Maberry Jonathan - Wilkołak.pdf

(686 KB) Pobierz
284434353 UNPDF
Prolog
Łowy nigdy się nie kończą. Tak jak głód.
Przez cztery miliardy lat polowała nocą, nad światem, który obracał się i zmieniał.
Bogini Łowów jest blada i głodna, jej złowrogie oko czujne, zęby gotowe kąsać. Usta
aż do bólu pragną smaku życia spływającego w gardło. Gwiazdy umykają przed nią
niczym owce. W pełni swojej potęgi włada całym mocnym niebem.
284434353.001.png
W nowiu, kiedy Bogini Łowów śpi, stada gwiazd wracają na swoje bezkresne
pastwiska, za każdym razem przekonane, że bestia odeszła. Nieprzygotowane na jej
powrót - lśniącej, jasnej i znów głodnej, polującej.
Wiecznie głodnej.
I wiecznie polującej.
Blackmoor, Anglia, rok 1891
Zatrzymał się na ścieżce biegnącej na szczyt urwiska i przez splątane
palce bezlistnych drzew spojrzał na niebo.
Chmury były rzadkie, a nocny wiatr rozgarniał je, odsłaniając księżyc -
olbrzymi i jasny, zimny, biały krąg dominujący nad niebem. Tylko on świecił,
wszystkie gwiazdy i planety umknęły przed jego surowym obliczem.
Ben Talbot stał na ścieżce dłuższą chwilę. Trzymał latarnię, usta miał
rozdziawione. Oglądał księżyc w stu różnych puszczach, na polach daleko od
miast, na pokładach statków zagubionych wśród bezmiaru mórz - ale za
każdym razem, kiedy widział go w pełni, z wrażenia nieruchomiał. Oszoło-
miony jego potęgą... i pięknem.
Zamknął oczy, starając się skupić na ważniejszych sprawach. Nie
przyszedł tu gapić się w niebo. Ale kiedy przypomniał sobie o celu wyprawy,
poczuł ukłucie w piersi. Pełny lęku odwrócił się i ruszył ostrożnie wzdłuż
wodospadu, opadającego z rykiem do niewidocznej sadzawki w dole. Szedł po
spękanej ścieżce, aż znalazł się u podnóża urwiska. Przystanął i się obejrzał.
Potem spojrzał przed siebie, między gęste cisy. Dawno już zarosły ścieżkę -
potrzaskały kamienie korzeniami, zatrzymując się dopiero na ścianie klifu.
Były bardzo stare - niektóre zasadzili Rzymianie - a mimo to wciąż stały
dumnie wyprostowane, sięgając sklepienia niebios. Ben podniósł latarnię,
poświecił w jedną i w drugą stronę, aż odnalazł ścieżkę - ciemny tunel
utworzony przez splątane gałęzie drzew.
Pokiwał głową. Tb musiała być właściwa droga, chociaż ostatnio szedł
przez te lasy tak dawno temu, że wszystko wydawało mu się nowe i nieznane.
To, jak mały chłopiec widzi puszczę, i to, jak pamięta ją dorosły mężczyzna,
to dwie różne rzeczy.
Ruszył naprzód, zginając wysokie ciało prawie w pół, żeby zmieścić się
w tunelu. Po kilku krokach iglaste sklepienie uniosło się łagodnie i Ben mógł
się wyprostować. Nie skończył jeszcze czterdziestu lat, był silny. Mimo to
nerwy miał napięte. Kiedy był mały, razem z bratem przychodzili tu tysiące
razy, ale nigdy w środku nocy. Może to właśnie przez zmieniający percepcję
mrok wszystko wydawało się nierzeczywiste i nieznane. Niepewnym krokiem,
z mocno bijącym sercem, ruszył naprzód.
Korytarz cisów kończył się polaną. Ben znów przystanął, chcąc się upewnić,
że idzie we właściwym kierunku. Podniósł latarnię, żeby lepiej widzieć...
Trzask!
Coś przebiło się za nim przez wyschnięte zarośla. Obrócił się
gwałtownie i odskoczył w bok. Serce tłukło mu się w piersi jak oszalałe. Coś
poruszało się w krzakach...
- Co, do diabła? Ben zesztywniał, gotowy walczyć lub uciekać. Wyciągnął
przed siebie latarnię - źródło światła i talizman. Drugą ręką wymacał przy
pasie żeglarski nóż o długiej klindze, ostrej jak brzytwa. Kiedy zacisnął palce
na rękojeści, poczuł, że wraca mu pewność siebie. W ciemności wciąż coś się
poruszało.
Ben powoli wyciągnął nóż, trzymając go za sobą, tak aby w
polerowanej stali ostrza nie odbijało się światło latarni. To coś było coraz
bliżej.
Wysunął nóż z pochwy i powoli ugiął kolana. Skoro musiał walczyć, to
zamierzał zrobić to, jak należy. Coraz bliżej.
- No chodź, bydlaku - mruknął, mocniej chwytając nóż. Zamierzał ciąć
szeroko. Pchnięcie to ruch głupców, ostrze uwięzione w ciele. Ben wiedział,
że szybkie cięcia potrafią utrzymać na dystans nawet dużego psa czy dzika.
Nagle istota wypadła z zarośli i skoczyła prosto na niego, Ben ryknął ze
strachu i wściekłości, unosząc nóż. Stworzenie znalazło się w kręgu światła
latarni... Mężczyzna cofnął się o krok, a z piersi wyrwał mu się śmiech.
To tylko bażant. Tłusty i piękny, zupełnie zignorował potężnego człowieka z
wielkim nożem. Łopocąc skrzydłami, popędził tunelem ciosów.
- Niech to diabli! - sapnął Ben i wepchnął nóż z powrotem do pochwy. -
Przeklęte ptaszysko - krzyknął za bażantem. - Głupiec - powiedział sam do
siebie.
Ze smutnym uśmiechem pokręcił głową, odwrócił się i odszukał
ścieżkę. Dziesięć kroków dalej latarnia zamigotała. Płomień przygasł na
chwilę, zanim znów się rozpalił, potrząśnięty. Ben przyjrzał się latarni.
Niedługo się wypali, pomyślał. Chwycił pierwszą latarnię, jaką znalazł, i nie
sprawdził, ile jest w niej nafty.
- Ty przeklęty głupcze - powtórzył. Nie pierwszy raz pośpiech zadziałał
przeciwko niemu.
Zawahał się i obejrzał za siebie. Spokój na powrót zawładnął cienistym
krajobrazem, a noc wydała się ciemniejsza i mniej znajoma. Cisza była jak
żywa istota i Ben czuł, że mu się przygląda.
- Jesteś tam? - Chciał zawołać, ale mimowolnie zniżył głos do szeptu.
Nikt nie odpowiedział, ale wciąż miał wrażenie, że jest obserwowany, jakby
patrzyły na niego znajome oczy. Odchrząknął i podniósł głos.
- Wyjdź - wrzasnął. - Musimy porozmawiać! Nic.
Płomień latarni znów zamigotał i Ben zrozumiał, że jeśli szybko nie znajdzie
tego, kogo szuka, zgubi się w ciemnościach.
Spojrzał w górę. Przez gęste sklepienie gałęzi widać było
przypominającą szron bladość. Dotyk księżyca na drzewach. Ben pokiwał
głową. Jeśli straci latarnię, drogę powrotną odnajdzie, wychodząc wyżej.
Księżyc świecił tak jasno, że można by przy nim czytać, i dopiero co zaczął
swoje łowy na niebie. Ben miał przed sobą wiele godzin jasności, a Talbot
Hall nie było wcale tak daleko.
Mimo to... Myśl o braku światła, choćby chwilowym, onieśmielała. Ben
wyprostował się i głęboko odetchnął.
Przy pierwszym kroku latarnia znów zamigotała.
- Nie gaśnij - mruknął. Płomyczek jakby się uspokoił na te słowa. Zachęcony
tym, Ben znów ruszył do przodu. Latarnia, chyba chcąc z niego zakpić,
prawie zgasła.
Talbot przygryzł wargę. Światło księżyca pozwoli mu wrócić, ale nie
znajdzie przy nim tego, czego szuka. Może lepiej dać sobie spokój i wrócić
jutro. Potrząsnął latarnią i gdy płomyk zapłonął jaśniej, dostrzegł jakieś
poruszenie po lewej -błysk księżyca na czymś, co poruszało się wśród drzew.
- Co, u diabła?
Próbował wypatrzyć to coś w gęstwinie, ale już zniknęło. Usłyszał
szmer, odwrócił się. Znów coś mu mignęło. Nagle jakiś ciemny, rozmazany
kształt ruszył na niego z ogromną szybkością. Gdy go mijał, Ben usłyszał
dziwny odgłos - jakby ktoś rozdzierał płachtę materiału.
Latarnia uderzyła o ubitą ziemię i potoczyła się w bok. Chwiejny
płomyk na chwilę rozbłysł. Siła pchnięcia obróciła Bena. Gapił się tępo w
niewłaściwą stronę, mrugając wytrzeszczonymi oczami. Świat skurczył się do
otulającej go ciemności. Talbot usłyszał cichy szelest deszczu, jedna kropla,
druga... Spojrzał w górę, zdziwiony, że nie czuje deszczu na twarzy. Niebo
nad drzewami było czyste.
Uśmiechnął się krzywo do księżyca, nie rozumiejąc, jak w laką noc
może padać. A potem popatrzył na krople rozpryskujące się dokoła. Ciemny
deszcz. Czarny w świetle księżyca. Lśniący jak olej, pachnący świeżo ciętą
miedzią. Ben otworzył usta, żeby skomentować jakoś ten dziwny deszcz,
padający z jego własnego ciała, ale nie zdołał wydobyć głosu.
Usłyszał cichy odgłos, ktoś stąpał po mokrych liściach, A kiedy się
obejrzał, zobaczył dziwną stopę. Dziwną, bosą, powykrzywianą. Nieludzką.
Ale i nie zwierzęcą. Podniósł wzrok i ujrzał oczy tego, co stało obok niego. To
nie były oczy człowieka, którego szukał. Były wielkie i żółte jak księżyc w
porze żniw. Patrzyły na niego złowrogo i Ben poczuł, że serce staje mu w
piersi.
Zrozumienie uderzyło go mocniej niż cios, który wytrącił mu latarnię.
Wrzasnął, a potem rzucił się do ucieczki.
Jego żołądek był pełen rozpalonego żelaza. Przedzierając się przez
krzaki, chwycił się obiema rękami za brzuch. Jego palce zacisnęły się na
mokrych, wylewających się trzewiach. Umysł nie chciał pogodzić się z
rzeczywistością, odrzucał to, co mu zrobiono. Pogodzić się znaczyło pozwolić
na to okropieństwo, a tego nie mógł zrobić.
Biegł. Potykał się, zataczał, zostawiając za sobą coraz szerszy,
czerwony ślad. Słyszał tylko własne rozpaczliwe sapanie i tupot stóp na
listowiu. Ale był pewien, że coś go śledzi. Nie biegnie. Czai się.
- Boże... - wy dyszał, ale głos mu się rwał. Zaryzykował spojrzenie za siebie.
Tylko jedno.
Nic nie zobaczył. Księżyc malował korytarz wśród drzew upiornym światłem,
ale nic się tam nie poruszało oprócz gałęzi, które Ben potrącił.
- Proszę - szepnął. Modlił się o szansę. Znów spojrzał przed siebie.
Stało przed nim. Uderzył w stwora i poleciał w tył.
Z przerażeniem zrozumiał, że to coś obeszło go dookoła. Nie ścigało... kpiło z
niego. Bawiło się nim.
Istota rzuciła się naprzód z zawrotną szybkością i Ben poczuł, że na policzku
wykwitają mu linie ognia. Gorąca krew polała się z ran, pociekła do ust i po
szyi.
Odwrócił się i pobiegł prosto przed siebie przez gęste zarośla.
Nogi miał jak z żelaza, ale siłą woli zmuszał stopy do ruchu. Krzaki nagle się
przerzedziły i wybiegł na niewielką polanę u stóp urwiska. Pośród splątanej
trawy jasne kamienne stopnie prowadziły do masywnych drzwi.
Ben rozpoznał to miejsce. Znalazł się przy mauzoleum wykutym w
skale urwiska. Patrzyły na niego starożytne rzeźby. zapomnianych bogów i
bezimiennych królów. Olbrzymie wrota z brązu okute były grubymi,
krzyżującymi się żelaznymi listwami. Panele między okuciami pokrywały
zawiłe teksty modlitw i zaklęć tak starych, że większość została zapomniana.
W umyśle Bena zabłysła nadzieja i pobiegł w tamtą stronę. Za sobą, w lesie,
słyszał istotę przedzierającą się przez krzaki. Uniósł stopę na pierwszy
stopień - choć ważyła tyle, co blok skalny - ale kiedy próbował podnieść
drugą, nie mógł. Z krzykiem bólu i porażki runął na schody.
Jednak nawet wtedy Ben Talbot się nie poddał. Pełzł dalej, zostawiając
za sobą czarno czerwony ślad jak krwawy ślimak. Wrota były blisko, otwarte.
Gdyby tylko udało mu się do nich dotrzeć, mógłby wciągnąć się do środka i
je zatrzasnąć. Te wielkie drzwi powstrzymałyby samo piekło.
Nagle usłyszał drapanie pazurów na kamiennych stopniach i
zrozumiał, że nie zdoła dotrzeć do schronienia. Drętwiejącymi palcami
sięgnął po nóż, ale istota wyrosła nad nim olbrzymia i straszna. Ostrze ze
szczękiem spadło na zimne kamienie.
Ben słyszał, jak umiera. Widział rozdzierające go, uderzające z
błyskawiczną prędkością pazury. Słyszał, jak pęka jego ubranie, jak
trzaskają rozrywane ciało i ścięgna, jak szpony zgrzytają na kościach. Słyszał
to wszystko jakby z oddali, nie czując bólu, który musiał wstrząsać jego
nerwami. Słyszał, ale nie czuł. Więź łącząca go z poszarpanym ciałem
stawała się coraz słabsza.
Istota pochyliła się nad nim i zobaczył te straszliwe żółte ślepia. Zobaczył w
nich własne odbicie.
Nagle bestia przestała go rozszarpywać i odbiegła w noc. Ben patrzył
na nią, jakby był zaledwie widzem makabrycznego przedstawienia. To nie jest
prawda, to nie jest on. Powiew nocnego wiatru rozsunął gałęzie i nad
urwiskiem pojawiła się rozkrzyczana twarz Bogini Nocy. Księżyc, w całej
swojej obłąkanej chwale.
Na jego tle, na skraju urwiska, Ben zobaczył stworzenie, które na niego
polowało. Istotę, która go zabiła. Olbrzymią, zniekształconą, niesamowitą
sylwetkę na tle nieba.
- Nie... - wycharczał, kiedy to coś na urwisku odwróciło się i znikło, uciekając
w świat. - Nie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin