Cowie Vera - Sekrety.rtf

(1096 KB) Pobierz

Vera Cowie SEKRETY

CZĘŚĆ PIERWSZA

Claire

Przyoblekam cię w kolor moich marzeń

W.B. Yeats

1

Wyglądasz cudownie, kochanie - powiedziała jej matka drżącym głosem, odsuwając się od długiego, błyszczącego trenu.

Claire przejrzała się w dużym lustrze. Zobaczyła w nim syl­wetkę połyskującą jak perła i lśniący przez mgiełkę welonu z jedwabnego tiulu brylantowy diadem babci.

- Czuję to - odpowiedziała cicho. - Czuję się jakaś... unie­siona.

- Nie zdenerwowana?

- Ślubem z Rorym? - W uśmiechu Claire zadźwięczała pewność. - Absolutnie nie! To właśnie to, o czym zawsze marzyłam.

- Małżeństwo to coś więcej niż marzenie - zauważyła deli­katnie matka.

- Och, wiem o tym. Ale małżeństwo z Rorym? Czy mogło­by być czymś innym?

- No, wiesz, jest tylko mężczyzną, jak każdy inny.

- Oczywiście, że nie jest. To Rory! Nie ma drugiego takiego.

- Wszystkie panny młode tak uważają.

Claire zwróciła się do matki. Cała promieniowała pewnością i radosnym oczekiwaniem panny młodej w dniu ślubu, a szczęś­cie podkreślało jej urodę.

- Mogą uważać, ale ja wiem...

Matka westchnęła.

- Jesteś taka młoda... - powiedziała, jakby do siebie.

- Taka jak ty, kiedy wychodziłaś za tatusia.

- Ale to był inny świat... zaraz po wojnie. Czasy były ciężkie, a my twardzi; z konieczności, nie z wyboru. Nie sądzę, żebym kiedyś była taka młoda, jak ty teraz...

- Wiem, co robię, mamusiu. Wiem, czego chcę. Chcę Rory’ego - uśmiechnęła się promiennie. - A największym cudem jest to, że on chce mnie.

- Po prostu jesteś zakochana.

- Kompletnie, absolutnie, totalnie, na wieki wieków, amen.

Zapukano do drzwi sypialni i wszedł Logie, ich kamerdyner.

- Przepraszam, milady - zwrócił się do matki Claire - ale są pewne niejasności co do szampana na toasty.

- Przecież dałam dokładne instrukcje - odpowiedziała la­dy Margaret Drummond z pretensją w głosie. - Najpierw markowy Dom Perignon, a ten gorszy później, kiedy nikt nie będzie w stanie zauważyć różnicy... Chyba muszę iść i jeszcze raz to wyjaśnić. Dlaczego ludzie zawsze tracą gło­wę na weselach? - Odwróciła się do córki. - Masz za dwadzie­ścia minut wyjść do kościoła. Przyślę tu ojca, jak będę wycho­dziła.

- Nie martw się - powiedziała Claire radośnie. - Jestem zupełnie gotowa.

- Niech mi będzie wolno powiedzieć, panno Claire, że wygląda pani oszałamiająco - zauważył Logie z ojcowską dumą uprzywilejowanego sługi.

- Dziękuję, Logie. Chyba zatańczysz na moim weselu, co?

- Z największą przyjemnością - zapewnił ją.

Nie mniejszą niż moja - pomyślała Claire, znów spoglądając na swoje odbicie. - Naprawdę dobrze wyglądam. Szczęście doskonale robi na urodę.

Pod mgiełką welonu błyszczały jej włosy w kolorze starego wina. Spoczywał na nich diadem Drummondów z brylantów pierwszej wody i perłowych łezek splecionych w delikatny wzór. Jej suknia uszyta była z olbrzymiej ilości szeleszczącego grubego jedwabiu, ale nie białego, lecz wyraźnie kremowego, pięknie podkreślającego jej matową cerę i ciemnoczerwone włosy. Miała dekolt w kształcie serca, na którym wspaniale prezen­towało się brylantowe serduszko, zawieszone na potrójnym sznurze pereł, prezent zaręczynowy od Rory’ego. Rękawy się­gające łokcia związane były sztywnymi kokardami. Suknia, dopasowana w talii, dopiero od bioder rozszerzała się w długi na dwadzieścia stóp tren. Welon był obłoczkiem jedwabnego tiulu, a brzegi wykończono powtórzonym z diademu i rękawów mo­tywem kokard. Welon zakryje twarz Claire, gdy ojciec poprowa­dzi ją przez środek rodzinnego kościoła, a odsłoni twarz, gdy będzie wracała, już z mężem.

Bukiet składał się z róż i kamelii, w które wsunięta była gałązka białego wrzosu na szczęście. Miała też coś starego, w postaci kremowych atłasowych pantofelków, które jej babcia miała na swym ślubie w 1922 roku; była tak drobna jak Claire i też nosiła rozmiar trzy i pół. Bielizna była nowiutka, od Janet Reger, diadem pożyczony od matki, a na prawą nogę włożyła niebieską podwiązkę. Tak więc, zgodnie z tradycją, miała do ślubu coś starego, coś nowego, coś pożyczonego i coś niebie­skiego.

Rory będzie ze mnie dumny, pomyślała, jeszcze raz spraw­dzając swój wygląd. Chcę, żeby zawsze był ze mnie dumny. Nie dam mu żadnego powodu do skargi. Roześmiała się cichutko. Skargi! To nie z Rorym. Przy nim, jako jej mężu, mogła oczekiwać, że spokój na drodze, którą szła od dwudziestu jeden lat, będzie jej towarzyszył przez wszystkie lata, jakie są przed nią. Nie była zbyt religijna, chociaż ojciec pilnował, by wszyst­kie jego dzieci uczęszczały na religię, ale teraz złożyła ręce, przymknęła oczy i mówiła:

- Dzięki ci, Boże, że dałeś mi Rory’ego. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam, ale obiecuję, że będę się starała nie zmarnować tego daru.

Drzwi od sypialni otwarły się nagle i wpadła przez nie Caroline de Beaumont, jej główna druhna i najlepsza przyjaciół­ka, również w sukience z kremowego jedwabiu, lecz z łódko­wym dekoltem i długimi obcisłymi rękawami.

- Przyniosłam ci na uspokojenie nerwów kieliszek szampana - oznajmiła.

- Ja się nie denerwuję - odpowiedziała Claire. - Popatrz. - Wyciągnęła rękę. Ani drgnęła.

- Ale ja tak... Pamiętaj, że muszę mieć na oku te diablęta w postaci twoich bratanków.

- Wcale nie diablęta! Oni są tacy słodcy!

- No owszem, wyglądają rozkosznie w swoich szkockich kiltach, ale marzę, żeby zobaczyć, jak prezentuje się Rory w stroju szkockiego górala. Zawsze wygląda tak, że można by go zjeść, a co dopiero na galowo?

- Uspokój się - zachichotała Claire. - Jest już zaklepany.

- Podoba mi się też jego drużba.

- David Grant? Owszem - Claire sączyła szampana. Caroline obeszła ją dookoła.

- Pewnie kosztowało to fortunę, ale było warto - oświadczy­ła w końcu. - Wyglądasz cudownie.

- Żeby tylko Rory tak uważał...

- Och, przestań. Widzi tylko ciebie od chwili, kiedy cię podniósł ze śniegu.

Claire uśmiechnęła się.

- Wiem, to jest właśnie takie niezwykłe. Wciąż nie mogę do końca w to uwierzyć.

- Lepiej uwierz jak najprędzej, bo za kilka godzin będzie ci demonstrował swoją namiętność. - I dodała niewinnie: - Chyba że już wiesz wszystko na ten temat...

- Dlatego uważam to za niezwykłe. Mimo swojej reputacji, zresztą uważam, że przesadzonej, zachowywał się jak dżentel­men starej daty. Słowo daję!

- Rany! - zdumiała się Caroline. - To chyba prawdziwa miłość.

- Oczywiście - powiedziała po prostu Claire. - Wie­działam to w momencie, gdy spojrzeliśmy na siebie po raz pierwszy.

 

Było to rok temu w grudniu. Pojechała do Gstaad ze swoją paczką: cztery dziewczyny, przyjaciółki od początku szkoły, i czterech chłopców. Pojechali do domku rodziców jednej z dziewcząt wyłącznie w celu miłego spędzenia czasu. Byli we wspaniałych humorach, nastawieni na najdziksze zabawy. Pew­nego dnia na nartach rzucali się śnieżkami i Claire, którą kulka trafiła w twarz, otrzepując się, upuściła rękawicę. Nachyliła się po nią, nie zauważywszy, że stoi na skraju stoku, którym mieli właśnie zjeżdżać. Gdy się wyprostowała, przechyliła się do tyłu i nagle zaczęła zjeżdżać w dół z coraz większą prędkością. Wybuchy śmiechu zamieniły się w okrzyki przerażenia, gdy okazało się, że nie udaje.

Chłopcy ruszyli na dół, lecz nim do niej zjechali, pojawił się przed nimi jakiś narciarz wykonując perfekcyjny skręt, za­trzymał się na drodze Claire. Wpadła na niego z taką siłą, że oboje się przewrócili. Nic jej się nie stało, tylko nie mogła złapać tchu. Poczuła, że ktoś ją podnosi, stawia i trzyma za ramiona.

- Nic pani nie jest? - usłyszała męski głos.

- Chyba nie - strzepnęła śnieg z rzęs i spojrzała pro­sto w oczy głębokie i błękitne jak wody szkockich jezior. Nig­dy jeszcze nie widziała tak niebieskich oczu. Stała wpa­trzona w nie, z rozchylonymi ustami, czując się, jakby w nich tonęła.

- Wygląda pani na trochę oszołomioną.

Jestem - pomyślała nieprzytomnie - tylko nie upadkiem.

Wybawca działał na nią elektryzująco. Był wysoki na sześć stóp, odpowiednio silnie zbudowany, bardzo opalony, o klasy­cznej twarzy młodego Apolla. Od jego uśmiechu ugięły jej się nogi w kolanach i upadła do przodu.

- W porządku, Claire? - spytał zaniepokojony Simon Maitland.

- Tak, nic nie złamałam - zdołała odpowiedzieć trzęsącym się głosem.

- Strasznie dziękuję, sir - powiedział grzecznie Simon, a Claire jeszcze raz przyjrzała się swemu wybawcy.

Sir! - pomyślała. - Nie może mieć więcej niż trzydziestkę.

Ich oczy znów się spotkały i poczuła, że zalewa ją fala gorąca.

- Niestety, to był jedyny sposób, żeby panią zatrzymać - powiedział z kolejnym tysiącwatowym uśmiechem.

- Cieszę się, że pan to zrobił - zapewniła.

- Myślałam, że nas nabierasz - zachichotała nerwowo Caroline. - Leciałaś do tyłu jak latawiec!

- Straciłam równowagę... Nie zdawałam sobie sprawy, że stałam na krawędzi, jak na huśtawce.

I spadłam z niej - pomyślała.

- Dziękuję bardzo, panie?... - powiedziała tonem dobrze ułożonej panienki.

- Ballater, Rory Ballater.

Claire odczuła nagły wstrząs. Nie mogła w to uwierzyć.

- Jaki mały jest świat - powiedziała niepewnie. - Jestem Claire Drummond.

- Dobry Boże! - Niebieskie oczy znów ją pochłonęły. - Mała siostrzyczka Hamisha Drummonda?

- Jedyna, jaką ma.

- Niech to diabli!... Ostatnio cię widziałem jako chudą smarkulę w kucykach, klęczącą na podłodze. - Czuła, jakby ten niski głos roztapiał jej kości. - Wyrosłaś, nie ma co.

Gdy popatrzyli na siebie, Claire wydało się, że świat wokół niej znika i otacza ją tylko błękit i błękit. Znów przeszła przez nią fala gorąca, a po niej poczuła dreszcze.

- Kochanie! - odezwał się zniecierpliwiony ostry damski głos.

Claire zobaczyła blondynkę rewelacyjnie ubraną w niezwy­kle elegancki jaskrawoczerwony strój narciarski.

- No chodź! Spóźnimy się na obiad.

- Jadę!... - Rory Ballater znów zwrócił się do Claire. - Co porabia Hamish? Nie widziałem go parę lat.

- Pracuje w ambasadzie brytyjskiej w Waszyngtonie.

Rory Ballater roześmiał się, a Claire znów zadrżała.

- Zawsze był dyplomatą.

- Dawno nie byłeś w rodzinnych stronach - rzuciła Claire jakby od niechcenia.

Wzruszył ramionami.

- Podróżowałem... - Błękitne oczy pociemniały. - Niewiele mnie już ciągnie do Szkocji, niestety... a w każdym razie nie ciągnęło, aż do dzisiaj...

Tym razem Claire zarumieniła się po uszy, a on się uśmiechnął.

- Musimy skoczyć na drinka, powspominać dawne czasy. Gdzie się zatrzymałaś?

- Mieszkamy w domu Bruningenów - poinformowała Caroline.

Uniósł brwi.

- Ach, tak? No, to ty możesz mnie zaprosić.

- Oczywiście - szybko powiedziała Claire. - Chociaż tyle mogę zrobić.

- Rory! - zawołała kobieta rozkazująco.

- Muszę pędzić... Zadzwonię do ciebie - powiedział do Claire, która nie wątpiła, że to zrobi. Pomachał ręką i od­wróciwszy narty z wprawą zawodowca, poszusował w dół do kobiety i czekającej z nią grupy.

- Och! - westchnęła Caroline z uznaniem. - Co za mę­skość...

- Caroline! - rzucił Simon.

- No, bo jest męski. Naprawdę, Simon, jesteś czasem ta­ki nadęty. - Zwróciła się do Claire. - Więc rzeczywiście go znasz?

- Jest naszym sąsiadem. Był w Eton z Hamishem.

- Rory Ballater... - powiedział w zamyśleniu Charles Bingham-Smith. - Słyszałem, że to babiarz.

- Och, opowiedz - zainteresowała się Caroline.

- Zbyt doświadczony dla takiego dziecka jak ty - odparował. - Ta blondyna była bardziej w jego guście...

- Widziałyście jej strój? - westchnęła Charlotte Wigram z zazdrością. - Na pewno od dobrego projektanta.

- Stroje od projektanta, mężczyźni od projektanta - mruknę­ła Caroline. - Zaprosisz go na drinka, Claire?

- Oczywiście.

- Świetnie. Muszę odbyć praktykę z prawdziwym mężczy­zną... - Pisnęła, gdy Charles wrzucił jej śnieg za kołnierz, i walka rozpoczęła się od nowa.

- Na pewno nic ci nie jest, Claire? - spytał zatroskany Simon.

- Nie, nie... Niczego sobie nie złamałam.

Oprócz serca - pomyślała.

Nie widziała go do końca dnia, nie zadzwonił ani wieczorem, ani nazajutrz. Zaczynała już podejrzewać, że przywidziało jej się tylko to spojrzenie jego oczu, kiedy następnego wieczoru przy­biegła do niej Caroline.

- To on! - oznajmiła dramatycznym tonem. - I wcale nie przez telefon, tylko tu!

- Co?

- Na dole! Olbrzymi i jeszcze dwa razy przystojniejszy.

- Żartujesz!

- Skąd, zobacz sama.

Złapała rękę Claire i podprowadziła ją do krętych schodów. Zerkając w dół zza zegara umocowanego na balustradzie, Claire zobaczyła Rory’ego Ballatera w jasnobrązowych sztruksowych spodniach i grubym kremowym swetrze. Stał przed kominkiem i studiował portret Helgi Bruningen. To jej córka Sissy zaprosiła Claire i resztę paczki z wizytą do domu w górach. Niestety, pierwszego dnia Sissy przewróciła się i złamała nogę w kostce, a przewrażliwiona mamusia zabrała ją natychmiast do ortopedy w Genewie.

- Zostańcie tu przez resztę wakacji i bawcie się dobrze - powiedziała wielkodusznie, nim wsiadły z Sissy do rodzinnego helikoptera.

- Czy on nie jest wspaniały? - szepnęła zafascynowana Caroline. - I spuszczony ze smyczy.

- Jak to... ze smyczy? - spytała Claire.

- Ta blondynka... z którą jest. Właścicielka tego wielkiego domu wyżej, w górach, tego z wieżyczkami. Jest Francuzką, madame Hectorowa Chevrean. Mąż jest przemysłowcem i w tej chwili bezpiecznie w Paryżu.

- Skąd to wiesz?

- Zasięgnęłam informacji, jak się to mówi - odpowiedziała Caroline od niechcenia. - Ona jest jego kochanką.

- To nie twoja sprawa! - syknęła Claire.

- Jak ciebie zrobi następną, to chciałabym o tym wiedzieć. Jesteś takim mało światowym niewiniątkiem.

Caroline była tą „ostrą” dziewczyną z paczki. Była znacznie mądrzejsza życiowo od Claire, Charlotte czy nawet Sissy. Miała już trzech ojczymów, a aktualnie mamusia starała się o czwarte­go. Podobnie jak matka Caroline uważała, że rozmaitość jest solą życia.

- I ma fatalną reputację - ciągnęła tonem „a nie mówiłam”. - Miał więcej kobiet niż my włosów na głowie.

- Nie bądź wulgarna - powiedziała chłodno Claire.

- Ma trzydzieści dwa lata, o dwanaście więcej od ciebie, ale jeśli idzie o doświadczenie, to wiek Matuzalema. - Zmieniła ton na poważny. - Pilnuj się, Claire. Nie jesteś przyzwyczajona do takich mężczyzn jak on.

- A ty, oczywiście, jesteś?

- Po prostu więcej ich znałam. Drugi mąż mojej matki był takim Rorym Ballaterem. Oni są kosztowni.

Claire przypomniała sobie matkę Caroline: była to elegancka kobieta o twardej, nieżyczliwej twarzy. Miała dość pieniędzy, żeby nie tolerować żadnego sprzeciwu. Pojawiała się na zebra­niach rodziców w szkole w Heathfield jak gwiazda filmowa, otulona w sobole lub w wyzywających strojach wprost od zna­nych projektantów. Zaćmiewała wszystkie matki w spokojnych tweedach czy płaszczach nieprzemakalnych. Caroline miała wszystko prócz zainteresowania ze strony matki. Zyskała już jednak pierwszą warstwę politury, która w przyszłości prze­kształci się w błyszczący pancerz, jaki nosiła jej matka. Mimo to była dobrą dziewczyną i Claire zawsze uważała ją za swoją najlepszą przyjaciółkę w szkole. Często, gdy przychodziły ferie szkolne, okazywało się, że Caroline nie ma co z sobą zrobić, bo jej matka bawiła w Nowym Jorku, Hongkongu czy Sydney. Claire zabierała ją wtedy z sobą do domu, do Szkocji, i Caroline była jej wdzięczna. Życie domowe Claire było stabilne, staro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin