Cyprian Kamil Norwid
WĘDROWNY SZTUKMISTRZ
Wędrowny sztukmistrz szedł sobie po świecie
I witał kwiatki, co przy drogach rosną,
I witał pracą zatrudnione kmiecie,
Dzieci, co idą w las cieszyć się wiosną,
Strażniki w bramach miejskie — ludzie różne
Tu, tam siedzące w oknach i podróżne.
A skoro wyszedł za rodzinną bramę,
Młody i całym sobą wyprzedzony,
Napotkał naprzód dwie niewiasty same,
Uplatające dwie z chabra korony,
Jakoby wieńce z błękitnych płomieni
Gwiazd, co wytrysły nad sferę zieleni,
Ale nie weszły w złotą lub czerwoną
I lazurowe są — jak niebios łono.
Więc — te dziewice widząc tak skłonione
Nad lazurową robotą oczyma
Lazurowymi — wraz odgadł, że one
Jeszcze pogoda na swych skrzydłach trzyma,
I począł mówić z nimi o pogodzie
I o tym wszystkim, co jest lazurowe:
O niebie czystym, czczym, o czystej wodzie,
O płaszczu, którym Matki Boskiej głowę
Ocienia sztukmistrz, o niebieskim oku
Bez-łzawym jeszcze, o niebie, lecz niebie,
Na którym nie ma żadnego obłoku,
O myśli, myśli nie znającej siebie...
Kiedy rozmowa tak się rozpływała,
Jak z niebieskiego szkła dzban gdzieś w jeziorze
Czystym, o bardzo ciepłej roku porze,
Skoro upada modry cień na ciała,
Jedna z dwóch kobiet zmilkła, mniej rozmowna.
Więc druga słowem jej zajęła pole,
A część obojga była już nierówna
I rozwinięcie się we wspólnym kole.
I rozmowniejsza się rozpromieniła
Blaskiem pełnego słowa, jak kometa,
Tak że on czysty lazur w tło zmieniła,
Choć najmilejsza była to kobieta,
Choć obie były siostry nierozdzielne...
I weszła żółtość, acz żółtość promieni,
Co przecie czyste są i nieśmiertelne,
Wszelako żółtość bezwiednej zazdrości.
I przebłysł nowy kolor zieloności,
Który z lazuru i złota powstawa,
A jest pocieszny jak wiośniana trawa.
I tak się tęcza tkała — a te panie
I ów wędrowny sztukmistrz nie wiedzieli,
Że się nad nimi stawa malowanie,
Gdy rozmawiali oto i siedzieli...
Tylko — milcząca wciąż wiła koronę,
W lazur ów oczy mając obrócone,
A rozmowniejsza pracę przerywała
Mówiąc (co wszystko jest tak naturalne) —
Aż skoro myśl jej już wybłysła cała
I rozjaśniło się tło idealne,
Chciała coś zasię wziąć i z miejsca wstała,
I mak czerwony, rosnący na boku,
Uszczknęła — potem, siostrę widząc lubą,
Jak cichy błękit za blaskiem obłoku,
Wciąż zatrudnioną lazurową próbą
I wciąż milczącą... zwróciła się do niej,
Czerwony mak jej wplatając u skroni
I pocałunek na czoło schylone
Kładąc, jak drugie kwiecie rozwinione...
Ten ruch, czerwona maku błyskawica
Poniesionego do skroni, te kwiaty
Chabru, te k'sobie pochylone lica —
Zniepokoiły chwilowo bławaty,
I stał się wonny powiew fijołkowy,
Który z purpury a niebios powstawa.
I powróciły na swe miejsca głowy,
Błękitniał chaber, zieleniała trawa
I mak czerwieniał, on period rozmowy!
I przeszło jedno życia malowanie
W światłości otchłań, gdzieś na chór kościoła
Wiecznego — i tam przylegnie na ścianie
Albo odleci na powrót do sioła,
Gdy się z rozmowy tej co więcej stanie
Albo się więcej-zupełnym przesłoni,
Wydoskonali, wzmocni i wykona
Albo się w jakie przedwstępne uroni,
Albo na powrót, jak zerwana strona,
Odpryśnie w sferę ziemi — zniepokoi
Sumienie jakimś dawnym przypomnieniem —
I ciężyć będzie, aż się nie dostroi
W tęczę: a ciężkość ta — życia cierpieniem..
Te rzeczy widząc, sztukmistrz myślił sobie
O kolorycie modlitw, co wciąż lecą
W światłości przestrzeń i nieraz, na grobie
Zacnym, powietrzem jakimś dziwnym świecą,
Tak że w sklepienia wchodząc, stąpasz ciszej,
Jakobyś myślił, że posąg usłyszy...
I poszedł sobie dalej przez ulicę,
Którą sędziwe ocieniały drzewa.
Środkiem woźnica wymija woźnicę
Albo pędzący wołu chłopiec śpiewa,
Albo przesunie cwałem jeździec skory —
Stronami piesi idą pod lipami —
Wieczór — w powietrzu brzęczą mdłe komory
I osiadają między gałęziami.
Przy drodze żebrak siedział na kamieniu,
Z pokrzywionymi nogami, podobny
Do drzewa, które zwichnięto w korzeniu,
Tak że spaczyło się w wyród osobny —
A człowiek drzewa tego szuka w lesie
I robi z niego koło, które niesie.
Więc żebrakowi mówił, jako ludzie,
Co tu i ówdzie przebiegają skoro,
Ci w zysku, owi dla rozrywki w nudzie,
Chcąc, nie chcąc czynią dlań i udział biorą:
Pierwsi — to skarbiąc, z czego grosz się dawa;
Drudzy — że radość kończąc się ustawa —
A wracający z przechadzki wesołej,
Kiedy mu lekka stopa się ocięży,
Wspomni — że oto kulawy i goły
Tam westchnie, tutaj westchnienie spienięży...
Więc żebrak, słysząc to, złagodniał w duchu
I rozweselił się ku twarzom ludzi.
I widać było w spojrzeniu a ruchu,
Że znosi, nie zaś gwałtem litość budzi.
Co już przechodnie widząc, więcej tkliwi
Albo myślący głębiej o naturze,
Albo subtelniej na świecie szczęśliwi,
Nie ominęli kaleki przy murze.
I wielu do dom weselszych wróciło
Myśląc, że chodzić i zdrowo, i miło;
I żebrak zawlókł się do domu krzywy,
Dziękując Bogu za wieczór szczęśliwy!
O starożytnej rzeźbie idealnej,
Która człowieka stawia duch na grobie,
Skompletowany śmiercią i realny —
Spokojny — biały — cichy — w kształcie onym,
Który za życia był mu zakreślonym,
Kiedy najwyżej stanął prawdą by u
I już poczynał się mieć do przekwitu.
Więc o posągu myślił wszech-człowieka
I poznał, że ten śmierć musi mieć w sobie,
I odgadł, czym jest przydrożny kaleka
I ci, co dają grosz myśląc o grobie,
I ci, co uczą się leczyć naturę,
Te rany gojąc, spotykając wtóre,
Aż litość będzie wiadomości równą
I wszyscy pojrzą na rzecz jedną — główną.
I weszedł sztukmistrz do miasta, na poły
Przedzielonego ulicą szeroką,
Gdzie najpiękniejsze gmachy i kościoły,
Gdzie obrócone na się miasta oko
Czuwa i czyni z mnogości kryształów
Zwierciadło dziennych swoich ideałów.
Tej części niskie przedmieścia są cieniem,
Gdzie coraz rzadziej miasto oświecone,
Mniej silnie kamień złączony z kamieniem,
Aż wreszcie głazy tylko rozrzucone
I ciemność głuchych za miastem cmentarzy —
Pustka — a jeśli przejść się kto pożąda,
To składa ręce na oczach i twarzy,
Jak gdyby mówił: „Tu się w siebie wgląda..."
I widział gmachy królów — i trofea,
Które powoli mienią je w muzea;
Więzienia mściwe jakiejś inkwizycji
Poprzemieniane na biura policji,
Na rękodzielnie albo na fabryki,
Ważne — na polu nawet polityki...
I widział place, a wkoło arkady
Ludne, i różne dokoła siedzenia,
I źródło w sztuczne zmienione kaskady,
Tak że napoju nie płacisz i cienia,
Jakobyś w Bożym spoczywał salonie,
Patrząc na twarze mężów wielkich, którzy
Pogodnie stoją po przebytej burzy.
Więc myślił sztukmistrz o architekturze
ilonnaa