Harrison Harry - [3] - Planeta Śmierci.doc

(797 KB) Pobierz
Slavecio

 

 

 

 

 

 

PLANETA ŚMIERCI III

 

 

 

 

 

 

 

 

 

HARRY HARRISON

 



Tłumaczyła Barbara Gentkowska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Copyright©by Harry Harrison 1968

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: Deathworld 3

 

 

 

 

 

 

 

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                        Syrena zawyła na alarm; z namiotów zaczęli wybiegać strażnicy, nadziewając się prosto na atakujących wojowników. Nie było czasu, by się przygotować do walki. Żołnierze nie mieli żadnych szans, ginęli zanim zdążyli wydobyć broń.

Wierzchowce napastników parły naprzód, tratując ziemię podobnymi do słupów nogami. Pierwszy z nich runął na ogrodzenie, obalając je własnym ciałem. Z drutów wystrzeliła iskra, śmiertelnie raniąc zwierzę. Jego długa szyja uderzyła o ziemię dosłownie u stóp dowódcy straży. Ten patrzył w niemym przerażeniu, jak jeździec dobił stwora, trafiając go strzałą z łuku.

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

Porucznik Talenc opuścił elektroniczną lornetkę i zaczął kręcić potencjometrem wzmacniacza, by skompensować zanikające światło. Oślepiające białe słońce skryło się już za grubą warstwą chmur. Zbliżał się wieczór. Przez lornetkę porucznik widział jednak wyrazisty, czarno-biały obraz falującej równiny. Nic, tylko trawa. Morze falującej na wietrze trawy.

- Przepraszam sir, ale ja tam nic nie widzę - z niechęcią powiedział wartownik. - Tylko to, co zwykle.

- Wystarczy, że ja go zobaczyłem. Coś tam się poruszyło. Idę sprawdzić, co. - Spojrzał na zegarek. - Jeszcze półtorej godziny, zanim zacznie się ściemniać. Mnóstwo czasu. Przekaż dyżurnemu, gdzie poszedłem.

Wartownik chciał jeszcze coś dodać, ale się rozmyślił. Nie udziela się rad porucznikowi Talencowi.

Kiedy brama w zasiekach została otwarta, Talenc zarzucił na ramię miotacz laserowy, przepasał pojemnik z granatami i wyruszył. Był przekonany, że na tej rozległej równinie nie istniało nic, czego tak naprawdę musiałby się obawiać, a chciał zbadać sprawę. W jednakowym stopniu kierowała nim: ciekawość, nuda codziennej, rutynowej służby i poczucie obowiązku. Ciężko stąpał po chrzęszczącej trawie. Raz tylko się obejrzał, by rzucić okiem na otoczony zasiekami obóz. Parę niskich budynków, kilka namiotów i wznoszący się nad nimi szkielet wieży strażniczej. Wszystko to kryło się w cieniu ogromnego niczym skała statku. Talenc nie należał do ludzi szczególnie wrażliwych, ale nawet on odczuwał znikomość samotnego obozowiska, zagubionego w bezmiarze pustki. Wzruszył ramionami i poszedł dalej.

Sto metrów od zasieków zaczynał się niewielki uskok, za którym wznosiła się skarpa, niewidoczna od strony obozu. Talenc z trudem wspiął się na wzniesienie i... zamarł z przerażenia. Tuż przed sobą ujrzał gromadę jeźdźców. Cofnął się gwałtownie, ale było już za późno. Najbliższy wojownik przebił mu łydkę długą lancą i zwlókł z krawędzi wału. Talenc padając wyszarpnął pistolet, ale następna włócznia wytrąciła mu go z ręki i przebijając dłoń, przygwoździła ją do ziemi. Wszystko to trwało niezwykle krótko: jedną, może dwie sekundy. Gdy usiłował sięgnąć po radio, ogarnęła go fala gwałtownego bólu. Trzecia lanca przeszywając nadgarstek, unieruchomiła drugie ramię. Ranny otworzył usta by krzyknąć, ale nie zdążył. Najbliższy jeździec, pochyliwszy się lekko w siodle, wepchnął krótki miecz między zęby porucznika. Uciszył go na zawsze. Noga konającego drgnęła w agonii. Szelest poruszonej trawy był jedynym dźwiękiem, który towarzyszył tej śmierci. Jeźdźcy spojrzeli na zwłoki i odjechali w milczeniu, nie okazując zainteresowania. Ich wierzchowce były równie spokojne.

- Co się stało? - spytał dowódca straży, zapinając pas.

- Chodzi o porucznika Talenca, sir. Powiedział, że coś zauważył i wyszedł z obozu. Zniknął potem za wzgórzem i od tego czasu, czyli od dziesięciu, może piętnastu minut, już się nie pokazał. Jego radio również nie odpowiada.

- Nie rozumiem, jak mogło mu się tam coś przytrafić - powiedział dowódca, spoglądając na ciemniejącą równinę.

- Ale trzeba to sprawdzić. Sierżancie! - Wołany wystąpił i zasalutował. - Weźcie ludzi i odszukajcie porucznika Talenca.

 

To byli fachowcy: wynajęci przez Johna Company na trzydzieści lat, przygotowani na każde kłopoty na tej nowo odkrytej planecie. Rozproszyli się po równinie w tyralierę i ostrożnie ruszyli naprzód.

- Coś nie tak? - zapytał metalurg, wychodząc z szopy wiertniczej. W ręku trzymał tackę z próbką rudy.

- Nie wiem - odparł dowódca akurat w chwili, gdy z ukrytego żlebu i obu stron pagórka zaczęli wynurzać się jeźdźcy.

Zaskoczenie było zupełne. Strażnicy, doskonale wyszkoleni i uzbrojeni, zostali dosłownie wyrżnięci. Padło kilka strzałów, ale jeźdźcy, nisko pochyleni w siodłach, skutecznie kryli się przed ogniem. Rozległ się świst zwalnianych cięciw i ciskanych z ogromną siłą lanc. Jeźdźcy przemknęli jak burza, zostawiając za sobą dziewięć poskręcanych trupów.

- Jadą tutaj - krzyknął metalurg i upuściwszy tacę rzucił się do ucieczki.

Syrena zawyła na alarm; z namiotów zaczęli wybiegać strażnicy, nadziewając się prosto na atakujących wojowników. Nie było czasu, by się przygotować do walki. Żołnierze nie mieli żadnych szans, ginęli zanim zdążyli wydobyć broń.

Wierzchowce napastników parły naprzód, tratując ziemię podobnymi do słupów nogami. Pierwszy z nich runął na ogrodzenie, obalając je własnym ciałem. Z drutów wystrzeliła iskra, śmiertelnie raniąc zwierzę. Jego długa szyja uderzyła o ziemię dosłownie u stóp dowódcy straży. Ten patrzył w niemym przerażeniu, jak jeździec dobił stwora. trafiając go strzałą w oko.

Wojownicy przemknęli tuż przy zasiekach, przeskakując przez ciało zabitej bestii. Wysyłali grad strzał ze swych krótkich, pokrytych laminatem łuków. Pomimo panującego półmroku mierzyli nadzwyczaj celnie. Rozkołysany krok ich wielkich wierzchowców na pewno im tego nie ułatwiał. Obrońcy padali jednak jak muchy - ranni lub zabici. Jedna ze strzał utkwiła w głośniku, który zatrzeszczał krótko i umilkł.

Odeszli równie szybko, jak się pojawili, znikając za ciemniejącym wzgórzem. W przerażającej ciszy, która teraz zapadła, słychać było jedynie jęki rannych. Nadchodziła noc, było coraz ciemniej.

W świetle zapalonych pochodni obóz przedstawiał okropny widok. Komandor wyprawy zaczął wykrzykiwać rozkazy przez megafon i dopiero to zdołało przywrócić jako taki porządek.

Wytoczono moździerze. Nagle jeden z wartowników krzyknął ostrzegawczo. Żołnierze odwrócili wielki reflektor, oświetlając ciemną masę jeźdźców, ponownie gromadzących się na wzgórzu.

- Moździerze, ognia! - krzyknął wściekle komandor. - Wykończyć ich!

Jego głos utonął w huku pierwszej salwy. Kontynuowali obstrzał, aż kłęby dymu i kurzu przesłoniły widok. Grzmot kanonady rozlegał się niczym burza. Nie wiedzieli, że pierwsza szarża stanowiła jedynie manewr taktyczny, podczas gdy główne uderzenie nastąpiło z przeciwnej strony. Dopiero gdy napastnicy znaleźli się pomiędzy nimi, zrozumieli, co się stało.

- Zamknąć włazy - krzyknął ze sterowni pilot dyżurny, waląc w przełączniki zamykające śluzę. Z tej, na razie bezpiecznej wysokości, widział fale napastników zalewające obóz, a wiedział, jak ślamazarnie przesuwają się przekładnie ciężkich drzwi zewnętrznych. Odruchowo przytrzymywał wciśnięte już przyciski.

Wierzchowce atakujących, mimo że oślepione falą światła, przetoczyły się przez elektryczne ogrodzenie. Pierwsze z nich ginęły porażone prądem, ale następne, wspinając się na ich ciała, bezpiecznie pokonały przeszkodę.

Ginęli i jeźdźcy, ale jak się okazało, nie miało to większego znaczenia, bo podobnie jak ich zwierzęta, zastępowani byli kolejnymi szeregami wojowników. Opanowali obozowisko i roznieśli je w pył.

- Tu drugi oficer Weiks - powiedział pilot, włączając na statku wszystkie głośniki. -Czy jest na pokładzie ktoś starszy ode mnie stopniem?

Wsłuchiwał się w narastającą ciszę, a kiedy się znów odezwał, głos miał zduszony i niewyraźny.

- Zgłaszać się po kolei. Oficerowie i załoga. Sparks, notujcie.

Zwolna, niepewnie, jeden po drugim zaczęli się odzywać. W tym czasie Weiks uruchomił zewnętrzne skanery. Na dole ujrzał piekło.

- Siedemnastu, to wszyscy? - z niedowierzaniem wykrztusił radiooperator, zasłaniając dłonią mikrofon. Podał listę drugiemu oficerowi, który spojrzał na nią ponuro, po czym wolno sięgnął po mikrofon.

- Tu mostek - powiedział. - Przejmuję dowodzenie. Przygotować silniki.

- Nie spróbujemy im pomóc? -jakiś głos przerwał ciszę. Nie możemy ich przecież tak zostawić!

- Nie mamy już komu - odrzekł wolno Weiks. - Sprawdziłem na wszystkich monitorach. Poza tymi bestiami, niczego więcej nie widać. Nawet jeśli ktoś ocalał, nie sądzę byśmy mogli mu pomóc. Opuszczenie statku to teraz samobójstwo. Poza tym mamy minimum załogi. Nikogo nie może już zabraknąć.

Kadłub drgnął, jakby chciał potwierdzić jego słowa.

- Jeden ekran nie działa - zameldował radiooperator. - O, teraz drugi. Czymś w nie rzucają. Przywiązują liny do dźwigarów. Czy... czy mogą nas przewrócić?

- W ciągu 65 sekund powinny odpalić silniki - rzucił Weiks.

- Ależ one spalą nam odrzutowce, wszystko i wszystkich tam na dole - jęknął Sparks.

- Nasi już tego nie poczują - stwierdził gorzko pilot - a tamci... Jakoś ich nie żałuję.

Statek, plując ogniem, uniósł się w górę. W dole pozostały jedynie kłęby dymu i krąg zwęglonych trupów, ale gdy tylko ziemia nieco ostygła, jeźdźcy wdarli się tam znowu. Z ciemności napływało ich coraz więcej i więcej. Szeregi zdawały się nie mieć końca.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział II

 

 

- To głupie, dać się piłoptakowi - gderał Brucco, pomagając Jasonowi dinAlt zdjąć metalizowaną kamizelkę.

- To głupie, żeby próbować zjeść spokojnie obiad na tej planecie. - Jason szarpnął się do tyłu, czując ostry ból w boku. - Właśnie podsunięto mi talerz i miałem zamiar uraczyć się zupą, gdy musiałem strzelać!

- To tylko było powierzchowne draśnięcie - orzekł Brucco, patrząc na jego ranę. - Piła prześlizgnęła się po kościach nie łamiąc ich. Miałeś dużo szczęścia.

- Masz na myśli to, że mnie nie zabił? Do czego dochodzi - piłoptak w messie!

- Na Pyrrusie zawsze bądź przygotowany na niespodzianki; nawet dzieci to wiedzą!

Jason zacisnął zęby, gdy Brucco rozsmarowywał antyseptyk.

Po chwili zapiszczał głośnik wideofonu i na ekranie ukazała się zatroskana twarz Mety.

- Jason, słyszałam, że jesteś ranny - powiedziała.

- Umierający - odrzekł.

- Nonsens - wtrącił Brocco z uśmiechem. - To powierzchowna rana, czternaście centymetrów długości, żadnych toksyn.

- To wszystko? - spytała Meta i ekran zgasł.

- Tak, wszystko - powiedział cierpko Jason. - Jeśli litr krwi i kilogram ciała znaczy tyle, co złamany paznokieć, to czym można tu zasłużyć na odrobinę współczucia? Stracić nogę?

- Gdybyś ją stracił w walce, to może by ci współczuli -poinformował go chłodno Brucco, nakładając samoprzylepny bandaż - ale jeśli uciąłby ci ją piłoptak w holu messy, to mógłbyś jedynie liczyć na pogardę.

- Wystarczy - powiedział ostro Jason,wciągając z powrotem kamizelkę. - Nie bierz tego tak dosłownie. Wiem, jakich względów można się po was spodziewać, mili Pyr-rusanie. Nie sądzę, bym kiedykolwiek, chociaż przez pięć minut, tęsknił za tą planetą.

- Odlatujesz? - zapytał Brucco z nadzieją w głosie. - To z tego powodu zwołano zebranie?

- Postaraj się powstrzymać swą ciekawość jeszcze przez tysiąc pięćset godzin, zanim nadejdą inni. Nie zamierzam nikogo faworyzować. Oczywiście z wyjątkiem siebie. - Odwrócił się i wyszedł, starając wykonać możliwie najmniej zbędnych ruchów. Nie chciał tego okazać, ale rana naprawdę mu doskwierała.

"Czas na zmianę" -pomyślał, spoglądając przez wysokie okno na widniejącą w dole śmiercionośną dżunglę. Światłoczułe komórki najbliższego drzewa musiały uchwycić ruch, gdyż jakaś gałąź świstnęła niczym bicz i grad strzałocierni zagrzechotał o przezroczysty metal okna. Jason nawet nie drgnął. Zdążył się już do tego przyzwyczaić. Każdy dzień na Pyrrusie przypominał ruletkę: wygrana - życie, przegrana - śmierć. Ilu już ludzi zginęło od chwili, gdy tu przybył? Zaczynał tracić rachubę. Stawał się równie niewrażliwy, jak rdzenny Pyrrusanin.

Jeśli w ogóle miały nastąpić jakieś zmiany, on był jedynym, który mógł je wprowadzić. Kiedyś sądził, że rozwiązał podstawowy problem tej planety, kiedy im udowodnił, że sami mieszkańcy byli przyczyną tej bezwzględnej, nieustannej wojny. Ona jednak toczyła się nadal. Poznanie prawdy nie zawsze przynosi pogodzenie się z nią. Ci Pyrrusanie, którzy przyjęli do wiadomości prawdę o realiach tutejszego życia, opuścili miasto. Odeszli dostatecznie daleko, by uciec od presji nienawiści, która niszczyła ich zarówno fizycznie, jak psychicznie. Pozostali pozornie zgadzali się z opinią, że to ich własne emocje podsycały wojnę. W istocie jednak w to nie wierzyli, a każda chwila, w której patrzyli z nienawiścią na otaczający ich świat, dawała wrogowi nowe siły do kolejnego ataku.

Kiedy Jason myślał o jedynym pewnym końcu, jaki czekał to miasto, ogarniało go coraz większe przygnębienie. Żyło tu tak wielu wspaniałych, dzielnych ludzi! Wrastali coraz bardziej w tę wojnę, a występujące tu hiper wyspecjalizowane formy życia stawały się coraz lepiej do niej przygotowane. Jedni i drudzy przez pokolenia kształtowani tą samą mieszaninę nienawiści i strachu.

A oto czekała ich zmiana. Zastanawiał się, jak wielu z nich ją zaakceptuje. W biurze Kerka zjawił się z tysiąc pięćset dwudziesto godzinnym opóźnieniem, spowodowanym trudnościami w uzyskaniu połączenia. Twarze wszystkich zebranych wyrażały to samo uczucie - zimnego gniewu. Pyrrusanie nie grzeszyli cierpliwością. Jeszcze bardziej nie lubili tajemnic ani zagadek. Byli do siebie tak bardzo podobni, a jednocześnie tak bardzo różni.

Kerk, siwowłosy, flegmatyk, lepiej niż inni potrafił opanować wyraz twarzy - praktyka niewątpliwie wyniesiona z częstych kontaktów z obcymi. Jego przede wszystkim należało przekonać, bo jeżeli bezładnie zorganizowana. zmilitaryzowana społeczność Pyrrusan w ogóle posiadała jakiegoś przywódcę, to był nim on.

Brucco był szczupły, miał jastrzębią twarz, a jego rysy wyrażały ustawiczną podejrzliwość. Zresztą jak najbardziej uzasadniona-jako lekarz i ekolog był jedynym autorytetem w dziedzinie badania różnych form życia, które występowały na Pyrrusie. Musiał być podejrzliwy. Jedno przemawiało na jego korzyść: udokumentowane fakty mogły go przekonać.

Wreszcie Rhes, przywódca karczowników - ludzi, którym udało się przystosować do życia na tej straszliwej | planecie. Nie miał w sobie nienawiści, która przepełniała o innych. Jason liczył na jego pomoc. Meta, słodka i urocza, ale silniejsza od większości mężczyzn, której ramiona potrafiły namiętnie obejmować lub... łamać kości. "Czy twój chłodny, praktyczny umysł, ukryty w tym cudownym kobiecym ciele wie, co to miłość?

- myślał Jason, patrząc w jej twarz. - Czy to, co czujesz do mnie to tylko chęć posiadania? Odpowiedz mi kiedyś na to pytanie. Ale nie teraz. Wyglądasz na równie zniecierpliwioną, jak pozostali."

Jason zamknął za sobą drzwi i uśmiechnął się z przymusem.

- Witam wszystkich obecnych - powiedział. - Mam nadzieję, iż nie macie mi za złe tego spóźnienia - ciągnął pośpiesznie, ignorując dochodzące zewsząd niechętne pomruki. - Zapewne ucieszy was wiadomość, że jestem załamany, zrujnowany i pogrążony.

Wyraz ich twarzy wskazywał, że z wielkim wysiłkiem rozważają jego słowa. "Nie więcej niż jedna myśl na raz"

- brzmiała dewiza Pyrrusa.

- Miałeś miliony w banku - odezwał się Kerk - i żadnych szans, by je przegrać.

- Jeśli gram, to wygrywam - oświadczył Jason z godnością. - Jestem spłukany, bo wydałem wszystko, do ostatniego kredytu. Kupiłem statek, który właśnie tutaj leci.

- Po co? - zapytała Meta, wypowiadając myśl, która nurtowała wszystkich.

- Ponieważ opuszczam tę planetę i was zabieram ze sobą. Was i innych.

Jason dobrze rozumiał ich mieszane uczucia. Na złe czy dobre - to był ich dom. Nieludzki i niebezpieczny, ale własny.

Aby wzbudzić w nich entuzjazm i zagłuszyć wątpliwości, musiał jakoś uatrakcyjnić pomysł. Do rozumu zaapeluje później - najpierw musi rozbudzić emocje. Dobrze znał ich słabość.

- Odkryłem planetę bardziej śmiercionośną niż Pyrrus - ogłosił w końcu uroczyście.

Brucco zaśmiał się z niedowierzaniem, reszta tylko pokręciła głowami.

- I to ma być ta rewelacja? - zapytał Rhes, jedyny z obecnych, który urodzony poza miastem, nie miał zamiłowania do przemocy.

Jason mrugnął doń znacząco, po czym kontynuował swą przemowę:

- Mówię: śmiercionośną, gdyż zamieszkuje ją najgroźniejsza z odkrytych kiedykolwiek form życia. Szybsza od żądłopióra, bardziej przewrotna niż diabłoróg, wytrwalsza od ptakpazura. Można tak wymieniać bez końca. Znalazłem planetę, na której żyją prawdziwe potwory.

- Masz na myśli ludzi? - Kerk jak zwykle rozumował najszybciej.

- Owszem. Ale groźniejszych niż mieszkańcy tej planety. Natura ukształtowała Pyrrusan tak, że potrafią bronić się przed zagrożeniami. Podkreślam, BRONIĆ SIĘ! A co byście powiedzieli o świecie, w którym od kilku tysięcy lat ludzie rodzą się tylko po to, by atakować, zabijać i niszczyć? Możecie wyobrazić sobie tych, którzy przeżyli?

Rozważali jego słowa, ale sądząc po ich twarzach, niezbyt głęboko. W myślach zjednoczyli się przeciw wspólnemu wrogowi. Jason dolewał oliwy do ognia...

- Mówię o planecie Felicity[1], nazwanej tak widocznie po to, by przyciągnąć osadników. Pewnie z tego samego powodu zamieszkujących ją olbrzymów nazwano pieszczotliwie

"Tiny"[2]. Parę miesięcy temu przeczytałem w prasie wzmiankę o tym, że cała osada górnicza została obrócona w perzynę, a wierzcie mi, że nie jest to takie proste. Górnicy to twardzi ludzie, gotowi na wszystko - a ci z John & John Minerał Company byli najtwardsi. Poza tym - co również istotne - John Company nigdy nie grał o małe stawki. Skontaktowałem się więc z paroma przyjaciółmi. Wysłałem im trochę pieniędzy, a oni odnaleźli jednego z tych, co przeżyli. Jeszcze więcej kosztowało mnie wydobycie od niego dokładnych informacji. Oto one - zrobił dramatyczną pauzę dla większego efektu i wyjął kartkę papieru.

- Zamiast nią wymachiwać, lepiej byś przeczytał - powiedział Brucco, niecierpliwie bębniąc w stół.

- Cierpliwości - odrzekł Jason. - Jest to raport inżynieryjny, bardzo entuzjastyczny, jak na tego rodzaju literaturę. Wynika z niego, że Felicity ma bogate złoża metali ciężkich położone niezbyt głęboko i na stosunkowo niewielkim obszarze. Możliwe jest uruchomienie kopalni odkrywkowych, a z tego, co piszą wynika, że ruda uranowa jest dostatecznie bogata, by zasilać reaktory bez żadnej rafinacji.

- To niemożliwe - przerwała Meta. - W stanie wolnym ruda uranowa nie może być na tyle bogata, żeby...

- Zgoda-Jason podniósł obie ręce. - Trochę koloryzuję. Przyjmijmy po prostu, że ruda jest bogata. Ważniejsze, że mimo to John Company nie wraca na Felicity. Raz się mocno sparzyli, a jest przecież tyle planet, na których mogą kopać bez takiego wysiłku... - przerwał na chwilę - bez konieczności stawiania czoła jeżdżącym na smokach barbarzyńcom, którzy wyrastają jak spod ziemi i atakują, niszcząc wszystko na swojej drodze.

- Co miało znaczyć to ostatnie zdanie? - zapytał Kerk.

- Dobrze zgadujesz. Ci, co przeżyli, właśnie w ten sposób opisują tę masakrę. Jedno wiemy na pewno - że zaatakowali ich jacyś jeźdźcy i wycięli w pień.

- I na tę planetę chcesz nas wysłać? - Kerk nie miał zachwyconej miny. - Nie brzmi to zachęcająco. Możemy zostać tutaj i pracować we własnych kopalniach.

- Robicie to od wieków. Niektóre szyby mają już po pięć kilometrów, a wydobywana z nich ruda jest zaledwie drugiego gatunku. Ale nie w tym rzecz. Myślę raczej o tutejszych ludziach i o tym, co się z nimi stanie. Życie na tej planecie zmieniło ich nieodwracalnie. Pyrrusanie, którzy potrafili przystosować się do nowych warunków, już to zrobili, ale co z resztą? - Odpowiedziało mu przeciągające się milczenie. - Dobre pytanie, prawda? I bardzo na czasie. Powiem wam, co się stanie z ludźmi z miasta. Tylko mnie nie zastrzelcie. Mam nadzieję, że już wyrośliście z takich odruchów. Przynajmniej wy. Ale inni prawdopodobnie woleliby mnie zabić, niż usłyszeć prawdę. Nie chcą zrozumieć, że ta planeta już wydała na nich wyrok.

 

Rozległ się charakterystyczny dźwięk w chwili, gdy pistolet Mety wyskakiwał z automatycznej kabury. Po chwili wsunął się tam z powrotem. Jason uśmiechnął się do niej, grożąc palcem. Odwróciła się z godnością.

- To nieprawda - krzyknął Kerk. - Ludzie stale opuszczają miasto...

- I wracają mniej więcej w tej samej liczbie - przerwał mu Jason. - Argument nieprzekonywujący. Ci, którzy byli w stanie opuścić miasto, są tu znowu. Tylko najtwardszym się udało.

- Są inne rozwiązania - powiedział Brucco. - Możemy zbudować inne miasto...

 

Przerwał mu huk trzęsienia ziemi. Już od pewnego czasu czuli drżenia; było to normalne na Pyrrusie, więc nikt nie zwracał na nie uwagi. Ten wstrząs był jednak znacznie silniejszy. Budynek zachybotał, a jedna ze ścian pękła, obsypując ich cementowym pyłem. Postrzępiona rysa sięgnęła ramy okna, którego pancerna szyba pod wpływem naprężenia pękła i rozsypała na drobne kawałki. Jakby na zawołanie przez otwór wdarł się żądłopiór, rozrywając siatkę ochronną. Spłonął natychmiast, trafiony ogniem z pistoletów.

- Będę pilnował okna - powiedział Kerk, przesuwając się tak, aby mieć je w zasięgu wzroku. - Mów dalej.

Incydent, który przypomniał czym naprawdę było życie w tym mieście, wytrącił Brucca z równowagi. Zawahał się przez chwilę, po czym podjął dalej:

- Taak... O czym to ja mówiłem?... Aha! Są przecież inne rozwiązania. Można zbudować drugie miasto, daleko stąd, może na terenie jednej z kopalń. Tylko tutaj jest tak niebezpiecznie. Możemy przecież opuścić to miejsce i...

- I wszystko zacznie się od nowa. Nienawiść tkwiąca w Pyrru...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin