Simmons Dan - Wydrążony człowiek.doc

(1037 KB) Pobierz

 

Simmons Dan

 

 

WYDRĄŻONY CZŁOWIEK

 

Przełożyli Grażyna Grygiel Piotr Staniewski


PODZIĘKOWANIA

 

Autor pragnie podziękować kilku osobom, które zmieniły zadanie niemożliwe do wykonania w zadanie trudne, acz wykonalne:

Sue Bolton i Edwardowi Bryantowi za to, że przeczytali książkę taką, jaką jest, nie kierując się wyobrażeniami innych. Tabitłicie i Steve’owi Kingom za długi czytelniczy maraton, a potem za pomocne słowa. Nikiemu Gernoldowi za to, że zademonstrował mi, jak działa telepatia. Betsy Mitchell za odwagę w głoszeniu naszych wspólnych przekonań. Ellen Datlow za to, że jej się spodobało (i kupiła) opowiadanie, będące początkiem tego wszystkiego. Jakże dawno temu, przed dziesięciu laty. Richardowi Curtisowi za zaniechanie aplikowania transcendentnej, ewokującej epatację terminologii.

Matematykowi łanowi Stewartowi za to, że sprowokował pełną pasji reakcję u matematycznego analfabety. Karen i Jane Simmons za ich miłość, wsparcie duchowe oraz tolerancję, kiedy uparcie i perwersyjnie próbowałem zmienić z powrotem zadanie trudne, acz wykonalne, w zadanie niemożliwe do wykonania.

Muszę podziękować nie tylko tym wspaniałym żyjącym osobom, lecz również kilku ludziom, których nie ma już wśród nas:

Dantemu Alighieri, Johnowi Ciardi,T.S. Eliotowi, Josephowi Conradowi i św. Tomaszowi z Akwinu, którzy z elokwencją znacznie większą niż moja zgłębiali obsesyjny motyw

 

Wędrując między dwoma światami, jednym martwym

A drugim bez sił, by się narodzić [1]

 

Poznasz następnie, jakie gorzkie gody

Spożywać cudzy chleb; jak uciążliwa

Droga wstępować na nie swoje schody.

Dante, Paradiso XVII [2]

 

Oczu napotkać nie śmiem w moich snach

W sennym królestwie śmierci

Nigdy się nie ukażą.

T.S. Eliot, Wydrążeni ludzie [3]

 

CIEŃ, KTÓRY WIECZOREM WSTAJE [4]

 

Bremen opuścił szpital, gdzie umierała jego żona, wsiadł do samochodu i ruszył na wschód ku morzu. Szosy były zapchane - filadelfijczycy uciekali z miasta w ten niezwykle ciepły wielkanocny weekend. Musiał więc uważać na ruch i tylko ulotnie dotykał umysłu żony.

Gail spała. Sny miała niespokojne, narkotyczne. W nieskończonej galerii pokojów zastawionych wiktoriańskimi meblami szukała matki. Bremen jechał przez Pine Barrens, a strzępy tych snów mieszały się z wieczornymi cieniami realności. Gdy wyjeżdżał z miejskiej alei, Gail budziła się właśnie i przez kilka sekund nie czuła bólu. Widział wtedy promienie słońca wpadające przez parawan w nogach łóżka. Potem poczuł zawrót głowy, gdyż żonie przez sekundę się wydawało, że to poranek na farmie.

Sięgnęła ku niemu myślami, gdy ból powrócił i jak cienka, niezwykle ostra igła kłuł ją za lewym okiem. Bremen skrzywił się i upuścił monetę, którą miał opłacić autostradę.

- Coś nie tak, kolego? - spytał mężczyzna z budki.

Potrząsnął głową, wymacał dolara i nie odwracając wzroku podał go mężczyźnie. Resztę rzucił na zagracony wierzch deski rozdzielczej. Skoncentrowany na zmianie biegów w swym niewielkim triumphie, usiłował równocześnie zaekranować się przed najsilniejszymi bólami Gail. Powoli cierpienie łagodniało, lecz oszołomienie żony napływało na niego falą mdłości.

Gail szybko się opanowała, choć na skraju jej świadomości łopotały zasłony strachu. Zwerbalizowała swe myśli, zwężając zakres posyłanych informacji jedynie do imitacji własnego głosu..

- Cześć, Jerry.

- Cześć, mała.

Przesłał tę myśl, skręcając w zjazd do Long Beach Island.

Na ślimaku przekazał obraz: niesłychanie zielone trawa i sosny pozłocone kwietniowym światłem, cień sportowego samochodu na nasypie. Nagle poczuł charakterystyczny zapach Atlantyku - soli i butwiejących wodorostów - co również przesłał żonie.

- Jakie to ładne.

Ból i zbyt duża dawka lekarstw rozmazywały myśli Gail.

Wysiłkiem woli, kurczowo chwytała się obrazów nadsyłanych przez męża.

Widok nadmorskiej kolonii rozczarowywał: zaniedbane restauracje oferujące frutti di marę, drogie motele z suporeksu, nie kończący się ciąg małych przystani. Dla obojga jednak była to kojąco znajoma okolica i Bremen skoncentrował się, chciał zauważać wszystkie szczegóły. Ataki bólu ustępowały, Gail poczuła odprężenie. Przez chwilę jej obraz był tak realny, że Bremen się odwrócił ku fotelowi dla pasażera, by do niej zagadać. Poczuł ukłucie żalu i zażenowania - stłumił natychmiast te uczucia, ale już przekazał je żonie.

Przed domkami kempingowymi dorośli z dziećmi wypakowywali z samochodów jedzenie i taszczyli je na plażę. Wieczorne cienie przygnały wiosenny chłodek, lecz Bremen jadąc teraz na północ do Barnegat Light, skupił się tylko na rześkości powietrza i cieple słonecznych smug. Spojrzał na prawo: w wodzie stało kilku rybaków, ich cienie przecinały białe grzywy fal.

- Monet - pomyślała Gail.

Bremen potaknął, choć akurat w tej chwili miał skojarzenia z Euklidesem.

- Matematyk, jak zawsze.

Głos Gail słabł wraz z nawrotem bólu. Urywane zdania rozbiegły się jak bryzgi przybrzeżnych fal.

Zaparkował samochód w pobliżu latarni morskiej i przez niskie wydmy poszedł na plażę. Rzucił na piasek postrzępiony koc, który wielokrotnie w tym miejscu rozkładali. Obok przebiegła grupa dzieci. Piszczały, uskakując przed nadchodzącymi falami. Miały na sobie tylko kostiumy kąpielowe, choć woda była zimna, a powietrze szybko stygło. Dziewczynka, wyglądająca na dziewięć lat, o bladych długich nogach, ubrana w za mały kostium, kupiony zapewne rok temu, tańczyła po mokrym piasku wraz z morzem w zawiłym, żywiołowym balecie.

Przez żaluzje wpadało coraz mniej światła. Pielęgniarka, pachnąca papierosami i starym talkiem, weszła do sali, by zmienić kroplówkę i zmierzyć puls. Z korytarza dobiegały głośne, zdecydowane wezwania interkomu, ale trudno je było zrozumieć przez gęstniejącą mgłę bólu. Doktor Singh przybył o szóstej po południu i powiedział coś do Gail łagodnie, ale ona patrzyła tylko na drzwi, przez które miała wejść pielęgniarka z błogosławionym zastrzykiem. Już sam tampon z waty na przedramieniu zapowiadał ulgę - co do sekundy wiedziała, za ile minut zadziała morfina. Doktor coś mówił.

- ... pani mąż? Sądziłem, że zostanie na noc.

- Tutaj, panie doktorze - odparła Gail. Poklepała koc leżący na piasku.

Bremen nałożył ortalionową kurtkę. Nadciągał nocny chłód. Gwiazdy zniknęły za warstwą wysokich chmur, przez które przeświecały tylko skrawki nieba. Daleko w morzu niewiarygodnie długi tankowiec sunął po horyzoncie. Z okien domków wyciągały się w kierunku wydm żółte prostokąty światła.

Bryza przyniosła zapach smażonych befsztyków. Bremen usiłował sobie przypomnieć, czy coś dzisiaj jadł. Żołądek miał skręcony od przygłuszonego bólu, który Gail nadal odczuwała, mimo że lekarstwo działało. Zamierzał pójść po kanapkę do sklepiku przy latarni, ale przypomniał sobie, że w kieszeni kurtki ma baton - kupiony kilka dni temu w automacie na szpitalnym korytarzu. Zaczął żuć wyschnięty, twardy arachidowy klin i obserwował zapadający zmierzch.

W korytarzu ciągle dudniły kroki, jakby przechodziły tamtędy całe armie. Stukot butów, pobrzękiwanie tac, ciche pogawędki salowych, roznoszących pacjentom kolację, przypominały Gail, jak w dzieciństwie leżała nasłuchując odgłosów organizowanego przez rodziców przyjęcia.

- Pamiętasz tamto przyjęcie, na którym się poznaliśmy? - pytał Bremen.

- Uhmm.

Gail prawie nie uważała. Przerażenie czarnymi mackami wpełzało w jej świadomość, ból wygrywał ze środkiem uśmierzającym. Cieniutka igła w tyle oka coraz silniej zaczynała się żarzyć.

Mąż usiłował przesłać migawki z imprezy Chucka Gilpena sprzed dziesięciu lat. Wtedy się spotkali pierwszy raz, w jednej sekundzie ich umysły otworzyły się nawzajem dla siebie i każde z nich pomyślało: nie tylko ja. A potem wniosek: nie jestem wybrykiem natury. Wtedy, w zatłoczonym mieszkaniu Chucka Gilpena, między profesorami, studentami, pośród intensywnego gwaru i jeszcze bardziej intensywnego neurogwaru, ich życie zmieniło się na zawsze.

Bremen wszedł - ktoś wetknął mu w dłoń kieliszek - i nagle wyczuł bliskość myślotarczy. Łagodnie zapuścił sondę i natychmiast, niczym snop reflektora w ciemnym pomieszczeniu, omiotły go myśli Gail.

Oboje byli zaskoczeni. Odruchowo wzmocnili swe myślotarcze, zwinęli się w sobie jak wystraszone pancerniki. Po chwili jednak przekonali się, że nic nie mogą poradzić na to wzajemne, niemal bezwiedne, podświadome sondowanie. Dotychczas spotykali wyłącznie telepatów o zdolnościach dość prymitywnych, utajonych. Każde z nich uważało, że jest jedynym w swoim rodzaju wybrykiem natury. Teraz stali przed sobą nadzy w pustej przestrzeni. Sekundę później wzajemnie zalali swe umysły falą obrazów, autoportretów, urywkami wspomnień, sekretami, wrażeniami, odczuciami, tajemnymi wstydami, tęsknotami i rozwiniętymi fobiami. Wszystko zostało ujawnione. Najmniejsze popełnione okrucieństwo, każde doświadczenie erotyczne, wszelkie przesądy wypływały wraz ze wspomnieniami minionych przyjęć urodzinowych, poprzednich kochanków, rodziców oraz rozmaitych drobnostek.

Chyba żadna para po pięćdziesięciu latach małżeństwa nie wiedziała o sobie tyle, co oni teraz.

Minutę później zobaczyli się po raz pierwszy.

Snop latarni Barnegat przesuwał się w górze co dwadzieścia cztery sekundy. Teraz daleko w morzu widniało więcej świateł niż wzdłuż ciemnej plaży. Po północy zaczął szaleć wiatr i Bremen ciasno otulił się kocem. Gail nie wyraziła zgody na zastrzyk w czasie ostatniego obchodu pielęgniarek, ale jej myślotyk był zamglony. Mąż wymuszał łączność jedynie siłą woli.

Gail zawsze bała się ciemności. Często podczas ich dziewięcioletniego małżeństwa musiał wyciągać ku niej rękę lub sięgać umysłem, chcąc dodać otuchy. Teraz znowu była małą, zastraszoną dziewczynką, pozostawioną samotnie «w dużym starym budynku przy Burlingame Avenue. Pod jej łóżkiem, w ciemności znowu czyhały strachy.

Bremen przedarł się przez jej ból i przerażenie, by przekazać odgłosy morza. Opowiedział, co wyprawiała dziś Gernisavien, ich szylkretowa kotka. Leżał we wgłębieniu na piasku, dostosowując swe ciało do pozycji żony na szpitalnym łóżku.

Powoli zaczynała się odprężać, poddawać jego myślom. Kilkakrotnie nawet zapadła w drzemkę bez dawki morfiny. We śnie widziała sunące wśród chmur gwiazdy i czuła ostry zapach Atlantyku.

Opisał jej tydzień na farmie - choć niewiele przez ten czas zrobił pomiędzy kolejnymi dyżurami w szpitalu - przekazał subtelne piękno równań Fouriera, zapisanych na tablicy w jego gabinecie, oraz radosne uczucia towarzyszące sadzeniu brzoskwini przy frontowym wjeździe. Posłał wspomnienie ubiegłorocznej wyprawy na narty do Aspen i wrażenie nagłego zaskoczenia, gdy jakiś niewidoczny statek przeczesywał reflektorem plażę. Próbował recytować urywki zapamiętanych wierszy, ale słowa zamieniały się w czyste obrazy i czyste odczucia.

Przekazywał żonie obrazy rześkiej nocy, okrywając je ciepłem swej miłości. Posyłał różne drobiazgi i nadzieje na przyszłość. Z odległości stu dwudziestu kilometrów dotknął ręką jej dłoni. Gdy zasypiał na parę minut, słał jej swe sny.

Nim na niebie zagościło pierwsze blade światło poranka, Gail umarła.

PROPORZEC TAM, NAD MGŁĄ

 

Dwa dni po pogrzebie do domu Bremena przyszedł Frank Lowell, szef wydziału matematyki na Haverfordzie. Zapewniał, że bez względu na to, co Jeremy zamierza robić przez najbliższe miesiące, praca będzie na niego czekała.

- Jerry, mówię poważnie - powtarzał Frank. - Jeśli chodzi o te sprawy, możesz być spokojny. Pozbieraj się, a gdy powrócisz, posada nadal jest twoja.

Frank błysnął swym czarującym chłopięcym uśmiechem i poprawił okulary. Jego twarz sprawiała wrażenie, że pod warstwą zarostu kryją się pucołowate policzki trzynastolatka.

Szerokie niebieskie oczy wyrażały bezgraniczną szczerość.

Ale satysfakcja! Konkurent usunięty. Nigdy nie lubiłem tego Bremena... za bystry. Przez te badania Goldmanna stał się zbyt groźny.

Obraz młodej blondynki z MIT-u, z którą Frank przeprowadził rozmowę w lecie i sypiał przez całą zimę.

Doskonale. Koniec z okłamywaniem Nell, wymyślaniem jakichś konferencji, wylotami na weekendy. Sheri zamieszka w pobliżu kampusu i do Gwiazdki dostanie posadę, jeśli tylko Bremen przeciągnie swoje sprawy. Doskonale.

- Poważnie, Jer. - Frank się pochylił, poklepał go po kolanie. - Ile czasu potrzebujesz, tyle sobie weź. Potraktujemy to jako urlop naukowy i zatrzymamy twoje miejsce.

Bremen kiwał głową. Trzy dni później wysłał list z prośbą o zwolnienie z pracy w college’u.

Dorothy Parks, z wydziału psychologii, odwiedziła go trzeciego dnia po pogrzebie. Przygotowała mu kolację - nalegała na to - i pozostała do zmierzchu, wyjaśniając mechanizmy rozpaczy. Długo siedzieli na werandzie, do środka zagonił ich wreszcie wieczorny chłód. Znowu czuło się powiew zimy.

- Jeremy, musisz zrozumieć, że ludzie, którzy ponieśli dotkliwą stratę, robią błąd, opuszczając swe dotychczasowe środowisko. Długi urlop, natychmiastowa zmiana domu... to wszystko ma pomóc, ale tak naprawdę tylko odsuwa w czasie nieuniknioną konfrontację z rozpaczą.

Bremen potakiwał i uważnie słuchał.

- Teraz jesteś na etapie zaprzeczania - ciągnęła Dorothy.

- Tak jak Gail, wówczas gdy dowiedziała się, że ma raka. Swój bunt wyrażasz w bólu... przebrnij przez to i zostaw za sobą. Jeremy, rozumiesz, co mówię?

Podniósł knykcie do ust i powoli kiwał głową. Dorothy Parks była po czterdziestce, ale ubierała się jak znacznie młodsza kobieta. Teraz miała na sobie męską koszulę, rozpiętą dość nisko, oraz długą kowbojską spódnicę. Buty miały przynajmniej pół metra wysokości. Bransolety na rękach podzwaniały z każdym jej gestem. Ścięte krótko włosy, ufarbowane na rudo z odcieniem fioletu, tworzyły grzywkę nad czołem.

- Gail pragnęłaby, byś jak najszybciej doszedł do siebie i podjął normalne życie. Wiesz o tym, Jeremy, prawda?

Słucha. Patrzy na mnie. Może nie powinnam rozpinać dziś tego czwartego guzika... pozostać tylko terapeutką... powinnam była nałożyć ten szary sweter. A, co tam. Widziałam, jak patrzył na mnie w klubie. Jest niższy od Darrena... chyba mniej silny... ale to nie ma znaczenia. Ciekawe, jaki jest w łóżku?

Obraz blondyna... Darrena... policzkiem zsuwa się po jej brzuchu.

Nauczy się tego, co lubię. Ciekawe, gdzie tu jest sypialnia?

Chyba na piętrze. Nie, lepiej u mnie w domu... nie, pierwszy raz lepiej w jakimś neutralnym miejscu. Zegar tyka. Zegar biologiczny. Cholera, facetowi, który wymyślił to określenie, powinno się obciąć jaja.

- ... ważne, byś dzielił się swymi odczuciami z przyjaciółmi, z kimś bliskim - mówiła. - Zbytnio przedłużany okres zaprzeczania skieruje ból do wewnątrz. Obiecaj, że zadzwonisz, dobrze? Pogadamy.

Bremen podniósł głowę i przytaknął. Właśnie postanowił: farmy nie sprzeda.

Czwartego dnia po pogrzebie zaszli Barbara i Bob Suttonowie, przyjaciele i sąsiedzi. Chcieli jeszcze raz wyrazić swe współczucie. Barbara zapłakała, Bob wiercił się w fotelu. Postawny blondyn, ostrzyżony na jeża, z rumieńcami na okrągłych policzkach, miał krótkie i miękkie palce jak u dziecka.

Myślał cały czas, czy zdąży do domu na mecz Celticsów.

- Jerry, wiedz, że Bóg nigdy nie zsyła na nas losu, którego nie moglibyśmy udźwignąć - powiedziała Barbara między kolejnymi wybuchami szlochu.

Bremen zastanawiał się nad tym. W ciemnych włosach Barbary widniało pasmo przedwczesnej siwizny. Prześledził je: falami biegło od czoła, gdzie przytrzymywała je spinka, i nikło za krzywizną czaszki. Neurogwar Barbary lał się jak żar z otwartego pieca.

Dać świadectwo prawdzie. Pastor Miller uzna to za cud, gdy przywiodę tego profesora ku Bogu. Jeśli teraz zacytuję Pismo Święte, gotowam go stracić... Darlene by dostała ataku wściekłości, gdybym w środę wieczór na nabożeństwo przyszła z tym agnostykiem... ateistą... jak go zwał, tak zwał... i przyprowadziła go przed oblicze Chrystusa!

- ...daje nam siłę, gdy jej potrzebujemy - ciągnęła Barbara. - Nawet jeśli nie rozumiemy, co się dzieje, wszystko ma swój sens. Gail została zawezwana z jakiegoś powodu i dobry Bóg nam go wyjawi, gdy nadejdzie nasz czas.

Bremen z roztargnieniem kiwał głową. Wstał. Barbara i Bob, nieco zdziwieni również, wstali. Odprowadził ich do drzwi.

- Jeśli coś moglibyśmy... - zaczął Bob.

- Owszem - odparł Bremen. - Czy bylibyście uprzejmi zaopiekować się Gernisavien, kiedy wyjadę na pewien czas?

- Koteczką? No, oczywiście... Gerny dogaduje się z moimi dwoma syjamskimi... z przyjemnością... ale jak długo zamierzasz...

Barbara uśmiechnęła się i jednocześnie lekko nachmurzyła.

- Niezbyt długo. Tyle, by się pozbierać. Wolałbym zostawić Gernisavien u was niż u weterynarza lub w tym kocim pensjonacie przy Conestoga Road. Jeśli nie mielibyście nic przeciwko temu, podrzuciłbym ją rano. - Bremen usiłował być sympatyczny.

- Dobra - rzekł Bob, ściskając dłoń przyjaciela.

Pięć minut do rewii przed grą.

Bremen machał im, gdy zawróciwszy swą hondą znikali na żwirowym podjeździe. Potem wszedł do domu i powoli obchodził pokoje.

Gernisavien spała na niebieskim kocu w nogach ich łóżka.

Gdy wszedł do pokoju, plamiasta głowa odwróciła się, żółte oczy zezowały na niego oskarżycielsko. Była niezadowolona, że ją zbudził. Pogłaskał kotkę po karku i podszedł do szafy.

Podniósł jedną z bluzek Gail, trzymał przez chwilę przy policzku, potem ukrył w niej twarz i głęboko oddychał. Prosto z sypialni poszedł na dół do swego gabinetu. Testy studentów piętrzyły się tam, gdzie je zostawił miesiąc temu. Na tablicy równania Fouriera, które w przypływie natchnienia nabazgrał kredą pewnego dnia o drugiej po południu, na tydzień przed tym, jak postawiono diagnozę Gail. Wszędzie zalegały stosy odbitek i nie przeczytanych czasopism.

Stał przez chwilę pośrodku pokoju. Tarł skronie. Nawet tutaj, kilometr od najbliższego sąsiada i czternaście kilometrów od miasta oraz autostrady, w głowie trzeszczał mu i furkotał neurogwar. Tak jakby przez całe życie słyszał radio nastawione cicho w sąsiednim pokoju, a teraz ktoś umieścił mu w czaszce kolumnę głośnikową, na maksimum nastawiając wzmacniacz. Tak było od tego ranka, gdy umarła Gail.

A gwar stał się nie tylko głośniejszy, również bardziej ponury. Bremen zdawał sobie sprawę, że pochodził on z głębszych, mrocznych źródeł i nie stanowił tylko przypadkowej powierzchownej zbieraniny myśli i emocji, do których miał dostęp od chwili, gdy skończył trzynaście lat. Jakby ten niemal symbiotyczny związek z Gail tworzył osłonę, buforował ostre dźgnięcia milionów nie do końca sformułowanych myśli.

Do ubiegłego piątku musiał się skoncentrować, by wybierać obrazy, uczucia, na wpół uformowane zdania, składowe części myśli Dorothy, Boba czy Barbary. Natomiast teraz nic nie broniło go przed szturmem. Już nie istniało to, co oboje z Gail uważali za swe myślotarcze - proste bariery tłumiące wszechobecne syki i trzaski neurogwaru.

Dotknął tablicy, jakby miał zamiar zetrzeć równanie, ale odłożył gąbkę i zszedł na dół. Po chwili do kuchni wkroczyła Gernisavien i zaczęła mu się ocierać o nogi. Zapadł już zmierzch, ale Bremen nie zapalił światła. Po ciemku otworzył puszkę z jedzeniem, nakarmił kotkę, która spojrzała na niego z przyganą, że nic nie zjadł i nie zapalił lampy.

Później, kiedy legł na kanapie w salonie, by przeczekać do świtu, kotka rozłożyła się na jego torsie. Mruczała.

Bremen przekonał się, że gdy zamyka oczy, odczuwa zawroty głowy, nie mogąc się pozbyć wrażenia, że za chwilę nastąpi coś strasznego... Gail gdzieś tu jest, w sąsiednim pokoju lub w ogródku, i woła go. Niemal słyszał jej głos. Gdyby zasnął, przepuściłby moment, gdy głos żony przekroczy jego próg słyszalności. Czuwał więc i czekał, aż minie noc. Cały dom, również niespokojny, trzeszczał i jęczał. Tak minęła jego szósta bezsenna noc, przechodząc w siódmą szarówkę bez żony.

O siódmej wstał, ponownie nakarmił kotkę, nastawił w kuchni radio na pełny regulator, ogolił się, wziął prysznic i wypił trzy filiżanki kawy. Zadzwonił po taksówkę, umawiając się za czterdzieści pięć minut przy stacji obsługi samochodów na Conestoga Road. Następnie wsadził kota do klatki. Zwierzę waliło ogonem, gdyż przez ostatnie dwa lata - od momentu nieszczęśliwego dla kotki lotu do Kalifornii, do siostry Gail - klatki używano tylko podczas transportu do weterynarza. Wreszcie ustawił klatkę na przednim siedzeniu triumpha.

W poniedziałek, nim ubrał się na pogrzeb, przygotował osiem kanistrów benzyny. Cztery z nich zaciągnął teraz na tylny ganek i otworzył zakrętki. Ostre opary mieszały się z chłodnym porannym powietrzem. Niebo zapowiadało deszcz jeszcze przed wieczorem.

Bremen zaczął od piętra. Oblał łóżko, kapę, szafę i ubrania w środku, cedrową skrzynię, potem znowu łóżko. W gabinecie patrzył, jak marszczą się i ciemnieją papiery, gdy chlustał na nie benzyną z drugiego kanistra. Zostawił mokrą smugę na schodach, zwilżył balustradę, którą tak pracowicie pucowali z Gail pięć lat temu.

Dwa kanistry zużył na parterze. Niczego nie oszczędzał, nawet roboczego waciaka Gail, wiszącego na haku przy drzwiach. Z piątym kanistrem obszedł dom, bryzgnął na frontowy i tylny ganek, drewniane krzesła, progi, drzwi. Benzyną z ostatnich trzech kanistrów polał budynki gospodarcze. Volvo Gail nadal stało w stodole, którą wykorzystywali jako garaż.

Zaparkował triumpha pięćdziesiąt metrów dalej przy drodze i wrócił do domu. Zapomniał zapałek, poszedł więc do kuchni i poszperał w szufladzie. W oparach benzyny zaczęły mu ciec łzy po policzkach. Samo powietrze jakby drgało; stół kuchenny, laminowany bufet, wysoka stara lodówka stały się nierealne niczym fatamorgana.

Wydobył wreszcie zapałki z zapchanej szuflady i nagle doznał głębokiej ulgi - już wiedział, jak powinien postąpić.

Stań tu. Zapal zapałki. Połóż się na kanapie.

Wyciągnął dwie zapałki i miał je potrzeć o pudełko, gdy poczuł nagły zawrót głowy. To nie głos Gail kazał mu się powstrzymać, ale sama Gail. Niczym palce skrobiące szaleńczo po oddzielającej ich pleksiglasowej szybie; niczym palce na mahoniowym wieku trumny.

Nie jesteś w trumnie, mała. Jesteś’ skremowana... zgodnie z twoim życzeniem. Pamiętasz, mówiłaś o tym, kiedy trzy lata temu na Nowy Rok popiliśmy sobie i szlochając gadaliśmy na temat śmierci.

Podszedł do stołu, zamknął pudełko z dwiema wystającymi zapałkami, znów chcąc je zapalić. Coraz bardziej kręciło mu się w głowie.

Skremowana. Przyjemna myśl. Oboje spaleni. Twoje popioły rozsypałem w sadzie za stodołą... może wiatr przywieje tam również trochę mego prochu.

Zaczął pocierać zapałki, ale skrobanie się wzmogło. Czaszka mu pękała od ryku szalejącej migreny, oczy widziały tysiące jasnych i ciemnych kropek, uszy słyszały chrobot szczurzych pazurów.

Gdy otworzył oczy, był na zewnątrz domu. Płomienie harcowały w kuchni i frontowe okna jaśniały odbitą poświatą.

Stał przez chwilę, czując rozsadzające głowę łupanie w rytm pulsującej krwi. Zastanawiał się, czy nie wrócić do domu, ale gdy zobaczył płomienie w oknach na piętrze i dym zaczął walić przez tylny ganek, ruszył szybko w kierunku stodoły. Głuchy wybuch w garażu osmalił mu brwi i cisnął w kierunku gorejącego domu.

Z sadu wzbiło się w niebo stado przestraszonych wron, skrzeczały i gderały. Wskoczył do triumpha, uspokajająco dotknął klatki ze zdenerwowaną kotką i natychmiast odjechał.

Barbara Sutton miała czerwone oczy, gdy wręczał jej klatkę. Z tego miejsca drzewa przesłaniały widok dymu nad doliną. Gernisavien, drżąca i podejrzliwa, skuliła się w klatce.

Wąskimi oczyma gniewnie patrzyła na Bremena. Uciął podjętą przez Barbarę rozmowę. Stwierdził, że ma pilne spotkanie.

Szybko odjechał prosto do warsztatu przy Conestoga Road, sprzedał mechanikowi triumpha po wcześniej uzgodnionej cenie i taksówką udał się na lotnisko. Gdy wjeżdżali na szosę do Filadelfii, wyprzedziły ich wozy strażackie. Miał tylko pięć minut spóźnienia.

Na lotnisku kupił w United bilet w jedną stronę na najbliższy lot. Boeing 727 był już w powietrzu i Bremen odprężał się w odchylonym fotelu. Myślał, że teraz wreszcie będzie mógł zasnąć, gdy nagle z całą siłą wszystko na niego ruszyło.

I koszmar zaczął się na dobre.

OCZY

 

To nie Słowo było na początku.

Przynajmniej nie dla mnie.

Może trudno w to uwierzyć, a jeszcze trudniej zrozumieć, ale doświadczamy istnienia światów, które nie zależą od Słowa. Taki był mój świat. Ja byłem w nim Bogiem... albo co najmniej jednym z bogów... ale to nie ma na razie znaczenia.

Nie jestem ani Jeremym, ani Gail, choć pewnego dnia będę dzielił z nimi wszystko, co oni wiedzieli, czym byli i czym chcieliby się stać. Lecz w ten sposób nie staję się nimi - tak jak oglądając program telewizyjny, nie zamieniasz się w ciąg impulsów elektromagnetycznych, które są tym programem.

Nie jestem również Bogiem ani bogiem, choć byłem i tym, i tym aż do owego nieprzewidzianego splotu wypadków, nieoczekiwanego spotkania osobowości, do tego przecięcia równoległych linii - a przecież nie powinny się one przecinać.

Zaczynam myśleć pojęciami matematycznymi, jak Jeremy.

W istocie to, co było na początku, nie było również liczbą. Nie dla mnie. Takie pojęcie nie istniało... ani liczen...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin