Masterton Graham i Vicky - Smak raju.pdf

(1009 KB) Pobierz
194293685 UNPDF
VICKI I GRAHAM MASTERTON
SMAK RAJU
TYTUŁ ORYGINAŁU A TASTE OF HEAVEN
PRZEKŁAD MAGDALENA GOŁACZYŃSKA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Naturalnie na statku nie brakowała przystojnych młodych mężczyzn, zwłaszcza
wśród
młodszych oficerów pokładowych. Jednak już w czasie pierwszego wieczoru z dala
od Nowego
Jorku Esther zdecydowała, że tylko wysoki Francuz siedzący przy stoliku nr 243
miał to
wspaniałe, niebezpieczne wejrzenie, które przyprawiało ją o prawdziwe dreszcze.
Mimo nienagannego wieczorowego stroju wyglądał jak ktoś, kto poznał życie, nie
raz stając
na jego krawędzi — jakiś przemytnik broni, może eks–legionista.
W swoim pamiętniku oprawnym w krokodylą skórę zapisała otwarcie:
Przeraża mnie!!! Ma ten rodzaj uśmiechu, który powoduje, że kobieta czuje się
naga!!!
Do tej pory uśmiechnął się do niej dwukrotnie. Za każdym razem, rzecz jasna,
odwróciła się
ozięble. Jednak również za każdym razem poczuła niewidoczne, lekkie drżenie. Bow
Frazier, jej
serdeczna przyjaciółka, powiedziała kiedyś, że Francuzi doskonale wiedzą, co
zrobić, aby
podniecić kobietę. Święta prawda! Święta prawda!
Teraz jednak, tego drugiego wieczora, Esther czuła wzrastające
zniecierpliwienie. Nie
przestawała obserwować go, natomiast on nie odwracał się, by uchwycić jej
spojrzenie.
Próbowała też przymykać powieki oraz trzepotać nimi. Gdyby przypadkiem odwrócił
głowę,
miała wyglądać namiętnie i pociągająco.
— Co z tobą, Esther, zasypiasz? — zapytała ją matka.
— Oczywiście, że nie. — Esther zarumieniła się.
— Więc dlaczego tak ciągle mrużysz powieki?
— Mamo–o–o — zaprotestowała Esther — to jest przecież omdlewające europejskie
spojrzenie. Wiesz, półprzymknięte powieki, jak Marlena Dietrich. Na miłość
boską, jesteśmy już
właściwie w Europie, mogę więc ćwiczyć sobie takie spojrzenie.
— Coś podobnego! — obruszyła się matka. — Prawie przez całe moje życie
mieszkałam w
Europie, a nigdy nie widziałam ani jednej osoby mrużącej oczy w ten sposób. W
Szanghaju,
owszem, ale tam nic nie mogą na to poradzić. — Matka ogarnęła swoim
krótkowzrocznym
spojrzeniem salę restauracyjną. — Mrużysz oczy z powodu jakiegoś chłopca?”
Gdy chodziło o dobór „chłopców”, matka Esther stawała się tak wybredna, jakby co
najmniej
kupowała ryby dla Colony Restaurant. Wszyscy, którzy nie byli znakomicie
urodzeni, spotykali
się z tak druzgocącą krytyką, że rzadko kiedy mieli jeszcze odwagę zaprosić
Esther na drugą
randkę. Matka Esther wyszła za mąż dla majątku. Esther, jak to już zostało
postanowione, miała
za sprawą małżeństwa wejść w wyższe sfery — wydać się, załóżmy, za jakiegoś
angielskiego
barona czy niższego niemieckiego księcia, no, mógłby to być nawet francuski
diuk. Znalezienie
Esther odpowiedniego męża to był ich główny — choć o tym się oczywiście nie
mówiło — cel
podróży do Europy. Oficjalnie natomiast wybierały się do Paryża, aby zamówić
suknie i
kapelusze na sezon letni.
Esther była właściwie nieformalnie zaręczona z Rodneyem Hamiltonem II, mężczyzną
całkiem przystojnym (typ Roberta Taylora — brwi w kształcie litery V), którego
krewni byli
nieprzyzwoicie bogaci (Hamilton Oil). Ale Hamiltonowie wciąż jeszcze trzymali
spluwaczki w
sali bilardowej, na szczęście pod stołem. Natomiast ich jacht niewiele miał
wspólnego z
rozsądnie pojmowanym wyczuciem dobrego smaku. Chociaż Esther uwielbiała
towarzystwo
Rodneya, bo świetnie grał w brydża i znał wszystkie najnowsze tańce, matka nawet
nie chciała
go widzieć u siebie na herbacie.
Odkąd matka Esther sięgała pamięcią, maniery zawsze uważano za rzecz
najważniejszą. Teraz
zaś, kiedy oficerowie gwardii żenią się z aktorkami, a księżniczki wychodzą za
swoich szoferów,
odpowiednie wychowanie to naprawdę rzadkość.
— Wiesz co, Esther, w dzisiejszych czasach sezon letni nie ma żadnej klasy.
Klasa? Cóż te
prasowe „osobistości” albo ci sprzedawcy mydła wiedzą o klasie? Przed wojną nie
znalazłabyś w
Newport miejsca na rozbicie parawanu kąpielowego;
Na plaży siedzieli ramię przy ramieniu sami królowie i książęta.
Matka teraz znów wyrzucała z siebie potoki słów jak serie wystrzałów z karabinu
maszynowego — to była ta jej dopracowana dykcja rodem z Opery Warszawskiej. Przy
akompaniamencie monotonnych dźwięków Esther mogła wreszcie spokojnie skupić całą
swoją
uwagę na wysokim Francuzie.
Jakiż to był czarujący widok — wysoka, szczupła sylwetka, lśniące, czarne włosy
zaczesane
gładko do góry oraz ostro zarysowany profil! Jego oczy — ciemne i żywe —
stwarzały wrażenie,
że ma tak wiele do powiedzenia. Spojrzała na kobiety przy jego stoliku, które
wniebowzięte
wpatrywały się w niego oczami wielkimi jak spodki, podczas gdy on, pełen
wyrafinowanej
elegancji, śmiał się to ciszej, to głośniej, z wdziękiem gestykulując rękami.
Oddałaby wszystko,
aby móc usłyszeć, co też im opowiadał.
Jak śmiesz tak mnie ignorować, ty arogancki, zarozumiały, przystojny cochon*,
pomyślała
sobie. Całował mnie sam Alfred Vanderbilt (nie była to znów aż taka
przyjemność), a mój ojciec
jest właścicielem połowy dróg kolejowych w Nowej Anglii, że o Domach Towarowych
Fleckera
już nie wspomnę.
Próbowała znów przymykać powieki. Matka nie przestawała paplać. Czy Esther jest
w stanie
pojąć, jak bardzo ona tęskni za tymi cudownymi, wspaniałymi czasami, gdy
przystojni strażnicy
w doskonale skrojonych mundurach pilnowali, aby motłoch nie dostał się na Bailey
Beach; kiedy
to Vanderbiltowie wydawali wieczorne przyjęcia, które mogłyby śmiało równać się
z ucztami w
starożytnym Rzymie: Marmurowa Sala, moja droga! Wszystko ze złota, jedwabiu i
albo
perskiego marmuru! Och, i te beztroskie przedpołudnia, gdy ona i pani Oliverowa
Hazard Perry
Belmont to wynurzały s»ę, to zanurzały w obecności trzech służących, które były
tam tjłłko po
to, aby je osuszyć, gdyby znów przyszła im ochota wyskoczyć z wody. Nie
wspominając już o
męskiej służbie — wszyscy w podwiniętych drelichowych spodniach, trzymając w
górze zielone
parasolki, które miały osłonić śnieżnobiałą cerę dziewcząt przed promieniami
słońca.
— Nieszczęśnicy! Myśmy chichotały, a im surowo zakazano się śmiać!
— Cóż za nieszczęśnicy — przytaknęła Esther z roztargnieniem.
Przez cały ten czas po drugiej stronie sali restauracyjnej Normandii wysoki
Francuz
rozmawiał, śmiał się i przechylał lekko w tył na swoim błękitnym, złoconym
krześle. Był
wyjątkowo smukły i uroczy, z tym nieskazitelnym kołnierzem i równie
nieskazitelnymi
mankietami. Miał duże, kształtne uszy oraz opalone, silne dłonie pokryte
ciemnymi, skręconymi
włoskami. Roześmiał się, a wtedy ona, siedząca sześć stolików dalej, śliczna, z
twarzą skąpaną w
jasnym świetle odbijającym się na szklanych ścianach, roześmiała się także,
prawie nie zdając
sobie sprawy, że to robi.
Wysoki Francuz odwrócił głowę. Musiał dosłyszeć śmiech, który wybijał się ponad
głosami
gości jedzących kolację w tej wytwornej sali. W brzmieniu swojego głosu
zachowała bowiem coś
z operowego kontraltu matki. Francuz uchwycił jej spojrzenie. Rozpoznanie
nastąpiło w
okamgnieniu — jakby ktoś roztrzaskał małą, grubą szybkę. Szpiegujesz mnie,
n’est–ce pas*?
Odpłacę ci więc tym samym i dla odmiany będę szpiegował ciebie. I Esther
momentalnie poczuła
się naga, jakby jej wieczorowa, ciemnoniebieska suknia bez ramiączek rozpłynęła
się we mgle, a
popielata, jedwabna halka i takież pończochy zniknęły bez śladu. Natychmiast
odwróciła twarz,
na co matka zapytała:
— Co? Co się stało? — Obrzuciła salę surowym, pełnym niezadowolenia spojrzeniem,
zdolnym niemal zmieść ze stołów szkło i porcelanę.
Esther wiedziała jednak, że on, ten czarujący on, wciąż jeszcze patrzył na nią,
ona zaś nie
chciała podnieść głowy. Nie, nie teraz, gdy udało jej się przyciągnąć jego
uwagę. Spojrzeć na
niego teraz byłoby zdecydowanie zbyt rażącą zachętą. „Okrążaj ich powoli,
kochana”, radziła
Bow.
Pani Flecker położyła swoją dłoń w białej rękawiczce na obciągniętym także białą
rękawiczką
nadgarstku córki.
— Nie masz przypadkiem choroby morskiej?
— Absolutnie nie, mamo. Na litość boską, przestań się martwić. Nie mogłabym czuć
się
lepiej.
Matka zmarszczyła brwi.
— Twoja twarz wygląda żółtawo. W takim stanie zupełnie przypominasz swojego
ojca. Nie
znałam w życiu nikogo, kto tik strasznie chorowałby na morzu jak on. Zwracał
wszystko, co
agadł, cokolwiek by to było.
— Na litość boską, mamo!
— Ostrygi, cielęca wątróbka, ser camembert, cały posiłek: od zupy do orzeszków.
Mniam,
mniam, mniam, con brio*, potem mniam, mniam, mniam allargando*, następnie: bach!
Tutta la
forza*.
— Mamo!!!
— Nie wiem, po co kucharze zadawali sobie trud, aby gotować dla niego, a
kelnerzy, żeby mu
podawać. Nie wiem, dlaczego w ogóle zadawał sobie trud, żeby jeść! Syzyfowa
praca!
Esther spojrzała w dół na swoje na wpół zjedzone filets de boeuf perigourdine,
raz jeszcze na
matkę, po czym odłożyła widelec.
— Nie jesteś głodna? — zapytała zaskoczona matka. — Jeśli chcesz wyjść za mąż,
musisz
jeść! Rodney potrzebuje kobiety, a nie kija od szczotki!
— Prawdę powiedziawszy, mamo — odparła ostro Esther — to myślę, że mam już
dosyć.
Zabawne, jak opowiadanie o chorobie morskiej ojca może odebrać mi apetyt, nawet
jeśli ty
zmienisz je w partyturę muzyczną.
Matka Esther przechyliła się i postukała widelcem w talerz córki.
— Toż to cień wołowiny! — zawołała. — Jak można się tym najeść? Kiedy śpiewałam
w
Wiedniu, kazali mi jeść nadziewaną kapustę, sznycel i ciastka truskawkowe, i to
wszystko na
śniadanie! Twój głos, Mario, powtarzali, żeby twój głos wypełnił salę, musisz
najpierw napełnić
swój żołądek!
Niespodziewanie matka Esther położyła sobie dłoń na brzuchu i zaśpiewała L’alba
separe
delia luce l’ombra! Wykonała przy tym nadzwyczajny tryl, który sprawił, że
kieliszki do wina
firmy Lalique zadźwięczały nieprzyjemnie, a goście przy sąsiednich stolikach
poderwali się na
nogi, klaszcząc i uderzając trzonkami noży w świeżo wyprasowane obrusy.
— Brawo! Brawo!
Esther przewróciła oczami i z rezygnacją zakryła twarz dłonią.
— Mamo, dałaś mi słowo honoru, że nie będziesz tęga robić.
Matka siedziała znów na krześle. Unosiła do góry rękę, ukazując tym sposobem
dokładnie
wydepilowaną, choć nieco lśniącą pachę. Gestem takim oraz królewskim uśmiechem
nagradzała
tych spośród jej towarzyszy podróży, którzy od razu rozpoznali w niej Marię
Wygryzwalską,
wspaniałą Divę Divinsky, Polskiego Skowronka, kobietę, dla której słynny
dietetyk sir John
Boyd Orr „z radością” postanowił nauczyć się jeść polskie kluski. Nie musiał
zadawać sobie
trudu — matka Esther byłaby całkiem szczęśliwa, mogąc spałaszować i jego porcję.
— Widzisz, uwielbiają mnie — rzekła córce, ponownie kiwając ręką w stronę
zachwyconej
publiczności.
Wciąż jeszcze była piękna, zawsze taka będzie. Miała klasyczną słowiańską twarz
o krótkim,
prostym nosie, wystających kościach policzkowych i piwnych, lekko skośnych
oczach. Kiedy
rozczesała swoje popielatoblond włosy, nadal sięgały jej do pasa. Minęły już
jednak czasy, gdy
układała je w wymyślne sploty ? la Fricka z Wagnerowskiego Pierścienia.
Owszem, była piękna, nie ulegało jednak wątpliwości, że należała do tych kobiet,
które na
łamach „Ladies’ Home Journal” dyskretnie określano mianem „dobrze zadbanych”.
Całe lata
Zgłoś jeśli naruszono regulamin