Miles Rosalind - Powrot do Edenu t1 (rtf).rtf

(930 KB) Pobierz

ROSALIND MILES

 

 

Powrót do Edenu

(Przełożyła Ewa Górczyńska)

 


Miłości kobiet - o! poznania warte,

Piękne a groźne, pełne tajemnicy,

Kobieta wszystko stawia na tę kartę,

Gdy przegra, to jej nic oprócz tęsknicy

I żalu życie nie odda rozdarte.

Za to ich zemsta, jak skok tygrysicy,

Krwawa... lecz i ta zwiększa serca rany,

Bo czują same cios drugim zadany.

 

Lord Byron - Don Juan

Przekład Edwarda Porębowicza

 


Rozdział I

 

Gwałtowny świt wstawał nad Edenem jak łuna pożaru. Stary człowiek spoczywał w wielkim dębowym łożu swoich przodków i po raz ostatni śnił o zwycięstwie. Miał za sobą ciężką noc. Wreszcie mruknął z zadowoleniem, uśmiechnął się do siebie i ścisnął dłoń spoczywającą w jego ręku, jakby chciał przypieczętować umowę. W ten właśnie sposób, jakże stosowny dla weterana tysięcy bitew z żywiołami, ludźmi i maszynami, Maks Harper żegnał się z burzliwym życiem. Oddychał teraz płytko, ale bez trudu. Ogarnął go spokój. Rysy twarzy złagodniały i wypogodziły się jak nigdy dotąd.

Dla dziewczyny siedzącej przy jego posłaniu koszmar dopiero się zaczynał. Mijały długie, czarne godziny nocy, przynosząc ze sobą narastający strach. Zalała ją fala paniki.

- Nie odchodź - modliła się. - Proszę, nie opuszczaj mnie...

Z początku łzy płynęły tak obficie, że zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie w stanie je powstrzymać. Teraz jednak, zmęczona ciągnącym się bez końca całonocnym czuwaniem, nie była w stanie nawet płakać. Czuła zaciskającą się wokół serca pętlę bólu. Gorączkowo szukała ulgi w wypowiadanych zduszonym szeptem pytaniach, skargach i słowach miłości.

- Jak ja sobie teraz poradzę... Bez ciebie życie traci sens. Jesteś dla mnie wszystkim. To twojego uśmiechu i twojej pomocnej dłoni pragnęłam, a nie Katie. Zawsze bałam się, że czymś cię rozgniewam i zostawisz mnie samą. Znam twoją twarz lepiej niż swoją własną, ale ciebie samego nigdy do końca nie poznałam. Daj mi szansę. Nie odchodź teraz, kiedy tak cię potrzebuję...

Lekarz spojrzał na zegarek i skinął głową do pielęgniarki. Cicho wymknęła się z pokoju, aby zawiadomić wszystkich, że rozpoczął się ostatni akt rytuału. Z całego niezmierzonego obszaru Terytorium Północnego limuzynami, landroverami, śmigłowcami i awionetkami przybyli do Edenu przyjaciele, znajomi i wspólnicy umierającego magnata. Zebrali się w wykładanej ciemnym drewnem bibliotece wielkiego kamiennego domu. Z niepokojem, jaki zwykle ogarnia ludzi w obliczu śmierci, krążyli pod wielkim portretem człowieka, dzięki któremu wszyscy się kiedyś poznali, a teraz, gdy umierał, zeszli się ponownie. Czekali w napięciu, ale bez obaw. Maks Harper zabezpieczył ich przyszłość, tak jak kiedyś pokierował ich życiem.

Przed domem, w narastającym upale dusznego przedpołudnia, czekała cierpliwie grupka ciemnoskórych tubylców z osady. Yowi, duch, który zapowiada nadchodzącą śmierć, przekazał wiadomość jednemu z mędrców plemienia, więc wszyscy zgromadzili się, żeby uczcić ostatni sen starca. Wpatrywali się teraz nieruchomo we wspaniałe, stare domostwo oraz pokryte grubą warstwą pyłu awionetki, dwa helikoptery i samochody.

Całą okolicę spowijała cisza. Rozżarzone słońce paliło bezlitośnie, ale nawet najmłodsi z grupy, bracia Chris i Sam, trwali w bezruchu. Czekali z rezygnacją. Wiedzieli, co dzieje się wewnątrz domu, i w duchu pogodzili się już z nieuchronnym losem. Od niepamiętnych czasów ludzie z ich plemienia mieli duchową łączność ze wszystkimi żywymi istotami. Dlatego też wiedzieli, kiedy Maks Harper przekroczy granicę śmierci i odejdzie do niezmierzonego królestwa Praojca, aby tam zacząć nowe życie.

Dręczącą ciszę zaciemnionej sypialni przerywał tylko słaby oddech umierającego człowieka. Nagle chory westchnął głęboko i z trudem, po raz ostatni chwycił powietrze. Lekarz podszedł szybko i uwolnił jego ciężką dłoń z uścisku dziewczyny. Z zawodową obojętnością sprawdził puls, stwierdził, że serce przestało bić, i złożył rękę starca na pościeli. Spojrzał na dziewczynę. Odpowiadając na nieme pytanie w jej oczach, wolno skinął głową.

Niczym we śnie uklękła przy łożu. Ujęła dłoń zmarłego, pocałowała i na moment delikatnie przytuliła do policzka. Czując znajomy dotyk ciepłej, twardej skóry, znów nie mogła powstrzymać łez. Spływały wolno i boleśnie, ale twarz pozostała niewzruszona. Dziewczyna z trudem opanowała łkanie.

Po chwili wstała i otarła łzy z policzków. Po raz ostatni spojrzała na spoczywającego w łożu człowieka, otworzyła drzwi i sztywno ruszyła korytarzem. Za oknem dostrzegła niewyraźne sylwetki żałobników. Jedna z ciemnoskórych kobiet przykucnęła w pyle, objęła rękami głowę i krzyknęła rozpaczliwie. Miękkim, gardłowym głosem zaintonowała pieśń, którą wkrótce podchwycili inni.

- Ninnana combea, innara inguna karkania... O, Wielki Duchu, Praojcze! Dęby bagienne jęczą i szlochają, akacje ronią krwawe łzy, bo jedno z twoich stworzeń wchłonęła ciemność...

Ukojona monotonnym śpiewem dziewczyna opanowała się i weszła do biblioteki. Zgromadzeni tam mężczyźni czekali na jej przybycie. Rozmowy umilkły natychmiast. Wszyscy zwrócili się w jej stronę. Każdy odznaczał się silną osobowością, ale pierwszym wśród równych był Bill McMaster, dyrektor generalny spółki Harper Mining i podległych firm. Pośpiesznie odłączył od grupy i podszedł do stojącej samotnie w drzwiach postaci. Jego pobrużdżona twarz wyrażała współczucie. Ujął dziewczynę pod ramię i szepcząc słowa otuchy, zaprowadził ją do reszty towarzystwa.

Z głębi pokoju wynurzyła się Katie, zajmująca się w Edenie prowadzeniem domu. Niosła srebrną tacę, zastawioną kieliszkami spienionego szampana. Jej zwykła wesołość gdzieś znikła. Bała się spojrzeć na swoją podopieczną, którą znała od dziecka. Bez słowa roznosiła drinki. Dziewczyna odetchnęła głęboko i unosząc kieliszek, z pozornym spokojem zwróciła się do zebranych:

- Za Maksa Harpera, mojego ojca. Niech spoczywa w pokoju.

Kiedy wszyscy wznieśli toast, Bill McMaster wystąpił na środek sali. Wyciągnął kielich w stronę olbrzymiego portretu Maksa, dominującego nad pokojem i zebranymi.

- Za Maksa! - zaczął. - Był świetnym szefem, starym tyranem i wspaniałym kumplem. Taki człowiek trafia się raz na milion. Nie ma rzeczy, której by nie wiedział o przemyśle górniczym. Zawdzięczamy mu wszystko. Będziemy pracować dla ciebie, moja droga, tak jak pracowaliśmy dla niego. Jesteśmy z tobą. Dopóki ktoś z rodziny Harperów stoi na czele Harper Mining, możemy być spokojni o naszą przyszłość. Wznieśmy więc jeszcze jeden toast, panowie. Tym razem za Stefanię Harper. Niech się okaże godna swojego nazwiska i niech kierowana przez nią firma nadal działa i kwitnie!

- Za Stefanię Harper! Za Stef! Za Stefanię! - zawtórowała reszta towarzystwa.

Zbolała i oszołomiona Stefania prawie nie słyszała kierowanych do niej słów, jednak stopniowo ich znaczenie dotarło do jej świadomości. Król umarł - nich żyje królowa. Tutaj? Tu, w Edenie, gdzie rządził jej ojciec? Przeszedł ją dreszcz strachu. Odrzuciła głowę do tyłu. Ojciec patrzył na nią groźnie z portretu. Napotkała znajome, drapieżne spojrzenie i poczuła, że ziemia usuwa jej się spod nóg.

- Nie!

Nagły krzyk wydarł się z gardła Stefanii, wprawiając w osłupienie zgromadzonych i ją samą.

- Nie mogę! Nie potrafię! Nie mogę!

Cofała się, drżąc na całym ciele. Odepchnęła wyciągnięte przyjaźnie dłonie, odwróciła się i wybiegła z domu. Na oślep, jak opętana popędziła w kierunku stajni. Aborygeni obserwowali z kamiennym spokojem, jak w szaleńczym galopie przemyka długim podjazdem i wypada przez bramę na bezkresne, pokryte karłowatą roślinnością pustkowie. Tylko tam mogła odnaleźć wewnętrzny spokój i ukoić cierpienie. Wielki, czarny rumak gnał niestrudzenie. Serce dziewczyny waliło w rytm uderzeń kopyt. Wreszcie, bliska omdlenia, wstrzymała konia i unosząc się w strzemionach, wykrzyczała cały swój ból wprost do nieczułego nieba. Spalona słońcem brunatna równina ciągnęła się aż po horyzont, przytłaczając swym ogromem zlane potem, niespokojne zwierzę i wyczerpaną Stefanię.

- Ojcze, jak mogłeś? - łkała rozpaczliwie dziewczyna. - Tak bardzo cię potrzebuję. Jak mogłeś mi to zrobić? Dlaczego zostawiłeś mnie samą?

- Stefanio! Gdzie jesteś, Stef?

Ocknęła się z zamyślenia. Usłyszała lekkie kroki na schodach i już po chwili otworzyły się drzwi do jej sypialni. Weszła Jilly.

- Wróć na ziemię, Stef? Chyba odbiegłaś myślami na drugi koniec świata.

- Prawie. Wspominałam Eden.

- Eden? - Jilly rozejrzała się po luksusowo urządzonej sypialni i przybrawszy wyniosły ton angielskiego kamerdynera, ciągnęła żartobliwie: - Jesteśmy w rezydencji Harperów w Sydney, proszę pani, a nie w wiejskiej siedzibie rodu.

- Och, Jilly! Tak się cieszę, że jesteś. - Objęła przyjaciółkę czując, jak łzy napływają jej do oczu.

Jilly wyswobodziła się z uścisku i odstąpiwszy o krok, uważnie zmierzyła Stefanię wzrokiem.

- Jakoś nie tryskasz radością - stwierdziła łagodnie. - Czy coś się stało?

- Nie, nic. - Stefania zaczerwieniła się z zakłopotania. - Po prostu myślałam o...

Jilly podążyła za jej spojrzeniem i dostrzegła dużą fotografię Maksa w ozdobnej srebrnej ramce, stojącą na nocnym stoliku.

- Panno Harper! Wstyd mi za ciebie. - Roześmiała się czule. - W dniu ślubu myśleć o swoim ojcu... Kto to widział!

- Myślę o nim codziennie - odparła Stefania z prostotą.

Tak było w istocie. Stale czuła jego obecność. Wciąż wywierał ogromny wpływ na jej życie, tak samo jak siedemnaście lat temu, w dniu swojej śmierci. Jilly kiwnęła głową.

- No tak. On zawsze decydował za ciebie. Czasami wydaje mi się, że dawał ci za mało swobody, byś mogła rozwinąć się samodzielnie. Nie zdajesz sobie sprawy, na co cię jeszcze stać, dziecinko. Może teraz się o tym przekonasz! - Zaśmiała się chytrze i uniosła kieliszek szampana.

Twarz Stefanii rozpogodziła się. Już lepiej - pomyślała Jilly. Gdybyś tylko wiedziała, jak ci ładnie z uśmiechem, śmiałabyś się cały czas, jak kot z “Alicji w Krainie Czarów”. Nie powiedziała tego jednak, znając przewrażliwienie koleżanki na punkcie swego wyglądu i zachowania. Postanowiła zacząć rozmowę na najmilszy dla Stefanii temat.

- Opowiedz mi o tym szczęśliwcu - zagaiła. - Czy jest podobny do Maksa? Dlatego tak cię zauroczył? Musi być naprawdę niezwykły, jeśli tak szybko się zdecydowałaś.

- O, tak. Jest wspaniały - odrzekła Stefania, promieniejąc. - Trochę przypomina tatę. Jest silny i stanowczy, a jednocześnie czuły i delikatny. Tak mi z nim dobrze...

Jilly przyjrzała jej się badawczo. Nie było wątpliwości, że mówi prawdę. Biło od niej szczęście i miłość. Twarz, przeważnie tak zatroskana i spięta, że nieuważnemu obserwatorowi mogła wydawać się brzydka, była teraz całkiem odmieniona. Oczy błyszczały, a zwykle smutne i ściągnięte usta rozchylały się w uśmiechu, odsłaniając białe, równe zęby.

Mój Boże! Potrafisz być taka piękna - pomyślała Jilly ze zdziwieniem.

W tym momencie poczuła w sercu ukłucie zazdrości. Zmieszana i zaniepokojona, z wysiłkiem opanowała się i przywołała radosny uśmiech.

- Jak się nie pośpieszysz, Stef, nie zbierzesz się nawet za tydzień. Chodź, pomogę ci.

Chwyciła ją za ramię, doprowadziła do toaletki i posadziła przed lustrem.

Stefania znów się zarumieniła, tym razem z radości. Jilly była dla niej taka dobra, i to od dzieciństwa. Uścisnęła ciepło jej dłoń. To szczęście, że ma taką oddaną przyjaciółkę. Nagle coś sobie uświadomiła.

- Jilly, to okropne! Nawet się z tobą nie przywitałam. Co u ciebie słychać? Jak podróż?

- Później ci wszystko opowiem. Na razie zajmiemy się tobą - odparła energicznie.

Podeszła do łóżka i wzięła leżący na nim fioletowoniebieski żakiet w stylu Chanel. Jego kolor pasował do oczu właścicielki, a krój uwydatniał zalety figury. Jilly podała go koleżance.

- A teraz mów - zażądała.

Stefania wybuchnęła radosnym śmiechem.

- Co chciałabyś wiedzieć?

- Wszystko! - wykrzyknęła Jilly. - Mój Boże, po twoim telegramie mało nie zemdlałam. Wystarczy, że wyjadę na parę tygodni i spuszczę cię z oka, a ty natychmiast się zakochujesz i znowu wychodzisz za mąż!

- Nie natychmiast - zaprotestowała Stefania. - Znam go od sześciu tygodni.

- To dosyć krótko, przyznasz sama. Czy jesteś pewna, że podjęłaś właściwą decyzję?

- Niczego w życiu nie byłam bardziej pewna - oświadczyła Stefania z błyskiem radości w oczach.

- Gdzie go poznałaś?

- Na korcie, oczywiście.

Jilly skrzywiła się ironicznie.

- No, tak. Głupie pytanie. W końcu gdzie można spotkać mistrza tenisa?

- Na imprezie dobroczynnej. Harper Mining był jednym ze sponsorów i dlatego tam poszłam - mówiła dalej Stefania z rosnącym zapałem. - Po meczu Greg zaproponował mi, żebym zagrała z nim dla odprężenia. Wyobraź sobie, że dał mi wygrać! Czy to nie wspaniałe?

- Widać, że od samego początku wpadłaś po uszy - stwierdziła Jilly,starając się, by nie zabrzmiało to zgryźliwie. - Nie rozumiem, dlaczego nie uciekliście od całego tego zamieszania. Po co ci taka pompa? Nie potrzebujesz ani mnie, ani nikogo.

Stefania oderwała wzrok od lustra, przed którym nakładała na twarz jasny, naturalny podkład. Spojrzała na przyjaciółkę ze zdziwieniem i urazą.

- Ależ Jilly! Bardzo cię dzisiaj potrzebuję. Właśnie ciebie. Przynajmniej raz w życiu spotkało mnie szczęście. Nie mogę nic zepsuć i musisz mi pomóc. Właśnie ty.

- Za żadne skarby nie odmówiłabym sobie tej przyjemności - zapewniła Jilly. - Nawet strajk na lotnisku mnie nie powstrzymał, a poza tym w Nowym Jorku i tak nudziłam się jak mops. To nie sezon. Poleciałam tam tylko ze względu na Filipa. Na drugi raz będę mądrzejsza.

- A Filip nie protestował, że wracacie wcześniej? - zapytała Stefania, nakładając delikatny niebieski cień na powieki.

Po twarzy Jilly przemknął nikły, drwiący uśmieszek.

- Moja droga, wiesz, że Filip nigdy się nie kłóci. To dla niego zbyt pospolite. Zresztą i tak załatwił już wszystkie interesy. Ostatni tydzień chcieliśmy spędzić w Acapulco, wśród tamtejszej elity, i trochę się zabawić, ale jak usłyszałam o twoim ślubie, nie wahałam się ani chwili. Gazety okrzyczały go ślubem roku!

Stefania drgnęła nerwowo.

- Tak, czytałam - pożaliła się. - Wiem, co o nas piszą. Spodziewaliśmy się tego od początku. - Na palcach lewej ręki zaczęła wyliczać zarzuty: - Twierdzą, że Greg żeni się ze mną dla pieniędzy, że jest ode mnie dużo młodszy, że jego kariera się kończy, a we mnie znalazł zabezpieczenie na przyszłość, że straszny z niego kobieciarz...

- Tak mówią - wtrąciła spokojnie Jilly.

- Nic mnie to nie obchodzi! - wybuchnęła Stefania. - Wiesz, to dziwne. Zawsze bardzo przejmowałam się tym, co ludzie o mnie myślą, a teraz tak za nim szaleję, że wcale o to nie dbam. - Odwróciła się do lustra i stanowczymi ruchami dalej nakładała kosmetyki na twarz. - Po prostu nie mogę uwierzyć w swoje szczęście - ciągnęła z pasją. - On mnie naprawdę kocha. Są rzeczy, których nie sposób udawać. - Przerwała na chwilę i starła z ust nadmiar różowej, ledwo widocznej szminki. - Zresztą, czy ja mam prawo go osądzać? Sama przeżyłam dwa nieudane małżeństwa, więc nie powinnam go krytykować. Wiesz dobrze, ile wycierpiałam. Ale oprócz mnie nikt już o tym nie pamięta. Nie jestem dzieckiem. Czterdziestka na karku. Ile nam jeszcze zostało?

Zauważyła w lustrze, że Jilly żachnęła się i dolała sobie szampana.

- Nie miałam na myśli ciebie - wyjaśniła pośpiesznie. - Jesteś młodsza, a poza tym masz Filipa. Zawsze byłaś ładniejsza ode mnie, elegantsza i szczuplejsza. - Stefania zamilkła i odruchowo wygładziła żakiet, jakby chciała ukryć obfite piersi, których się wstydziła. Zebrawszy odwagę, ciągnęła: - Byłaś i będziesz śliczna. Niektóre kobiety zyskują z wiekiem, ale ja do nich nie należę. Nieważne, dlaczego Greg chce się ze mną żenić. Jestem mu wdzięczna, że się na to zdecydował, i koniec.

Oczy jej pociemniały z niepokoju, a usta zacisnęły się smutno w wąską linię. Jilly natychmiast rozpoznała objawy. Podeszła do przyjaciółki i objęła ją czule.

- Uszy do góry - powiedziała łagodnie. - Gdzie się podział słynny duch walki Harperów? Najgorsze masz już za sobą. Należy ci się trochę szczęścia.

Uśmiech rozjaśnił twarz Stefanii.

- Pamiętasz, jak byłyśmy małe, marzyłyśmy, że kiedyś poślubimy wspaniałego księcia z bajki. Greg jest dla mnie takim właśnie księciem. Trochę to trwało, ale w końcu się zjawił. Warto było czekać. - Spojrzała z determinacją na koleżankę. - Pragnę go bardziej niż czegokolwiek w życiu i wierzę, że jemu też na mnie zależy.

Jilly uważnie zmierzyła ją wzrokiem i uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

- Z pewnością bardzo się różni od swoich dwóch poprzedników - stwierdziła beztrosko. - Najpierw angielski arystokrata, potem amerykański naukowiec. Niezły rozrzut! Czy zdajesz sobie sprawę, że pierwszy raz zdecydowałaś się na prawdziwego Australijczyka z krwi i kości? Nie powiem, lubiłam milorda... jak mu tam było? Ale od razu wiedziałam, że ten związek nie ma szans. No i ta jankeska chodząca encyklopedia! Musisz przyznać, że masz bogatą przeszłość.

Stefania zmarszczyła brwi z zakłopotaniem, ale nie odpowiedziała. Zakładała właśnie ulubione kolczyki - duże, nieskazitelne szafiry, otoczone brylancikami. Nagle ogarnęły ją wątpliwości. Czy odcień kamieni pasuje do stroju? Chciała poradzić się Jilly, ale przyjaciółka mówiła dalej, nie zwracając na nią uwagi.

- Nigdy nie wiadomo, czego się po tobie spodziewać. Wyjechałaś niespodziewanie do Anglii, chociaż prawie nie ruszałaś się przedtem z Edenu. Wróciłaś z angielskim mężem i małą córeczką. Rozwiodłaś się, zanim ja zaliczyłam pierwszy kryzys małżeński, i zaraz powtórnie wyszłaś za mąż. Jak długo wytrwałaś z ojcem Dennisa?

- Przestań, Jilly, proszę cię. - Zdenerwowana Stefania szamotała się z zapięciem naszyjnika z pereł. - Zrozum, dzisiaj zaczynam wszystko od nowa.

Jilly z żalem przerwała rozmowę na interesujący ją temat. Odstawiła kieliszek, pomogła koleżance zapiąć naszyjnik i delikatnie wygładziła koronkowy, skromny kołnierzyk jej bluzki.

- Do trzech razy sztuka, co? - Zerknęła na zegarek. - Już czas.

- Tym razem musi się udać - oświadczyła radośnie Stefania. - Greg to dobry człowiek, wierz mi. Polubisz go, zobaczysz. Jestem pewna, że cię podbije.

Kierowca białego kabrioletu marki Rolls-Royce Corniche, sunącego ulicami Sydney w kierunku Darling Point, kipiał gniewem.

- Co za dureń spóźnia się na własny ślub? - mruknął z wściekłością.

- Taki jak ty, Greg - odparł spokojnie jego drużba. Półtorej godziny czekał w mieszkaniu pana młodego i nie mógł teraz odmówić sobie drobnej złośliwości. - Chcesz, żeby wszyscy na ciebie czekali, co? Lubisz się z nią drażnić, przyznaj. Niech nikt nie myśli, że jesteś pieskiem salonowym z kokardką na szyi, gotowym służyć Stefanii Harper na dwóch łapkach tylko dlatego, że ma forsy jak lodu.

- Zamknij się! - wysyczał Greg przez zaciśnięte zęby. Mocniej ścisnął kierownicę i ryzykownie szybko wziął zakręt. - Coś podobnego! Żebym w dniu własnego ślubu musiał znosić gderanie takiego marnego gracza.

- W zeszłym tygodniu cię pokonałem.

- Pierwszy raz.

- Ale może nie ostatni, kolego.

Greg zamyślił się. Nie było to przyjemne doświadczenie. Dawniej z łatwością radził sobie z młodszym o pięć lat Lew Jacksonem. Co innego ulec komuś sławnemu, na przykład Johnowi McEnroe, ale dać się ograć dzieciakowi, który jeszcze nie tak dawno nie umiał prawidłowo trzymać rakiety... Greg zadrżał lekko. Konkurencja nie śpi. Najwyższy czas zakończyć karierę i wycofać się z twarzą.

Lew przerwał te rozmyślania. Doszedł widocznie do wniosku, że w dniu ślubu nie wypada sprawiać koledze przykrości.

- To nie moja zasługa, że wygrałem - zapewnił z przekonaniem. - Miałeś cholernego pecha z tym kolanem.

Greg roześmiał się w duchu. Kontuzja przytrafiła się w samą porę. Usprawiedliwiała wszystkie porażki, a jednocześnie dodawała blasku sukcesom, kiedy to krzywiąc się z udawanego bólu, posyłał kończącą piłkę w stronę pokonanego przeciwnika.

- Tylko bez rozczulania się, stary - oświadczył wielkodusznie. - Zostawmy to Anglikom. Wygrałeś sprawiedliwie. Jesteś wschodzącą gwiazdą. Inaczej nie wybrałbym cię na swojego drużbę. Nie trzeba nam zgrzybiałych staruszków na ślubie roku, prawda? I tak będzie ich tam niemało - cały zarząd Harper Mining!

Lew roześmiał się i wymierzył Gregowi przyjacielskiego kuksańca w ramię. Jak można nie lubić tego faceta? Na wszystko znajdował odpowiedź i nie obawiał się prawdy. Spojrzał ukradkiem na jego klasyczny, regularny profil, gęste, jasne włosy zaczesane do tyłu i silne, opalone dłonie, spoczywające na kierownicy. Nic dziwnego, że podoba się dziewczynom - pomyślał. Wszystkie wielbicielki tenisa przepadają za nim. Ta mała Francuzka miała na niego taką ochotę, że poruszyła niebo i ziemię, aż go w końcu dopadła. W dodatku podobno jest niezła w łóżku. Mówią, że przez całą noc nie da człowiekowi zmrużyć oka. Łatwo zgadnąć, dlaczego następnego dnia Greg przegrał w finale turnieju... Lew uśmiechnął się do siebie. To dobrze, że Greg zdążył się wyszumieć. Przy Stefanii Harper nie będzie miał tyle swobody. Miła kobieta, trudno zaprzeczyć, ale czy odpowiednia partnerka dla potencjalnego mistrza olimpijskiego, gdyby wprowadzono seks do programu Igrzysk?

Dzięki ryzykownej, szybkiej jeździe i doskonałej znajomości ulic Sydney, Gregowi udało się nadrobić trochę straconego czasu. Ostatnie kilka mil przebył w lepszym nastroju. Wspaniały samochód mknął wysadzaną drzewami aleją do rezydencji Harperów. Mieściła się w pięknej okolicy, niedaleko portu. Wielki biały dom oddawał całą potęgę i znaczenie Maksa Harpera, który zbudował go jako swą miejską siedzibę, gdy jego firma rozrosła się i musiał przenieść większość interesów z Terytorium Północnego do australijskiej stolicy biznesu.

Imponująca posiadłość należała do największych prywatnych rezydencji w Sydney. Przestronny dom o wygodnie i elegancko urządzonych pokojach, otoczony starymi drzewami, które zapewniały cień nawet w skwarne południe, miał wszystko, czego potrzeba do wygodnej egzystencji. Starannie utrzymane trawniki schodziły aż nad brzeg zatoki. Greg wybiegł myślami naprzód. Widział już, jak przemierza skąpany w słońcu ogród i przez obszerną werandę wkracza do chłodnego salonu, gdzie czeka na niego kieliszek zmrożonego szampana, a zgromadzeni ludzie witają go z szacunkiem. To się nazywa życie! Zasłużył na te luksusy, należy mu się nawet o wiele więcej. I wszystko ma teraz w zasięgu ręki. Poczuł gwałtowny przypływ energii.

Skręcił w ulicę wiodącą do posiadłości. Nagle jego dobry humor prysnął bez śladu. Przed bramą, między zaparkowanymi Mercedesami i Ferrari zaproszonych gości, kłębił się tłum reporterów, blokując wjazd do rezydencji. Greg dostrzegł znajomych pismaków, którzy stale kręcili się przy kortach, i łowców sensacji, pracujących dla magazynów ilustrowanych. Dodatkowo zjawili się nieznani mu dziennikarze z agencji prasowych i czasopism zagranicznych. Z przerażeniem zobaczył też stadko opalonych, zgrabnych dziewcząt, przybyłych tu, aby należycie pożegnać swego idola. Wśród nich była...

- O żesz kurwa mać! - zaklął z furią. Czy to nie ta Francuzka, tam z tyłu, w czerwonej sukience? Poczuł, jak zimny pot występuje mu na skronie.

- Opanuj się. - Zaskoczony nagłym wybuchem Lew posłał mu ostrzegawcze spojrzenie. - Pamiętaj o starej australijskiej zasadzie: “Grunt, to spokój”. Nie chcesz przecież zrazić do siebie prasy, co?

Greg opanował się z trudem i kiwnął głową. Zanim dotarli do bramy, zdołał odzyskać równowagę i przywołać na twarz uprzejmy, beztroski uśmiech. Gęsty tłum zmusił go do zatrzymania samochodu. Dziennikarze otoczyli Rollsa ze wszystkich stron jak sępy.

- Jest nasz bohater! - zawołała jedna z reporterek, przeciskając się bliżej z włączonym magnetofonem w ręku. - Za chwilę poślubisz najbogatszą kobietę Australii.

Powiedz nam, jakie to uczucie.

Greg wyjął z zanadrza swój najbardziej czarujący uśmiech.

- Fantastyczne! - wycedził.

- Już się niepokoiliśmy, że nie zdążysz na czas.

- To przez te korki, no i mój drużba trochę się spóźnił.

- Dlaczego odmówiono prasie wstępu na ślub? - wojowniczo zapytał niezadowolony

korespondent jakiejś międzynarodowej agencji. Greg rozbrajająco wzruszył ramionami.

- Bardzo mi przykro. Wiem, że to dla was duże rozczarowanie, ale Stefania życzy sobie, żeby wszystko odbyło się w kameralnej, rodzinnej atmosferze. Nie jest przyzwyczajona do dziennikarzy tak jak ja. A poza tym, mam nadzieję, że wychodzi za mąż za mnie, a nie za moich kibiców. Uśmiechnął się przepraszająco.

Trzeba być dla nich miłym - powtarzał sobie w duchu. Przy pewnej wprawie to wcale nie jest trudne.

Jakiś fotoreporter uwijał się dookoła, robiąc zdjęcia lśniącego, białego Rollsa, którego numery rejestracyjne kłuły w oczy - układały się w słowo “Tenis”.

- Piękny samochód - stwierdził z podziwem. - To prezent ślubny?

- Owszem - odparł chłodno Greg.

Kątem oka dostrzegł, że przeciska się ku niemu jedna z najbardziej złośliwych redaktorek kolumn towarzystkich. Po raz pierwszy żałował, że otwarty kabriolet nie pozwała mu odciąć się od otaczających go ludzi. Z przyjemnością zasunąłby szybę tuż przed nosem tej harpii.

- Niektórzy twierdzą, że żenisz się ze Stefanią tylko dla jej majątku. Co ty na to? - zaatakowała go.

G...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin