Martin Michelle - Miłość i fortuna.rtf

(506 KB) Pobierz
Michelle Martin

Michelle Martin

MIŁOŚĆ I FORTUNA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Tess włożyła do ust kolejną czekoladkę i zanurzyła się w pianie, trzymając w ręku najnowszy numer „Vanity Fair”. Uwielbiała czytać o bogatych i rozpustnych, a do tego przed kolejną historią o hollywoodzkich skandalach była reklama Tiffany'ego z przecudną szmaragdową kolią i kolczykami. Pomyślała, że lepiej być nie może: miała Debussy'ego na kompakcie, czekoladki pod ręką, swoją pracę, niezłe zdrowie i szmaragdy, dla których warto umrzeć. Może nadszedł czas, by znów odwiedzić Tiffany'ego.

Dwukrotnie dolała do wanny gorącej wody, zanim zdecydowała, że jej skóra jest już dość pomarszczona. Poza tym kończyły się czekoladki. Były jedyną słabością Tess - kradzież biżuterii uważała bowiem za przyjemność - i bezwstydnie folgowała sobie przy każdej okazji.

Westchnęła z zadowoleniem na myśl o dobrze spędzonym popołudniu. Wstała, wytarła się, włożyła płaszcz kąpielowy i właśnie chciała zmienić Debussy'ego na Ravela, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi.

Czując wciąż słabość w mięśniach, podreptała na bosaka po drewnianej podłodze salonu i otworzyła drzwi.

- Mam cię, mała!

Pod Tess ugięły się kolana. Trzymając się mahoniowych drzwi, patrzyła na swoją przeszłość.

- Bert? - wykrztusiła.

Gromki śmiech Berta odbił się echem od ścian korytarza.

- Szkoda, że nie widzisz swojej miny. Wyglądasz, jakbyś zobaczyła gliniarza.

Czuła się tak, jakby wpadła pod ciężarówkę. Zaczerpnęła głęboko powietrza.

- Minęło siedem lat, Bert. Ja... słyszałam, że wyjechałeś z Australii, że pracujesz w Ameryce Południowej.

- Wszystko ci opowiem, jak mnie wpuścisz.

Nagle poczuła pustkę w głowie. On naprawdę chciał wejść!

- Jasne, Bert. Oczywiście. Przepraszam. - Cofnęła się niepewnie. Wzdrygnęła się, kiedy olbrzym ją mijał. Boże, wciąż używał tej samej wody kolońskiej!

- Nieźle - stwierdził, rozglądając się po salonie. W jej mieszkaniu na Manhattanie stały francuskie i angielskie meble z osiemnastego i dziewiętnastego wieku, a na jasnobrzoskwiniowych ścianach wisiały oryginały Moneta, Matissa i Degasa. - Jak to zdobyłaś?

- Wła... właściciele są na przedłużonych wakacjach w Europie, a ja... pilnuję mieszkania.

Bert zachichotał ze szczerym uznaniem.

- Moja dziewczynka. Zawsze wiedziałaś, jak sobie radzić. Wygląda na to, że nieźle ci się wiedzie beze mnie. Jestem z ciebie dumny, mała. Spośród wszystkich moich dziewczyn, tylko ty miałaś prawdziwy talent.

- Dzięki, Bert. Chcesz piwo?

- Czy kiedykolwiek odmawiam piwa? Pod warunkiem, że nie jest to jeden z tych krajowych napojów gazowanych, które tu nazywa się piwem - powiedział Bert, wchodząc do salonu jak do swego i rozwalając się na złotej stylowej kanapie.

- Miej do mnie trochę zaufania - rzuciła Tess, idąc w stronę kuchni. - Mam tylko zagraniczne piwo.

Zamknęła za sobą drzwi i wtedy ogarnęła ją histeria. Trzęsła się tak, że nie mogła ustać na nogach. Osunęła się na białe kuchenne krzesło, obejmując się ramionami. Nie pomagało. Czuła lodowate zimno i ogarniały ją nudności.

Jego dziewczynka.

Minęło siedem lat, od kiedy pracowali razem, a Bert wciąż uważał ją za swoją dziewczynkę.

W pewnym sensie była to prawda. Czy to nie on stworzył z niej kobietę, którą jest teraz?

Nudności się wzmogły i Tess podbiegła do zlewu, modląc się w duchu, żeby Bert nie usłyszał odgłosu wymiotów. Pospiesznie odkręciła wodę, wypłukała usta i przemyła twarz. Nigdy nie przypuszczała, że tak zareaguje na widok Berta.

Nie mogła opanować drżenia. Podeszła do szafki, wyjęła szklankę, z lodówki wyciągnęła butelkę piwa i powoli wlewała je do szklanki. Uważała, żeby było bez piany. Bert nie cierpiał marnotrawstwa.

Nagle przypomniała sobie, że jest profesjonalistką i że najwyższy czas zacząć się zachowywać w ten sposób. Nie miała już kilkunastu lat. Wszystko się zmieniło. Ona też się zmieniła. Bert już nie kontrolował jej życia. Nie miał pojęcia ojej życiu. Nie mógł mieć. Przez ostatnie siedem lat stale się przed nim ukrywała.

Dlaczego znowu zdecydował się pojawić?

Nic optymistycznego nie przychodziło jej na myśl. Zawsze tak było, gdy na scenę wkraczał Bert. Czego mógł chcieć? Dlaczego ją odszukał? Dlaczego pojawił się właśnie teraz? Dreszcze znów powróciły.

- Dość tego - mruknęła niezadowolona. Uderzyła się pięścią w udo. Ból był dotkliwy, ale pomogło. Strach ustąpił, mogła skoncentrować się na myśleniu jak dorosły człowiek, ignorując fakt, że Bert siedzi rozwalony w jej salonie. Nadszedł czas, żeby dowiedzieć się, o co chodzi.

Podała Bertowi piwo, usiadła na pokrytym zielonym brokatem krześle na wprost niego i z wymuszoną niefrasobliwością zapytała, co porabiał przez cały ten czas. Bert nie potrzebował zachęty. Zawsze lubił mówić o sobie. Była to właściwie jedyna rzecz, która go naprawdę interesowała.

Tess oddychała spokojnie i czuła, że powoli dochodzi do siebie. Część uwagi poświęciła opowieściom Berta o licznych nielegalnych interesach, którymi zajmował się przez ostatnich siedem lat, a resztę skupiła na uważnym studiowaniu jego osoby, tak jakby od tego zależało jej życie... i zresztą może tak było.

Bert imponował swoimi rozmiarami, a więc nie był to tylko wymysł jej dziecięcej wyobraźni. Miał co najmniej sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Jego mięśnie wciąż rysowały się pod koszulą, ale teraz pokrywała je warstwa tłuszczu. Co prawda nie sprawiał wrażenia otyłego, raczej bardziej flegmatycznego niż kiedyś. Ale w przypadku Berta, pozory mogły mylić. Tess przekonała się o tym dawno temu.

Jego jasnobrązowe włosy przerzedziły się i zniknęły całkowicie z czubka głowy. Miał na sobie włoskie ciuchy, na ręku rolexa, a jedwabna koszula rozpięta była aż do pępka. Na potężnej, owłosionej klatce piersiowej dyndały łańcuchy z dwudziestoczterokaratowego złota. Zarówno jego opowieści, jak i wygląd dowodziły, że Ameryka Południowa mu służyła. Kokaina zrobiła przecież tak wiele dla tak wielu ludzi, czemu więc Bert nie miałby skorzystać?

- Dlaczego wróciłeś do Stanów, jeśli w Ameryce Południowej było ci tak dobrze? - spytała, kiedy przerwał opowiadanie, żeby pociągnąć duży łyk piwa.

- Byłem płotką w ogromnym, lukratywnym stawie, kotku - odparł, smutno wzdychając.

- Miejscowi przejęli twoje interesy?

- W ramach zemsty, ale to stara historia - podsumował, machnąwszy ręką na przeszłość, jakby była rozgniecionym komarem.

- Wróciłem do kraju i do najlepszej, najmądrzejszej z moich dziewczyn na jedną, ostatnią robotę, która ustawi nas na resztę życia. Pracujesz nad czymś?

Tess uśmiechnęła się.

- Zastanawiam się nad pewnymi szmaragdami, ale to może poczekać. O co chodzi?

- To złoty interes. Pomyślałem o tobie, gdy tylko się o tym dowiedziałem. Będziemy bogatsi niż w najdzikszym z moich snów, a ja nie śnię o byle czym, kotku.

Tess pomyślała, że to typowe dla Berta; nie zapytał, co porabiała przez tych siedem lat. Odnalazł ją, kierując się wyłącznie interesem, i oczekiwał, że ona z entuzjazmem zaangażuje się w kolejne nielegalne przedsięwzięcie.

W żadnym razie nie należało rozczarowywać Berta, spytała więc, co to za złoty interes.

- Słyszałaś kiedykolwiek o dziewczynce o nazwisku Elizabeth Cushman? - zapytał, a kiedy pokręciła przecząco głową, mówił dalej: - Zniknęła jakieś dwadzieścia lat temu, porwano ją i nigdy się nie odnalazła. Była spadkobierczynią Domu Aukcyjnego Cushmanów. O nim chyba słyszałaś?

Tess założyła nogę na nogę, nareszcie rozluźniona. Wszystko było tak, jak kiedyś: wiedziała, czego od niej oczekuje, co ma myśleć, jak się zachowywać.

- No pewnie! Mają najlepsze rzeczy na świecie. Duże pieniądze, duży prestiż, dużo władzy, chociaż oni nazywają to wpływami.

Bert wydał dźwięk, który miał być czułym chichotem.

- Moja dziewczyna. Od razu załapałaś, o co chodzi. Ale nie zapominaj o kolii Farleigha.

Tess była autentycznie zaskoczona.

- - Mówisz o tych Cushmanach, którzy są posiadaczami najcenniejszej szmaragdowej kolii na Zachodzie?

- Tak. Myślałem, że cię to zainteresuje. - Bert obserwował ją z ukosa. - Stary Cushman zmarł osiem miesięcy temu. Jego syn, ojciec Elizabeth Cushman, popełnił samobójstwo w rok po jej zniknięciu. Pewnie nie mógł sobie poradzić z poczuciem winy. Wiesz, jakie są te zasmarkane dzieciaki. Matka zginęła podczas konnej przejażdżki przed kilkoma laty i nie ma żadnego bezpośredniego spadkobiercy milionów Cushmanów. A mówimy o setkach milionów. - I o kolii Farleigha.

- Właśnie - przytaknął Bert, gładząc swoje łańcuchy. - Babka wciąż żyje; powinna pociągnąć jeszcze kilka lat. Wszystko wskazuje na to, że to cwana sztuka. Do dziś zajmuje się interesami i jeszcze nie podjęła decyzji, komu przekazać swoje imperium i kolię. I w tym właśnie momencie wkraczasz ty. Najstarsza córka z rodziny Cushmanów zawsze dostaje kolię w swoje dwudzieste pierwsze urodziny i przekazuje do rodzinnych kufrów dopiero w chwili śmierci. A więc z moją pomocą zostaniesz dawno zaginioną wnuczką Elizabeth i dostaniesz kolię, która ci się należy.

Tess otworzyła usta i wybuchnęła śmiechem. Nie mogła się powstrzymać. Oto jeden z tych niedorzecznych wspaniałych planów, które tylko Bert mógł wymyślić.

- Co to ma być, „Ukryta Kamera”? - spytała.

- Przychodzę z poważną propozycją i oczekuję, że tak ją potraktujesz. Jego głos był zimny jak stal, Tess natychmiast otrzeźwiała. Na prawej skroni miała bliznę w kształcie łuku, która przypominała jej, jak niebezpiecznie sprzeciwiać się Bertowi, kiedy w jego głosie pojawiał się ten ton.

- Wybacz, Bert, po prostu mnie zaskoczyłeś - powiedziała, udając zmieszanie. - Nie tego oczekiwałam, to znaczy, jak u licha mam się podać za jakiegoś dawno zmarłego bogatego dzieciaka? Oboje dobrze wiemy, że w moich żyłach nie ma ani kropli błękitnej krwi.

Bert zmierzył Tess wzrokiem, jakby widział ją po raz pierwszy. Poczuła suchość w gardle. Bert znów rozsiadł się wygodnie na złotej kanapie.

- Mieszańce udają przez całe życie, kotku. Poradzisz sobie, jeśli cię odpowiednio przygotuję. Zawsze byłaś świetną aktorką. Mam tu jakieś zdjęcia tej dziewczynki i jej rodziny. Jesteś do niej wystarczająco podobna i możesz podać się za nią bez żadnej operacji plastycznej, soczewek kontaktowych czy farbowania włosów. Masz tyle samo lat, ile ona by miała, odpowiednią karnację i wzrost, a nawet bliznę po operacji wyrostka. Dlatego od razu pomyślałem o tobie. Żadnych oszustw. Cushmanowie dostaną prawdziwy produkt.

- Po odpowiednim przygotowaniu - powiedziała sucho Tess. Bert uśmiechnął się zadowolony z siebie.

- Zrobiłem rozeznanie co do tych Cushmanów i dziewczynki. Mam informacje, które właściwie podane, przekonają ich, że ty jesteś Elizabeth. Potem to już tylko kwestia nakłonienia staruszki, żeby przekazała ci kolię wartą trzydzieści pięć i pół miliona dolarów i znikamy jak statki w Trójkącie Bermudzkim. Sprzedajemy kolię znajomemu kolekcjonerowi i dzielimy się zyskiem. I co ty na to?

- Jak będziemy się dzielić?

Bert wzruszył ogromnymi ramionami.

- Jak zwykle.

Tess uśmiechnęła się i pokręciła głową.

- O, nie. Jestem teraz starsza i mądrzejsza, Bert, i to ja mam wykonać całą robotę. Podział dziewięćdziesiąt do dziesięciu nie wchodzi w grę. Powiedzmy: pół na pół.

Szare oczy Berta pociemniały.

- Nie targuję się z moimi dziewczynami. Dobrze o tym wiesz. Podział będzie taki, jak zwykle: dziewięćdziesiąt do dziesięciu. Albo się zgadzasz, albo nie ma o czym mówić.

Tess nadal była spokojna.

- Przecież jestem dobrą aktorką i w dodatku z blizną po wyrostku, zapomniałeś? Potrzebujesz mnie, Bert, dlatego tu jesteś.

Przeszył ją wzrokiem.

- Nie igraj ze mną, mała. To ja nauczyłem cię wszystkiego. Nie ma sztuczki, którą mogłabyś wyprowadzić mnie w pole.

- To prawda - powiedziała cicho Tess. - Ale nie jestem już dzieckiem, Bert. Przez siedem długich lat byłam niezależna i chociaż, być może, nie dorównuję ci, nie jestem już... twoją własnością. Z tego, co powiedziałeś wynika, że podczas tej roboty mam być twoją partnerką. Mniej doświadczoną, ale jednak partnerką.

Bert milczał przez chwilę.

- No wiesz - powiedział w końcu. - Jeśli dobrze odegrasz swoją rolę, możesz zarobić więcej niż dziesięć procent wartości kolii. Odziedziczysz królestwo warte setki milionów dolarów.

Tess ukryła uśmiech. Wiedziała, czego się spodziewać. Przez sześć lat, kiedy była własnością Berta, o czym przypominał przy każdej okazji, nauczył ją wszystkiego o kradzieżach i oszustwach. Ale przez ten czas ona także poznała Berta na wylot. Jak to dobrze, że po tych wszystkich latach wciąż potrafiła zgadnąć, co myśli.

- Chodzi ci o to... żebym udawała aż do chwili, kiedy staruszka wykituje? - spytała, udając zaskoczenie.

- Dokładnie tak.

- Przyznaję, że to intrygujący pomysł - oświadczyła Tess, zakładając nogę na nogę. - Ale co będzie, jeśli przekażę ci kolię i nadal będę udawać Elizabeth? Staruszka będzie niepocieszona, kiedy kolia zniknie.

- Zastąpimy j ą kopią.

- OK. A co będzie, jeśli sprzedasz ją swojemu kolekcjonerowi, a rok później staruszka nazwie mnie oszustką i wyrzuci na zbity pysk?

- Wtedy znajdziesz się w tarapatach, kotku. Wybór należy do ciebie: albo podział dziesięć do dziewięćdziesięciu, albo kilka lat ciężkiej pracy, żeby odziedziczyć imperium. Co wolisz?

- Ach, Bert, jak możesz pytać? - powiedziała Tess z uśmiechem. - To ty mnie wyszkoliłeś. Myślę, że będę wspaniałą władczynią imperium.

Uśmiechnął się do niej.

- A nie mówiłem, że jesteś najlepszą z moich dziewczyn?

- A teraz powiedz, w jaki sposób odziedziczę imperium?

Przez następną godzinę Bert przedstawiał swój plan. Tess nie mogła ukryć podziwu. Nie wyszedł z wprawy. W miarę upływu czasu zaczynała nabierać przekonania, że to naprawdę może się udać. A jeśli tak, podejrzewała, że Bert nie zadowoli się samą kolią. Prawdopodobnie ma zamiar zagarnąć też sporą część imperium. Bert nigdy nie brał mniej, jeśli mógł wziąć więcej.

Dał jej zdjęcia Cushmanów, żeby zaczęła przyzwyczajać się do swojej przyszłej rodziny. Od jutra zaczną intensywne przygotowania. Za kilka tygodni Tess będzie gotowa, żeby pojawić się w domu Cushmanów i zażądać tego, co jej się prawnie należy.

- Oto człowiek, którego będziesz musiała przekonać. - Bert podał jej ostatnie zdjęcie.

Tess przyjrzała się mężczyźnie po trzydziestce. Gęste kasztanowate włosy opadały na kołnierzyk koszuli. Zielone oczy spoglądały surowo, usta były mocno zaciśnięte. Ostre rysy twarzy zdradzały siłę i, jak się zdawało Tess, cynizm. Było to zdjęcie paszportowe, ale Tess z łatwością mogła sobie wyobrazić postać mężczyzny. Z pewnością był wysoki i silny. Takie ramiona nie mogły należeć do słabeusza.

- Kto to? - spytała.

- Luke Mansfield, prawnik rodziny. - Tess była zaskoczona.

- Mansfield? Z firmy Mansfield i Roper?

- Tak.

- Nie żartuj, Bert! To tylko bogaty dzieciak pomagający wykręcić się od więzienia innym bogatym dzieciakom i flirtujący z każdą nową dziewczyną w swoim otoczeniu.

Wzrok Berta przygwoździł ją do krzesła.

- Nie myśl sobie, że wiesz więcej ode mnie, mała, a ja nie przesadzam z Mansfieldem. To twój najgorszy wróg. Jest twardy, sprytny i to on pierwszy musi uwierzyć, że jesteś Elizabeth.

Tess spojrzała na zdjęcie, które trzymała w ręce. Wielokrotnie widziała to nazwisko w rubryce towarzyskiej. Jak mogła się bać kolorowego motyla skaczącego z kwiatka na kwiatek? To prawda, że nie wyglądał jak beczka śmiechu, ale uznała, że da sobie z nim radę, nawet z rękami skrępowanymi na plecach.... i do tego skacząc na jednej nodze.

- Skoro tak twierdzisz - mruknęła, kładąc zdjęcie na stoliku obok.

- Tak twierdzę i szybko się przekonasz, że mam rację. Chyba zapominasz o najważniejszych rzeczach, kotku. - Stalowoszare oczy Berta przewiercały ją na wylot. - Nie będziesz kwestionować moich decyzji, nie będziesz mnie krytykować, nie będziesz działać według niczyjego planu, tylko według mojego. Zrozumiałaś?

Wstał i pochylił się nad nią. Boże, naprawdę był potworem!

- Zrozumiałam, Bert - powiedziała ulegle. Czuła się tak, jakby znowu miała jedenaście lat.

Kiedy wreszcie wyszedł, Tess powoli zamknęła za nim drzwi i rozejrzała się po mieszkaniu. Wyglądało na to, że jej świat się zawalił: był przekrzywiony, obcy, nierealny.

To wydarzyło się naprawdę! Znów będzie pracować z Bertem. Tym razem nie pozbawią Cartiera znacznej części diamentów. Nie wyniosą zaginionego obrazu Rubensa z tajnej galerii prywatnego kolekcjonera. Tym razem chcą zdobyć szmaragdową kolię od seniorki najstarszego i największego domu aukcyjnego na Zachodzie.

A Tess, choć nie znała nawet własnego imienia i pochodzenia, miała zostać Elizabeth Cushman, dawno nieżyjącą spadkobierczynią z koneksjami i czystą błękitną krwią, które zapewniały stare nowojorskie pieniądze.

- Nie do wiary - mruknęła Tess.

Podeszła do ogromnego, wiszącego nad marmurowym kominkiem lustra w pozłacanej ramie i przyjrzała się sobie. Wciąż miała metr pięćdziesiąt i nie była specjalnie urodziwa. A zresztą Jane Cushman nie poszukiwała piękności tylko spadkobierczyni. Karnacją Tess przypominała Johna Cushmana, i chociaż z wyglądu nie była podobna do Eugenie Cushman, miała ogromną siłę wewnętrzną. To sprawiło, że ich osobowości były również podobne. A poza tym miała jeszcze bliznę po operacji wyrostka. Tess pobłogosławiła w myślach swoich podejrzanych przodków, że odziedziczyła po nich szwankujący wyrostek. Dzięki temu miała robotę. Największą w swoim życiu.

Odwróciła się nieco, palcami wybijając rytm na zimnym marmurze kominka. Stawała się twarda i mocna, jak zawsze, gdy zabierała się do pracy. Ta robota, co prawda, zupełnie nie przypominała tego, czego mogła się spodziewać po nowej współpracy z Bertem. Ale rzucił jej wyzwanie, a Tess od dawna na to czekała. Podejmie je i wygra.

Zacisnęła usta w drwiącym uśmiechu i ruszyła do telefonu. Gladys i Cyryl nie uwierzą w jej szczęście.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Nie mogę w to uwierzyć! - Luke Mansfield powtórzył to po raz dziesiąty w ciągu ostatnich dziesięciu minut. - Nie wierzę, że mnie do tego zmuszasz! Mam sprawę o dziewiątej, o pierwszej jestem umówiony na lunch, o trzeciej mam przesłuchanie, muszę się przygotować na jutro, a co robię zamiast tego? Jestem świadkiem, jak moja najlepsza klientka traci zmysły!

- Uspokój się, Luke - powiedziała łagodnie Jane Cushman. - Bo dostaniesz wysypki.

Luke założył jedną długą nogę na drugą i spojrzał na nią.

- Za tę zabawę policzę sobie podwójnie. Powiedzmy potrójnie. Ile oszustek przewinęło się przez ten dom w ciągu ostatnich dwudziestu lat?

- Trzydzieści dwie - odparła spokojnie Jane, ponownie napełniając filiżankę herbatą z delikatnego porcelanowego czajniczka. - Nie widzę niczego złego w sprawdzeniu jeszcze jednej.

- Nie widzisz...! A co z moimi sprawami? Co z moim zdrowym rozsądkiem? Jesteś masochistką, tyle ci powiem. I sadystką. Nic sobie nie robisz z tego, że znów przeżyjesz rozczarowanie, ani z tego, że rujnujesz mi cały dzień!

- Nie mam zbyt wielkich nadziei, Luke. To zwykła ciekawość - odparła Jane, pijąc herbatę. - Ci ludzie zastosowali wyjątkową taktykę i jestem ciekawa, co zrobią dalej. Czy doktor Weinstein i jego protegowana nie intrygują cię ani trochę?

- Nie, czuję tylko odrazę - odparł Luke. - Wszystko, co cię czeka, to kolejna farbowana blondynka rzucająca ci się w ramiona z okrzykiem: „ Babciu!” i rozpoznająca ze wzruszeniem ten wazon i tamten obraz. Myślałem, że masz już dosyć takich melodramatów.

- W moim wieku trochę sensacji, choćby w kiepskim wydaniu, nie zaszkodzi - odparła Jane rozbawiona. - Na niczym mi nie zależy. W końcu jesteś po to, aby o mnie dbać... za potrójną stawkę. Czy twoi ludzie sprawdzają wiarygodność doktora Weinsteina?

- Bardzo dokładnie. - Luke powiedział to z ponurą satysfakcją. - Przed końcem tygodnia aresztują go za oszustwo... razem z tą jego Elizabeth.

Jane westchnęła.

- Stałeś się taki cyniczny. Chociaż raz spróbuj zachować się inaczej. A co będzie, jeśli doktor Weinstein rzeczywiście natrafił na moją wnuczkę?

- Wtedy stanę na golasa pod oknem twojej sypialni i będę śpiewał serenady pod melodię La Cucaracha.

Śmiech Jane przerwał szef służby domowej Hodgkins. Wszedł do pokoju z grobową miną i oznajmił przybycie doktora Weinsteina.

- Wspaniale! Zaczyna się kiepski melodramat - oświadczyła Jane, wstając. Spojrzała na swojego prawnika.

- Wstydź się, Mansfield! Gdzie twoje maniery? Wstań i przywitaj naszych gości z całą należną im pompą.

Luke wstał, wzdychając ciężko. Możliwe, że Jane Cushman była najsprytniejszym stworzeniem na świecie, ale jej też, jak każdemu człowiekowi, zdarzały się chwile utraty zdrowego rozsądku. To był właśnie najlepszy przykład. Dzisiejszego ranka marnowała swój niezwykle cenny czas. Luke tego zdecydowanie nie pochwalał. Elizabeth nie żyła. Wszyscy, nawet Eugenie, pogodzili się z tym dawno temu. Ale nie Jane. Cóż, pomyślał Luke, wzdychając raz jeszcze, mając siedemdziesiąt cztery lata Jane mogła sobie pozwolić na ekscentryczność. Życzyłby sobie tylko, aby nie kolidowało to z jego pracą.

- Doktor Weinstein i panna Alcott - zaanonsował Hodgkins, zanim wyszedł z pokoju.

Potężny mężczyzna wkroczył do małej damskiej bawialni niemal wypełniając ją swoją osobą. Miał lwią grzywę szpakowatych włosów, z których był niewątpliwie bardzo dumny. Ubrany był w konserwatywny szary garnitur z czerwonym goździkiem w butonierce, na nosie miał szylkretowe okulary, a jedyną biżuterię stanowiła złota obrączka ślubna. Spokój, pewność siebie i dostatek - takie sprawiał wrażenie. Zdaniem Luke'a, było to celowe. Na takim właśnie efekcie powinno zależeć dobremu oszustowi.

Za miłym doktorem weszła do pokoju kobieta, która rozłożyła Luke'owi cały plan działania.

Luke przestał oddychać.

Była cudowna. Niesforne blond loki, ściągnięte w koński ogon, wymykały się i otaczały czoło i skronie. Oczy były tak niebieskie, że aż fiołkowe, a usta pełne i kuszące.

Miała drobną budowę. Biodra i piersi delikatnie uwypuklały szmaragdowozielony sweterek. Sprawiała wrażenie spokojnej i pewnej siebie. Jej niebieskie oczy rozszerzyły się nieznacznie, napotykając wzrok prawnika, ale wyraz twarzy pozostawał nieodgadniony.

Jane ruszyła przodem, by przywitać gości i dać Luke'owi szansę ponownego uruchomienia układu oddechowego.

- Doktorze Weinstein, jak miło, że pan przyszedł - powiedziała, ściskając masywną dłoń rzekomego psychiatry, który górował nad nią wzrostem.

- To mnie jest miło, że zechciała się pani ze mną spotkać, pani Cushman - odparł doktor Weinstein głębokim basem. - Oto młoda kobieta, o której pani wspominałem: Tess Alcott. Tess, to jest pani Cushman, twoja babcia.

- O tym dopiero się przekonamy, doktorze Weinstein - powiedziała Jane głosem, którego używała, uciszając krzykliwych kolekcjonerów. Odwróciła się do młodej kobiety z uśmiechem.

- Bardzo się cieszę, że cię widzę, moja droga.

- Nie wiem, dlaczego - odparowała Tess Alcott ze szczerym rozbawieniem w głosie. -...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin