i—
IGRASZKI
Diana Blayne
DIANA BLAYNE
PrzełożyłaAnna Mackiewicz
Wydawnictwo MitelGdynia 1992
Tytuł oryginału
A Loving Arrangement
Copyright © 1983 by Diana Blayne
For the Polish edition Copyright © 1992by Wydawnictwo Mitel
Redaktor
Jolanta Kwapiszewska
Projekt okładkiLucjan Jopek
PRINTED IN FRANCE
Wydanie 1
ISBN 83-85413-31-6
Skład i łamanie:
„COMP TEKST" - Rumia, Gdańska 22/16
Wydawnictwo Mitelul. Łużycka 981-537 Gdynia
Rozdział pierwszy
Na dworze padał deszcz. Abby Summer zsunęłaz ramion beżowy trencz; na miękkim dywanie przy jejbiurku pojawiły się malutkie kałuże. Zdjęła z głowykapelusz z małym rondem, ukazując gęste sploty srebr-nych włosów. Nawet przemoczona, miała w sobie gracjęi szyk, które przyciągały oko. Dwudziestosześcioletniakobieta wyglądała o parę lat młodziej ze swą szczupłąbudową ciała i delikatnymi rysami twarzy.
Powiesiła płaszcz na wieszaku, ukazując długie palcei starannie wypielęgnowane paznokcie. Ciemnozieloneoczy patrzyły ze spokojem i lekkim chłodem - taką AbbySummer widziało otoczenie. Znana była w biurze praw-nym McCalluma, Dopplera, Hedelwhite'a i Smitha zeswej pogody i spokoju, które zachowywała w najbardziejnawet nerwowych sytuacjach. Od roku była sekretarkąGreysona McCalluma i ani razu nie straciła panowanianad sobą, nie podniosła głosu, nie wybuchnęła płaczem,a przede wszystkim nie rzuciła jeszcze pracy. A to byłoznakiem niewątpliwego heroizmu - Greyson McCallummiał ustaloną opinię i nie była to z całą pewnością opiniaczłowieka spokojnego i opanowanego.
McCallum i stary pan Doppler byli głównymi osoba-mi w firmie. Dick Hedelwhite od dawna już nie żył, alejego nazwisko pozostało w nazwie firmy na znak szacun-ku i pamięci. Jerry Smith pracował tu od niedawna. Abby
i Jan Dickinson prowadziły sekretariat, ale do Abbynależała obsługa jaskini lwa, jak nazywano gabinetMcCalluma. Był on znanym w całym kraju prawnikiem;jego sława przyciągała klientów aż z Nowego Jorku,podczas gdy Doppler i Smith specjalizowali się raczejw sprawach rozwodowych i cywilnych. Tak więc Janmiała łatwiejszy żywot: pracowała dla dwóch spokoj-nych, cierpliwych szefów. Nikt i nigdy nie ośmieliłby sięprzypisać tych dwóch cech McCallumowi.
Abby zdjęła pokrywę z elektrycznej maszyny dopisania i sięgnęła do środkowej szuflady po swój ter-minarz. Nie znalazła go - zajrzała głębiej i otworzyłaszeroko oczy ze zdumienia. Przecież zawsze tam był!
Przeszukała sąsiednią szufladę, aż w końcu zauważyłago - leżał na pudełku z kalką. Nie było to jego właściwemiejsce, a w dodatku Abby nie mogła sobie przypomnieć,czy w piątek przed wyjściem położyła go właśnie tam.
Otworzyła kalendarz na poniedziałku i szybko prze-biegła wzrokiem znajome nazwiska, aż spostrzegła czarnygryzmoł, odbijający się na tle jej schludnych, drobnychliter. Na godzinę czwartą po południu wpisał jakieśnazwisko szef, McCallum. Abby poczuła, jak krewuderza jej do głowy.
Drżącą ręką rzuciła czarny notes na lśniącą powierz-chnię biurka. Otworzyła go i spojrzała raz jeszcze, czującjednocześnie przypływ paniki, która nakazywała jej czymprędzej wybiec z biura. Robert C. Dalton, 16.00, RobertC. Dalton - litery w obłąkanym tańcu skakały jej przedoczami.
Oczywiście, nazwisko Dalton nie było w Atlancierzadkością. W książce telefonicznej można by znaleźćmnóstwo osób o tym nazwisku. Ale Abby była pewna,mogłaby się założyć o tygodniową pensję, że ten Robert
6
C. Dalton pochodzi z Charlestonu i że jest mężemspadkobierczyni stoczniowego imperium. Abby wiedzia-ła również, że musi znaleźć sposób, aby opuścić biuroprzed czwartą po południu.
Była tak zaabsorbowana myślami, że nie usłyszaładzwonka telefonu wewnętrznego. Dopiero drugi dzwo-nek wyrwał ją z zamyślenia; przycisnęła guzik drżącympalcem.
- Tak, słucham - odezwała się cicho.
- Przynieś notatnik - usłyszała szorstki, donośnygłos.
Automatycznie sięgnęła po duży blok i ołówek i ze-rwała się na nogi. To był tydzień, w którym odbywały sięprocesy sądowe, McCallum miał pierwszą sprawę dziśo 9.30. Była już prawie 9.00. Dotarcie do sądu zajmie mudziesięć minut - pięć, jeśli pojedzie szybkim jak błys-kawica Porche - i teraz, w ostatniej chwili stwierdził, żechciałby coś dodać do swojej petycji sądowej. Zanim jejpodyktuje tekst, zostanie mniej niż pięć minut na napisa-nie tego na maszynie, z kopiami, bez żadnego błędu - tak,jak szef sobie życzy. Podchodząc do drzwi jego gabinetuwiedziała, że nie zdoła tego zrobić w tym stanie.
- Usiądź - burknął McCallum, nie podnosząc wzro-ku znad kartki, którą właśnie czytał.
Abby usiadła sadowiąc się z wdziękiem na brzegujednego z brązowych krzeseł i zatrzymała wzrok na jegoszerokich ramionach i mocnych, grubych palcach, któretrzymały jakieś pismo. Robił wrażenie raczej zawodowe-go zapaśnika, niż znanego prawnika. Nie tylko dlatego,że był wysoki i mocno zbudowany. Potrafił używać słówdużo efektywniej niż siły fizycznej. Abby widziała kiedyśw sądzie, jak doprowadził dorosłego mężczyznę, świadkaw procesie, do łez. Był w stanie zmiękczyć najtwardszego
7
osobnika, używając swojego głębokiego, matowego gło-su.
Niewątpliwie hamował swoje agresywne instynktyw obecności kobiet, a jego biuro było ich pełne. I wszyst-kie w jakiś sposób do siebie podobne: doświadczone,dojrzałe, wysokie brunetki, zdolne i lekko znudzone.Kobiety - zombie - mówiła o nich Abby, gdy miała chęćpoprawić sobie samopoczucie. Ich rozmowy zdawały siędotyczyć wyłącznie najnowszych perfum i ostatniegopodarunku od szefa. Wszystkie płaszczyły się przed nim,ale żadna nie przetrwała dłużej, niż parę tygodni. On zaś,mimo swoich czterdziestu lat, był wciąż kawaleremi wcale nie spieszył się ze zmianą stanu cywilnego.
- Przyglądasz mi się? - spytał szorstko, jego dziwne,blade, szare oczy nagle chwyciły jej wzrok w kleszcze.
Ledwo powstrzymała się, żeby mu nie odpyskować;ż trudem zachowała spokój. Trzymała swoją żywą osobo-wość w ścisłych ryzach, chowała ją pod prostym, szarymkostiumem i okularami, które wcale nie musiała nosić.Dzięki takiemu wyglądowi dostała posadę. „W żadnymwypadku nie możesz wyglądać jak kobieta sukcesu, aleteż nie jak cieplarniany kwiat" - ostrzegła ją jej przyjaciół-ka Jan, gdy przyszła w sprawie pracy. Tylko kobietyMcCalluma mogły być pełne koloru i życia. Osobasiedząca za klawiaturą maszyny do pisania nie powinnasię zanadto odcinać od tła ściany, którą ma za plecami; jejobowiązkiem jest działać na szefa kojąco. Tak więc Abbyprzybrała swoją garderobę i (osobowość) w stonowanebarwy, do lamusa odkładając wdzięk, dzięki któremustała się niezłą dziennikarką, i spokojnie zaczęła nowąpracę. Prawie nigdy nie tęskniła za starym życiem, zadreszczykiem emocji towarzyszącym dziennikarstwu.Prawie nigdy.
8
- Takie pan odnosi wrażenie, panie McCallum?- spytała z uprzejmym uśmiechem.
Przymknął oczy i przyglądał się jej świdrującymspojrzeniem, które zdawało się sięgać do najgłębszychmiejsc jej duszy, do sekretnych zakątków zamkniętychprzed dostępem światła dziennego.
Starannie, bez słowa, wyrwał żółtą kartkę z leżącegoprzed nim notatnika i pchnął ją przez biurko.
- Przepisz to na maszynie - rzucił szorstko. - Potemzadzwoń do panny Nichols, do jej mieszkania i powiedz,że jutro o siódmej wieczorem przyjadę po nią na balet.
„Beze mnie, Greysonie McCallum, nie byłbyś w stanienawet romansować" - pomyślała. To ona wysyłałakobietom szefa kwiaty i słodycze, ugłaskiwała je, gdyzapomniał o spotkaniach, łagodnie wypraszała je z biura,gdy nadchodziły, a on był zajęty...
- Tak, proszę pana - potwierdziła, stawiając w note-sie mały znaczek.
- Zadzwoń jeszcze do mojego brata i powiedz mu,żeby odwołał swój lot do Paryża -dodał ponuro. - Niechsię nie waży, powtarzam, niech się nie waży odwozić tejfrancuskiej dziwki do domu. Acha, i jeszcze jedno:zadzwoń do mojej matki i powiedz, że jeśli on nieposłucha, utnę mu głowę.
„Nieprzyjemna sprawa" -westchnęła, robiąc kolejnąnotkę. „Nickowi się to nie spodoba". Był rzeczywiściezakochany w Colette i nie wątpiła, że postąpi tak, jakbędzie uważał za stosowne, niezależnie od nerwowychpogróżek Greysona. Wiedziała też, że pani McCallum nieprzestraszy się tej wiadomości - kochała młodszego synado szaleństwa, a wybuchami starszego niezbyt się przej-mowała. Przy nim nic nie mówiła, ale gdy tylko zniknął,narzekała na niego - narzekała i robiła swoje.
9
- Nie pochwalasz tego, prawda? - spytał nagle.Podskoczyła, zaskoczona pytaniem.
- Dlaczego... ja...
- Nie uśmiechaj się do mnie tak słodko - warknął.
- I tak wiem, co myślisz, panno Summer. Ale niepotrzebuję twojej akceptacji, a jedynie współpracy.
„I ślepego posłuszeństwa, tak? - pomyślała, starającsię ukryć buntownicze błyski w zielonych oczach.
- On ma dwadzieścia pięć lat - przypomniała mu.
- Dwadzieścia pięć, tak? Więc jest dorosły i od- powiedzialny? To czemu zadaje się z taką kobietą?
- Odchylił się do tyłu, podniósł ręce i palcami zaczesał grzywkę. Biała koszula napięła się na szerokiej piersi
i rozchyliła zmysłowo, ukazując grube, czarne włosy porastające umięśnioną klatkę piersiową. - Do diabła, panno Summer, nie znałaś chyba w życiu zbyt wielu mężczyzn, skoro uważasz mojego brata za odpowiedzial-nego.
Ten wybuch agresywnej męskości zaniepokoił Abby i wzbudził jej nieufność. Szef nigdy się do niej nie zalecałpoważnie, choć miała wrażenie, że czasem przychodziło mu to do głowy. Rozmyślnie robiła z siebie szarą myszkę.McCallum był typem mężczyzny, w którym żadna kobie- ta przy zdrowych zmysłach nie ulokowałaby swych uczuć.Był zbyt arogancki, zbyt niezależny, i za bardzo lubiłróżnorodność. Jedyne, co mógł zaoferować, to krótkiromans, a Abby wcale nie miała ochoty angażować sięw taki związek. Pomimo krótkiego, nieszczęśliwego mał-żeństwa była nader skromna i opanowana, jak na kobietęw swoim wieku, co w nowoczesnym świecie sprawiałowrażenie anachroniczności. Raz sparzyła się boleśniei teraz lękała się miłosnych uniesień.
10
- Pytam cię: czy sądzisz, że Nick jest odpowiedzialny?
- powtórzył, wysuwając się do przodu i opierając łokciena biurku. Przyglądał się jej błyszczącymi oczami spodobfitych brwi.
- Co, u diabła, się z tobą dzisiaj dzieje?
Spojrzała najpierw na niego, a potem na swój notat-nik. „No cóż - pomyślała - albo mu powiem," albo będęmusiała stąd uciec".
...
menka11