Eliza_Orzeszkowa-Anastazja.pdf

(564 KB) Pobierz

	Anastazja
Eliza Orzeszkowa	





1 DO PANA ANTONIEGO KAMIEŃSKIEGO 
1.1 I
1.2 II
1.3 III
1.4 IV
1.5 V
1.6 VI
1.7 VII
1.8 VIII


[edytuj]
DO PANA ANTONIEGO KAMIEŃSKIEGO

Zdarza się często, że malarze czynią zaszczyt powieściopisarzom, ołówkiem lub pędzlem swym uświetniające utwory ich pióra, ale wypadek jest rzadki, aby powieściopisarz dzieło malarza piórem swym ilustrował, ze zaś właśnie wypadek ten zaszedł teraz pomiędzy mną a panem, więc pozwalam sobie opowiedzieć, jakim sposobem się to stało i jakie stąd wnioski nasunęły się mej myśli.

Dzień był jesienny, chmurny, błotny, nudny. Na niebie radości, na ziemi nadziei stadnej. W górze i w dole, w powietrzu i na ulicznym bruku szarzyzna przewlekająca się po świecie leniwo i mętnie. Brak nawet chmur tych, które po niebieskich polach roznoszą rzeźby ponure, lecz fantastyczne; brak nawet wichrów tych, które po ziemskich błoniach grzmią gniewem i wyją bólem, ale na dnie duszy stają jeziorem melancholii, pełnym korali wspomnień i podzwonów pieśni. Spłowiałość powszechna, cichość martwa, nuda bezdenna; szczypce gaszące płomię wszelkie, gwóźdź przytwierdzający ku ziemi każde skrzydło.

Wtem dzwonek u drzwi, kroki śpieszne, poczta, dzienniki, a wśród tych ostatnich jeden od dawna kochany, z dużym rysunkiem na pierwszej stronicy, wyobrażającym dziewczynę w odzieży prostej i krótko nazwanym Anastazja. Nie nad to, nic więcej. Ani tła, ani ornamentyki, ani akcesoriów, które by wyjaśniały, kto to i jaka historia? Jednak od pierwszego rzutu oka widać, że ta dziewczyna jest kimś a dokoła niej po marginesach pięknego dziennika krążą błyskawice i majaczą momenty jakiejś historii. Twarz tej pięknej dziewczyny naznaczył pan grotem bólu wystrzeliwającym z serca i położył pan na niej chmurę, która zstąpiła z przerażonej myśli. Bije od niej dusza mocno czująca, gwałtownie przez twardą dłoń życia targnięta i narzędziami oczu zmartwionych patrząca w otchłań. Po marginesach dziennika błądzą cienie tych skrzydeł, na których dusza ta wzlatywała ku swemu niebu, i tych krzaków oszronionych, na które spadła. Są tam tez krzywe dzioby ptaków drapieżnych, które dobywając się z zarośli życia wyświstują pytania,: A co teraz będzie? Co poczniesz? Gdzie woda zapomnienia? Gdzie gałąź ratunku? Jak dalej żyć? Czym żyć? Wszystkie te rzeczy i wiele innych jeszcze w tym rysunku pana są – choć nie są – myślą artysty w postać tę wetchnięte i oko widza, które myśl artysty zrozumieć jest zdolne, do siebie przykuwające.

Im dłużej trzymałam oko swe przykutym do postaci przez pana narysowanej, tym natarczywiej oblegały mię wspomnienia czegoś dawniej znanego, kogoś niegdyś widywanego z bliska. Zdarza się, że z toni przeszłości, czymś z zewnątrz dotkniętej, nim wyłonią się głosy i rysy, wychodzą echa i mgły. Widma to są zjawisk, które czas potopił w morzu zapomnienia. Na dnie topieli przecież zjawiska nie pomarły, tylko śpią i tknięciem z zewnątrz obudzone powstają zrazu echem i mgłą, a potem głosem, kolorem, kształtem. Rysunek pana pełen wnętrznych głębin był tym tknięciem z zewnątrz, które zrazu z głębin moich wywołało widma. Do kogo podobna? Do kogoś dobrze mi niegdyś znanego podobna! Kędyś u kogoś widziałam takie same oczy patrzące w otchłań, taką samą Linię ust przez bezbrzeżne zmartwienie wygiętą, włosy po ramionach i piersi tak samo spływające, ręce w zniechęceniu śmiertelnym na kolana opadłe. Kim ona była? Gdzie była? Jakby zboże złote na szerokich łanach zaszumiało! Jakby lipowy kwiat zapachniał! śliwki czarnym gradem posypały się z drzewa! Zabrzęczała szklana muzyczka staroświeckiej tabakierki wygrywającej poloneza! Och! tak, tak! już wiem! Pamiętam! To ona... to było tam! W dzień jesienny, chmurny, błotny, nudny, w pokoju, za którego ścianami przewlekała się po świecie szarzyzna leniwa i mętna, otoczyły, ogarnęły, objęły mnie wokół pola szerokie, pola kwieciste, kłosiste, pola ukochane, bukietami brzóz i sosen na pagórkach usypane, w drogi i ścieżki jak w białe wstążki ustrojone, pod sklepieniem turkusowym i wielkim okiem słońca rozciągnięte na kształt kobierca złotego, wyhaftowanego we wzory i kolory kwieciste, kłosiste. Wśród spłowiałości powszechnej uderzyła mię w oczy pstra fala domostw, sadów, ubiorów ludzkich, podwórzy liliowych i białych od rozkwitłych stokroci i ślazów. W cichości martwej usłyszałam gwary toczące w sobie mowę praojców naszych, piękną, choć teraz już dziwną, krótką i dobitną, obrazową. Bezbrzeżne morze nudy zaległ i okrył tłum postaci, spośród którego wystąpiła i wyosobniła się – ona, ta dziewczyna prosta – i nieprosta – którą pan nie znając odgadł, nie widząc narysował. Przedziwne jasnowidzenie artysty, któremu nie stawią zapór ani powierzchnie ciał, ani rozłogi przestrzeni! Tak, to jest ona, z rysami swymi i ze swoją duszą. Tylko, gdy ją znałam, miała już lat dwadzieścia i włosy daleko dłuższe...

Ja również tworzyłam niegdyś zamiar opisania jej rysów, losów, duszy, razem z tłem, na którym poruszała się i była, ale życie, strumień wartki porwał ją i uniósł w krainę niepamięci. Teraz usłyszałam szmer strumienia powracającego, który mi ją odnosił ubraną w korale wspomnień i w srebrne dzwonki pieśni.

Pieśni bywają różne. Ptak wszelki śpiewa podług przyrodzenia swego: potężnie lub z cicha, z szumem płomienia lub ze słodyczą miodowej patoki. Ale gdyby śpiewaków drobnych, polnych, cicho dzwoniących zabrakło, w wielkim chórze pocieszycieli świata powstałaby pustka, w harfie, która ludziom przygrywa do życia, pękłaby struna, po której zapłakaliby drobni, polni, cisi...

O polnej, prostej – choć i nie prostej – dziewczynie popłynęła pieśń odpowiednia przyrodzeniu jej i memu, ale że pan sprawił, iż popłynęła, o tym panu oznajmiam, a że rozjęły się szczypce gaszące płomię ducha i odjął się gwóźdź przybijający do ziemi jego skrzydło – za to panu dziękuję.

Wnioski zaś z wydarzenia tego takie: nikt czyniąc dzieło swoje nie wie, gdzie, kiedy, u kogo uderzy z dzieła tego grom i blask. Twórca powiada sobie niekiedy: »Biada mi! Oto czyniąc wciąż, nie uczyniłem nic. ścigając ideał sztuki mej, zaledwie część drogi ku niemu ubiegłem! Linią czy barwą, czy słowem, śpiewem, a któż jest na ziemi, kto by serce chciał cieszyć pieśniami moimi? Zwątpienie i zniechęcenie to dwaj katowie, którzy twórcę wiodą na Golgotę. A tymczasem przez niego do życia wywołane i w pieśń zaklęte słowo czy linia, czy barwa, czy kształt, lecą światem i sypią skry, z których wiele na nizinach jałowych lub jadowitym zielskiem porosłych marnie zginąć musi, ale i ta, i owa dotknie po drodze ziarna, które zakiełkuje, krzaku, który zakwitnie, westchnienia, które przemieni się w uśmiech, wpadania, które podźwignie się do lotu. Rozpylona woda kryniczna i rozpylone wino wytryskują na szerokie obszary ludzkości spod nielicznych rąk twórców, którzy ani wiedzą, ani zgadują, kędy padnie ta rosa i co sprawi. Męka to jest dla nich, bo prawie nigdy nie podnoszą do ust tego dojrzałego owocu szczęścia, który daje pewna świadomość własnych siejb i żniw; rozkazem to jest dla nich, bo niwom spragnionym, kwiatom więdnącym, sercom mdlejącym, piersiom, które wzdychają, skrzydłom, które opadają, wody krynicznej i wina odmawiać im nie wolno w imię braterstwa ludzkiego i Boga.

Za kroplę tej rosy, która w postaci Anastazji« na mnie spadła, dziękując dzieło to ołówka pana piórem swym ilustruję.

El. Orzeszkowa

[edytuj]
I

Czerwone słońce sierpniowe spływało po niebie pogodnym za Niemen błękitny, za ciemny szlak boru, a tuż przy ostatnich domostwach Tuczyniec, na błoniu przez trzody wydeptanym odbywało się igrzysko niedzielne. Trzody też cale stamtąd nie zniknęły, lecz tylko zabawie ludzkiej miejsca ustępując obrzeżyny błonia usiały plamami pstrymi, gdzie też i mali pastuszkowie klaskali z batów albo nie wiedzieć po co hukali tak rozgłośnie, że się to hukanie rozchodziło po polu szerokim, za błoniem wielką szmatą żółtości rozciągniętym, i nad którym leciały dźwięki muzyki skocznie przygrywającej do tańca.

Bo i czemuż ludzie poweselić by się nie mieli, skoro niwy są pożęte, stodoły pełne, a głowy, choć i nie całkowicie od wszelakiego frasunku wolne, wszakoż w rozum swój, że podołać mu potrafi, dufające. Dwaj Tuczynowie na skrzypcach grają, jeden wtóruje im na basetli, a Franek Glinda (brat tej Ewki, która to od dawna i nieszczęśliwie w Mrukowym synu się kocha), za bęben porwawszy wali weń co siły do taktu basetli i skrzypcom. Taka się z tego utworzyła muzyka wesoła a huczna, że u obrzeżyn pola pastuszkowie porywają się za ręce i wśród pstrej trzody na bosych nogach kręcą się, jakby poszaleli, zaś słońcu to nieco tylko trza się przypatrzyć, aby ujrzeć, że na swej czerwonej twarzy ma ono usta szeroko od uśmiechu rozciągnięte i, zda się, tuż, tuż z rozweselenia wielkiego zęby wyszczerzy.

Bo i kto mi to mówił, że na twarzy słonecznej maluje się zawsze albo wesołość, albo smętek, albo gniew, albo tęsknota? A! pamiętam! Mówiła mi o tym nieraz Anastazja z samotnej chaty pod dzikimi gruszami wśród pola stojącej. Kiedy, bywało, żartem ją zapytam: »W jakim humorze jest dziś słońce?« – odpowiada: »Wesołe takie, że aż oczy mrużą się od jego blasku!« A przy słowach tych szare oczy jej w oprawie podłużnej same błyszczą jak kryształy, w których by igrając łamały się promienie słoneczne, i wszystko w niej błyszczy i jaśnieje: policzki jak róże, włosy jak złoto, zęby jak perły, usta jak mak polny, szkarłatny i rosą zwilżony.

Ale innym razem, o humor słońca zapytana, cale inaczej odpowiada: »Tęskne dziś słońce – mówi – takie tęskne i smętne, że choć pod ziemię wleźć!« I twarz jej własna cerą przypomina wówczas ziemię, oczy są przygasłe, a usta czerwoność i policzki świeżość swoją tracą.

Nie często pewnie się zdarza, aby ktokolwiek pod wpływem uczuć różnych tak mienił się na twarzy jak Anastazja, i dlatego też trudno na pewno powiedzieć, czy ładną ona jest, czy nieładną? Jak czasem, jak kiedy; w zależności, można rzec nawet, że w niewolnictwie to zostaje u poruszeń duszy, którą ma ona w sobie n...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin