a woda sama wypchnęła go na powierzchnię. Gdy
odzyskał orientację, zaczął płynąć, chociaż ledwie ruszał lewą ręką i nogą. Kiedy wreszcie wystawił głowę ponad
fale i zaczerpnął ciepłego, przesyconego wonią soli powietrza, był całkowicie wyczerpany.
„Wanda" płonęła. Czarny dym kłębił się na tle szarego nieba, rozjaśnionego ostatnimi smugami światła. Tylko
ciemność okrywająca morze i ląd mogła przynieść Sabino-wi ratunek. Łódź napastników krążyła wokół „Wandy",
przeczesując reflektorem płonący jacht i otaczającą go taflę oceanu. Czuł, jak potężne silniki powodują wibrację
wody. Albo znajdą jego ciało (czy, jak zapewne w poczuciu realizmu oczekiwali - to, co z ciała pozostało), albo
będą szukać go żywego aż do skutku. Sabinowi pozostawało jedyne wyjście: utrzymać jak największą odległość
od obcej łodzi.
Niezdarnie odwrócił się na plecy i zaczął płynąć, pracując tylko prawą ręką i nogą. Nie przestawał, póki nie zna-
lazł się poza zasięgiem łuny płonącej „Wandy". Sytuacja przedstawiała się nie najlepiej. Od brzegu dzieliły go
co najmniej trzy, cztery kilometry. Osłabł w wyniku utraty krwi. Ledwie poruszał lewą ręką i nogą. Poza tym było
wysoce prawdopodobne, że zanim zbliży się do lądu, zaatakują go rekiny. Był przecież ranny.
Parsknął pod nosem cynicznym śmiechem i natychmiast zachłysnął się wodą. Znalazł się między młotem a
kowadłem, pomiędzy ludźmi - rekinami a morskimi drapieżcami, na równi spragnionymi krwi. Cholernie mała
różnica, które go dopadną. Nie podda się bez walki. W żadnym razie nie zamierzał ułatwiać zadania przeciw-
nikom.
Wziął głęboki oddech i, leżąc na falach, usiłował ściągnąć szorty, lecz gwałtowne gesty sprawiły, że zaczął
tonąć i musiał znów z trudem torować sobie drogę na powierzchnię. Trzymając już spodnie w zębach, zastanawiał
się, jaki zrobić z nich użytek. Płótno było stare, poprzecierane, słabe. Powinien z łatwością podrzeć je. Jak w tym
czasie utrzymać się na powierzchni wody? Potrzebował pomocy lewej ręki i nogi, w przeciwnym razie zadanie
będzie niewykonalne.
Nie miał wyboru. Musiał zrobić to, co konieczne, mimo bólu.
Miotał się niezgrabnie i już nawet myślał, że znów pójdzie pod wodę, ale udało mu się przetrwać krytyczny
moment. Gryzł brzeg krótkiej nogawki, próbując rozerwać materiał. Kiedy zębami strzępił nici, starał się odegnać
myśli o bólu. Wreszcie rozerwał spodnie aż do paska. Płócienne wzmocnienie i podwójna stębnówka stawiły
opór. Zaczął nadgryzać nogawkę w innym miejscu, aż uzyskał cztery kawałki tkaniny przyszyte do paska. Teraz
przyszła kolej na żucie paska. Oderwał pierwszy kawałek i trzymał go w zaciśniętej pięści, nie przerywając
pracy nad kolejnym fragmentem.
Odwrócił się na plecy, powierzając ciężar ciała wodzie. Jęknął, rozluźniając ranną nogę. Połączył węzłem dwa
kawałki materiału. Miały długość wystarczającą do obwiązania uda. Założył opaskę uciskową, upewniając się, że
zakrywa i wlot, i wylot kuli. Zacisnął tkaninę najmocniej, jak się dało. Musiał powstrzymać krwawienie.
Z ramieniem sprawa przedstawiała się gorzej. Gryzł i szarpał szorty, aż oderwał dwa kolejne kawałki i
połączył je węzłem. Gdzie powinien zawiązać zaimprowizowany bandaż? Nie wiedział nawet, czy na plecach
znajduje się wylot, czy też kula nadal tkwi w barku. Powoli, niezdarnie założył prawą rękę na plecy. Zmarszczone
od słonej wody palce wyczuły gładką skórę, co znaczyło, że kula siedziała w ranie, umiejscowionej tak wysoko, że
obwiązanie jej materiałem, którym dysponował, wydawało się niemal niemożliwe.
Nawet połączone, dwa kawałki szortów nie tworzyły wystarczająco długiej opaski. Znów zaczął gryźć tkaninę.
Oderwał następne dwa kawałki i połączył z poprzednimi. Cóż mógł zrobić? Przeciągnął zaimprowizowany bandaż
przez plecy, potem pod pachą, i związał mocno nad obojczykiem. Z resztek szortów zrobił zwitek i wsunął pod
opaskę na wysokości rany. Marny to był opatrunek, ale lepszy niż żaden. Sabinowi kręciło się w głowie, mięśnie
387075605.001.png
odmawiały posłuszeństwa, kończyny drętwiały. Ze wzrokiem wbitym w gwiazdy, całą siłę skupiał na pilnowaniu
kierunku, w jakim dryfował. Nie zamierzał się poddać. Był w stanie leżeć na wodzie, a nawet samodzielnie przepły-
wać krótkie odcinki. Mogło to trochę potrwać, ale jeśli nie dopadnie go żaden rekin, chyba sobie poradzi.
Odwrócił się na plecy, przez parę minut odpoczywał i podjął żmudny, morderczy wysiłek dopłynięcia do brzegu.
To był wyjątkowo gorący lipiec, nawet jak na Florydę. Rachel Jones w sposób mimowolny dostosowywała
styl życia do pogody, nie przejmując się jej kaprysami. Prace domowe załatwiała wczesnym rankiem lub
odkładała na późne popołudnie.
Wstała o wschodzie słońca, wyrwała chwasty z grządek warzywnych w ogródku, nakarmiła gęsi i umyła sa-
mochód. Kiedy temperatura przekroczyła trzydzieści stopni, zaszyła się w domu, nastawiła pranie, a potem kilka
godzin poświęciła na przygotowanie notatek do wieczorowego kursu dziennikarstwa, który zgodziła się prowadzić
w semestrze jesiennym w Gainesville. Nad głową Rachel miarowo furkotał wentylator, a ona, z włosami upiętymi
w kok, ubrana jedynie w bluzkę bez rękawów i stare szorty, czuła się świetnie pomimo upału. Pod ręką miała za-
wsze szklankę mrożonej herbaty, którą piła podczas lektury.
Gęsi spokojnie przenosiły się całym stadkiem z jednej kępy trawy na drugą, prowadzone przez dostojnego
kaczora Ebenezera. Harmider zrobił się, kiedy Ebenezer i pies Joe wszczęły dysputę na temat praw do chłodnego
skrawka trawy w cieniu krzewu oleandra. Rachel podeszła do przeszklonych drzwi i krzyknęła na niesforne
zwierzęta, przywołując je do porządku.
Większość letnich dni upływała sielsko i leniwie. Życie nabierało rozpędu jesienią, kiedy zaczynał się sezon
turystyczny, a w dwóch sklepikach z pamiątkami należącymi do Rachel, w Treasure Island i Tarpon Springs,
panował duży ruch. W tym roku będzie zajęta bardziej niż zwykle, wziąwszy pod uwagę wykłady z dziennikarstwa.
Na razie miała mnóstwo wolnego czasu, mimo że pracowała nad swoją trzecią książką. Nie gonił jej termin, tekst
powinna oddać dopiero przed Gwiazdką i na razie wyprzedzała wyznaczony plan. Miała w sobie tyle energii i
zapału, że osiągała wiele, bez zbędnego pośpiechu.
Tu czuła się u siebie. Głęboko zapuściła korzenie w piaszczystą glebę. Dom, w którym mieszkała, należał do jej
dziadka, a jej rodzina żyła na tej ziemi od stu pięćdziesięciu lat. W latach pięćdziesiątych dom przebudowano i nie
przypominał już pierwotnego budynku. Po wprowadzeniu się Rachel wyremontowała wnętrze, lecz czuła, że
atmosfera domostwa nie zmieniła się i wciąż gnieżdżą się tu dobre duchy przodków. Znała każdy kąt i każdą
piędź okolicznej ziemi tak dobrze jak odbicie własnej twarzy, a może i lepiej, ponieważ nie lubiła marnować
czasu przed lustrem.
Zaprzyjaźniła się z wysokim sosnowym zagajnikiem i pofałdowanymi łąkami za domem, z każdym
pagórkiem, drzewem i krzakiem. Między sosnami biegła ścieżka ku plaży, o którą biły fale zatoki. Tutejszy
odcinek plaży nie był zagospodarowany, po części ze względu na obfitość zaścielających brzeg kamieni, po
części zaś dlatego, że właściciele przyległych do morza posiadłości, zasiedziali tu od pokoleń, z niechęcią
patrzyliby na luksusowe osiedla i motele wyrastające im pod nosem. Ta kraina należała do hodowców bydła. Dom
Rachel otaczało olbrzymie ranczo Johna Rafferty'ego, a Rafferty, podobnie jak ona, nie palił się do sprzedania
ziemi pod zabudowę.
Plaża była dla Rachel azylem, miejscem spacerów i rozmyślali oraz źródłem ukojenia, które niosły
wędrujące bez końca fale. Zatokę nazwano Diamentową. W wodzie uderzającej o podwodne przybrzeżne skałki
promienie słońca rozszczepiały się na tysiące barwnych świetlistych smug tak, że dopływające do brzegu fale
migotały i skrzyły się niczym tysiące diamentów. Dziadek Rachel nauczył ją pływać. Czasem miała wrażenie, że
jej życie wzięło początek z turkusowego oceanu.
Zatoka była symbolem wspaniałych czasów dzieciństwa. Rachel nie wyobrażała sobie większej frajdy niż
odwiedziny u dziadka. Kiedy miała dwanaście lat i zmarła jej matka, plaża i ocean stały się drugim domem. W
jakiś magiczny sposób ocean potrafił złagodzić ból i pomógł pogodzić się ze stratą. Wspomnienie dziadka po
latach wciąż wywoływało uśmiech na twarzy. Nigdy nie był zbyt zajęty lub zakłopotany, by odpowiadać na dość
drażliwe pytania, stawiane przez dorastającą dziewczynkę. Dał jej swobodę, by rozwinęła skrzydła, a jednocześnie
pilnował, by nie postępowała wbrew zdrowemu rozsądkowi. Zmarł tego samego roku, w którym ukończyła studia.
Dopuścił do siebie śmierć dopiero wtedy, gdy poczuł się gotowy na jej przyjęcie. Rozstawał się z ziemskim
padołem bez żalu. Jego spokój udzielił się wnuczce. Oczywiście opłakiwała go i tęskniła, lecz smutek tłumiła
świadomość, że dziadek pragnął śmierci.
W starym domu zagościła pustka. Rachel podjęła pracę zawodową, początkowo jako reporterka w gazecie
wydawanej w Miami. Poznała B.B. Jonesa i zgodziła się zostać jego żoną. Ich małżeństwo okazało się nadzwyczaj
udane. B.B. był dla niej kimś więcej niż mężem. Był także przyjacielem. Stanowili bardzo zgraną parę, byli
szczęśliwi, snuli liczne, ciekawe plany i myśleli, że świat stoi przed nimi otworem. Piękny sen urwał się wraz z
nagłą śmiercią B.B. W wieku dwudziestu pięciu lat Rachel została wdową. Rzuciła pracę i wróciła nad zatokę, raz
jeszcze znajdując pocieszenie w bezkresie tajemniczego oceanu. Czuła się okaleczona emocjonalnie, lecz czas i
spokojne życie uleczyły ją z melancholii. Nie dręczyła jej jednak potrzeba powrotu do życia, jakie prowadziła
przedtem - pełnego ciekawych zdarzeń, toczącego się na przyspieszonych obrotach. Tu miała dom i była
zadowolona, robiąc to, co robiła. Dwa sklepiki z pamiątkami zapewniały środki do życia, a dodatkowy dochód
387075605.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin