Samolubny gen - Richard Dawkins.rtf

(1143 KB) Pobierz

RICHARD DAWKINS

 

 

 

SAMOLUBNY GEN

 

 

 

Przełożył Marek Skoneczny

 

Tytuł oryginału angielskiego

THE SELFISH GENE

Second Edition 1989


PRZEDMOWA DO PIERWSZEGO WYDANIA W 1976 ROKU

 

Tę książkę należałoby czytać niemal tak jak powieść fantastycznonaukową. Ma ona bowiem przemawiać do wyobraźni. Jej tematem nie są jednak naukowe fantazje, lecz sama nauka. Powiedzenie, że „prawda jest bardziej niezwykła niż fantazja”, jest może banałem, ale całkowicie się z nim zgadzam. Jesteśmy oto maszynami przetrwania [survival machines] - zaprogramowanymi zawczasu robotami, których zadaniem jest ochranianie samolubnych cząsteczek, zwanych genami. Prawda ta wciąż napawa mnie zdumieniem i chyba nigdy nie przestanie, choć znana mi jest od lat. Mam jedynie nadzieję, że przynajmniej część tego zdumienia zdołam przekazać innym.

Moją książkę chciałbym zadedykować trzem czytelnikom, którzy jak to sobie wyobrażałem, zaglądali mi podczas pisania przez ramię. Pierwszy to laik - niespecjalista. Dla niego prawie całkowicie zaniechałem stosowania terminologii naukowej, a jeśli musiałem użyć określeń specjalistycznych, to je definiowałem. Zastanawiam się nawet, czy również z czasopism fachowych nie powinno się usunąć naszego żargonu. Zakładałem, że laik nie ma wiedzy fachowej, ale nie zakładałem, że jest głupi. Stosując zbytnie uproszczenia, popularyzować naukę potrafiłby każdy. Ja jednak dołożyłem wielkich starań, by językiem niematematycznym przekazać pewne subtelne i skomplikowane myśli, nie gubiąc przy tym ich istoty. Nie wiem, jak dalece mi się to udało. Nie wiem też, jak dalece udało mi się zaspokoić inną moją ambicję: uczynić tę książkę tak atrakcyjną i interesującą, jak na to zasługuje jej temat. Zawsze uważałem, że biologia może być równie ekscytująca, jak wypełniona zagadkami powieść detektywistyczna, ponieważ biologia to powieść tego właśnie rodzaju. Chciałbym wierzyć, że udało mi się zaszczepić choć odrobinę fascynacji, na jaką zasługuje ta dziedzina.

Mój drugi wyimaginowany czytelnik to specjalista. Był surowym krytykiem, ciężko wzdychającym nad niektórymi z moich analogii czy metafor. Jego ulubione powiedzonka to „z wyjątkiem”, „ale z drugiej strony” i „eee”. Słuchałem go pilnie i nawet całkowicie przeredagowałem dla niego jeden rozdział, ale w końcu jednak zdecydowałem się opisać wszystko po swojemu. Specjalista z pewnością nie będzie w pełni zadowolony ze sposobu ujęcia tematu. Mam jednak nadzieję, że nawet on znajdzie tu coś nowego; może nowe spojrzenie na znane mu idee, a może impuls do swoich własnych poszukiwań. Ale jeśli okaże się, że mierzyłem zbyt wysoko, czy mogę przynajmniej mieć nadzieję, że książka ta uprzyjemni mu podróż pociągiem?

Trzeci z moich wyimaginowanych czytelników to student, który z laika przeobraża się w eksperta. Gdyby przypadkiem nie zdecydował się jeszcze, w jakiej dziedzinie chciałby takim ekspertem zostać, mam nadzieję, że zechce zastanowić się nad tą, którą ja się zajmuję, czyli zoologią. Poza jej potencjalną „użytecznością”, czy też po prostu miłością do zwierząt, jest ważniejszy powód, dla którego warto tę gałąź wiedzy studiować. Jest nim fakt, że my - zwierzęta - jesteśmy najbardziej skomplikowanymi i najdoskonalej zaprojektowanymi mechanizmami, jakie można spotkać w dostępnym nam wszechświecie. Jeśli postawi się sprawę w ten sposób, trudno wręcz pojąć, czemu w ogóle prowadzi się badania w jakichś innych jeszcze dziedzinach! Mam nadzieję, że moja książka będzie miała pewną wartość poznawczą także dla studenta, który już poświęcił się zoologii. Często bowiem jest on zmuszony przegryzać się przez te same artykuły naukowe i fachowe książki, po które i ja sięgałem podczas swoich rozważań. Jeśli trudno mu będzie strawić materiały źródłowe, może moje niematematyczne ujęcie tematu będzie mu pomocne jako wstęp i literatura uzupełniająca.

W próbie zwrócenia się do trzech różnych kategorii czytelników tkwią oczywiste niebezpieczeństwa. I mogę tylko zapewnić, że byłem ich w pełni świadom, ale uznałem, że korzyści wynikające z podjętej próby w pełni je zrównoważą.

Jestem etologiem, toteż książka ta traktuje o zachowaniach zwierząt. Moje przywiązanie do tradycji etologicznej, w której atmosferze się rozwijałem, jest więc czymś naturalnym. Zaważyło na tym zwłaszcza dwanaście lat pracy w Oxfordzie pod kierunkiem Niko Tinbergena. Człowiek ten wywarł na mnie wielki wpływ, choć zapewne nie zdawał sobie z tego sprawy. Termin „maszyna przetrwania”, choć nie on go wymyślił, mógł być jego autorstwa. Ale etologię ożywił ostatnio napływ świeżych idei pochodzących ze źródeł powszechnie uważanych za nie mające związku z tą dziedziną. I głównie na tych właśnie ideach oparta jest ta książka. Nazwiska ich twórców pojawiają się w odpowiednich miejscach tekstu. Najważniejsi z nich to: G. C. Williams, J. Maynard Smith, W. D. Hamilton i R. L. Trivers.

Wiele osób proponowało tytuły dla mojej książki, które z wdzięcznością wykorzystałem jako tytuły rozdziałów. John Krebs zaproponował tytuł „Nieśmiertelne helisy”, Desmond Morris - „Maszyna genowa”. Tim Clutton-Brock i niezależnie Jean Dawkins, wzorując się na neologizmach Stephena Pottera, zaproponowali „Genesmanship” (w polskim tłumaczeniu rozdziałowi 6 nadano tytuł „Genowe mistrzostwo”).

Wyimaginowani czytelnicy mogą być obiektami pobożnych życzeń i pragnień, w praktyce są jednak mniej przydatni niż prawdziwi czytelnicy i krytycy. Mam skłonność do robienia ciągłych przeróbek i trud nanoszenia na każdej stronie niezliczonych poprawek oraz poprawek do poprawek spadał na Marian Dawkins. Jej znakomita znajomość literatury naukowej i orientacja w zagadnieniach teoretycznych oraz jej nieustanne zachęty i moralne wsparcie były dla mnie nieocenione. Cały maszynopis książki przeczytał również John Krebs. Lepiej ode mnie zorientowany w tej dziedzinie, nieprzerwanie i z hojnością udzielał mi rad i sugestii. Glenys Thomson i Walter Bodmer uprzejmie, acz zdecydowanie skrytykowali moje ujęcie kwestii genetycznych. Obawiam się, że wersja poprawiona może nie w pełni ich zadowolić, ale mam nadzieję, że uznają ją za choć trochę lepszą. Jestem im niezmiernie wdzięczny za poświęcony mi czas i cierpliwość. John Dawkins tropił swym bystrym okiem mylącą frazeologię i udzielił znakomitych rzeczowych rad dotyczących jej ulepszenia. Nie mógłbym sobie wymarzyć lepszego „inteligentnego laika” niż Maxwell Stamp. Jego sprawność w wychwytywaniu niedoskonałości stylistycznych pierwszej wersji maszynopisu w dużym stopniu przyczyniła się do jego ostatecznego kształtu. John Maynard Smith, Desmond Morris, Tom Maschler, Nick Blurton Jones, Sarah Kettlewell, Nick Humphrey, Tim Clutton-Brock, Louise Johnson, Christopher Graham, Geoff Parker i Robert Trivers poddali konstruktywnej krytyce poszczególne rozdziały lub w inny sposób udzielili mi kompetentnej rady. Pat Searle i Stephanie Verhoeven nie tylko znakomicie pisały na maszynie, ale sprawiały wrażenie, że robią to z przyjemnością, co również było dla mnie zachętą. Na końcu chciałbym podziękować Michaelowi Rodgersowi z Oxford University Press, który nie tylko zredagował moje dzieło, ale na każdym etapie jego powstawania dawał z siebie daleko więcej, niż wymagały tego obowiązki.

RICHARD DAWKINS


PRZEDMOWA DO DRUGIEGO WYDANIA

 

W kilkanaście lat od wydania Samolubnego genu jego główne przesłanie stało się wiedzą podręcznikową. Jest to paradoks, choć nie zamierzony. To nie była jedna z tych książek, które w momencie publikacji uznawane są za rewolucyjne, a dopiero potem stopniowo zyskują zwolenników, by w końcu stać się tak ortodoksyjnymi, że wszyscy zastanawiają się, czemu spowodowały ongiś takie zamieszanie. Przeciwnie. Od samego początku recenzje tej książki były zadowalająco pozytywne, nie uważano jej też za kontrowersyjną. Musiały minąć lata, nim zyskała sobie reputację książki kontrowersyjnej, i dopiero teraz powszechnie ocenia się ją jako skrajnie radykalną. Ale w miarę upływu tych wszystkich lat, podczas których zyskiwała opinię książki kontrowersyjnej, jej faktyczna zawartość zdawała się coraz to mniej radykalna, wchodząc stopniowo do powszechnego obiegu.

Teoria samolubnego genu jest teorią darwinowską, choć przedstawioną w sposób inny niż uczynił to Darwin. Ufam jednak, że Darwin natychmiast zauważyłby trafność tego ujęcia i że by się nim zachwycił. W istocie jest to logiczna kontynuacja ortodoksyjnego neodarwinizmu, tyle że przedstawiona w odnowionej postaci. Miast koncentrować się na pojedynczym organizmie, prezentuje spojrzenie na przyrodę z perspektywy genu. Jest to więc tylko inny sposób postrzegania, a nie inna teoria. Na pierwszych stronach książki The Exdended Phenotype [Rozszerzony fenotyp] wyjaśniłem to za pomocą metafory sześcianu Neckera.

Choć jest to dwuwymiarowy wzór farby drukarskiej na papierze, odbieramy go jako przezroczysty trójwymiarowy sześcian. Wystarczy wpatrywać się w niego przez kilka sekund, a zmieni swoją orientację w przestrzeni. Po dalszych kilku sekundach wpatrywania się, powróci do poprzedniej. Obydwa wyobrażenia są jednakowo zgodne z dwuwymiarowym obrazem na siatkówce, toteż mózg bez trudu może między nimi oscylować. Oba są jednakowo poprawne. Moją tezą było to, że na dobór naturalny można patrzeć na dwa sposoby, pod kątem genu albo indywidualnego osobnika. Dwa spojrzenia na tę samą prawdę - równoważne sobie, o ile właściwie się je rozumie. Można krążyć swobodnie pomiędzy tymi dwoma podejściami, pozostając cały czas w obrębie neodarwinizmu.

Myślę teraz, że ta metafora była zbyt ostrożna. Często najważniejszym dokonaniem naukowca nie jest wysunięcie nowej teorii czy odkrycie nowych faktów, ale znalezienie nowej perspektywy dla znanych już teorii i faktów. Model sześcianu Neckera jest mylący, ponieważ sugeruje, że oba sposoby widzenia są równie dobre. Metafora ta jest jednak w jakimś stopniu trafna: punkty widzenia, inaczej niż teorie, nie są weryfikowalne eksperymentalnie; nie możemy się odwołać do znanych nam kryteriów prawdy i fałszu. Ale zmieniając punkt widzenia, można w sprzyjających okolicznościach dokonać czegoś ważniejszego niż sformułowanie nowej teorii. Można dać początek całkiem nowemu klimatowi myślenia, w którym narodzi się wiele ekscytujących i dających się zweryfikować teorii, układających w logiczną całość niezrozumiałe dotąd fakty. Metafora sześcianu Neckera pomija to całkowicie. Oddaje jedynie myśl o przeskoku w percepcji, ale nie ujawnia całej jego doniosłości. Tymczasem to, o czym mówimy, nie jest przeskokiem do innego, równoważnego punktu widzenia, lecz wręcz przeobrażeniem.

Nie zabiegam o przypisanie mojej skromnej pracy aż takiej rangi. Tym niemniej to z tego właśnie powodu wolę nie czynić ostrych podziałów między nauką a jej „popularyzacją”. Objaśnianie idei, które do tej pory ukazywały się jedynie w literaturze fachowej jest trudną sztuką. Wymaga nowych, trafiających w sedno sformułowań i odkrywczych metafor. Jeśli zajdzie się w nowatorstwie języka i metafory dostatecznie daleko, można odnaleźć nowy, nie znany dotąd punkt widzenia. Ten zaś, jak to przed chwilą argumentowałem, może się stać niezależnym, oryginalnym wkładem w naukę. Einstein z pewnością nie był popularyzatorem, ja jednak często miałem uczucie, że jego nośne metafory miały nie tylko służyć pomocą nam maluczkim, lecz były czymś więcej. Czy aby nie zasilały także jego twórczego geniuszu?

Postrzeganie darwinizmu z perspektywy genu jest obecne w pismach R. A. Fishera i innych wielkich pionierów neodarwinizmu z wczesnych lat trzydziestych, ale dopiero w latach sześćdziesiątych zostało wyrażone wprost przez W. D. Hamiltona i G. C. Williamsa. Dla mnie ich intuicja miała wartość wizjonerską. Wyrażali się jednak w sposób, jak dla mnie, zbyt lakoniczny, zbyt ściszonym głosem. Całym sercem i umysłem byłem przekonany, że po rozwinięciu i rozbudowaniu teoria ta potrafiłaby zaprowadzić porządek we wszystkim, co dotyczy życia. Napisanie książki propagującej spojrzenie na ewolucję z perspektywy genu stało się więc moim pragnieniem. Postanowiłem skoncentrować się w niej na przykładach z dziedziny zachowań społecznych, by przeciwdziałać dominującemu w powszechnym odbiorze darwinizmu nieświadomemu myśleniu w kategoriach doboru grupowego. Zacząłem pisać w 1972 roku, w czasie kryzysu paliwowego, podczas którego z powodu limitowania energii musiałem przerwać swoje prace badawcze. Niefortunnie (dla książki) przestano wyłączać prąd, kiedy napisałem zaledwie dwa rozdziały, więc odłożyłem dzieło na półkę do czasu uzyskania w 1975 roku płatnego urlopu naukowego, który pozwolił mi zawiesić prowadzenie pracy eksperymentalnej i zająć się dokończeniem książki. Tymczasem teoria uległa rozbudowaniu, Zwłaszcza przez Johna Maynarda Smitha i Roberta Triversa. Z perspektywy czasu widzę, że był to jeden z tych niezwykłych okresów, gdy nowe idee dosłownie kłębią się w powietrzu. Pisząc Samolubny gen, miałem rozgorączkowany umysł i popadłem w ekscytację.

Gdy wydawnictwo Oxford University Press zwróciło się do mnie z zamówieniem drugiego wydania tej książki, nalegano, bym nie dokonywał gruntownego, strona po stronie, przeglądu i przeredagowania. Jest wiele książek, które od początku przeznaczone są do wielokrotnych wznowień, ale Samolubny gen do nich nie należy. Pierwsze wydanie miało walor młodzieńczości dzięki czasom, w których zostało napisane. Zza granicy docierał wtedy powiew rewolucji, czar przedświtu Wordswortha. Żal odmieniać „dziecko” zrodzone w tamtych czasach, tuczyć je nowymi faktami, szpecić komplikacjami i zastrzeżeniami. Tak więc tekst oryginalny miał pozostać bez zmian, ze wszystkimi potknięciami i dyskryminującymi płeć zaimkami osobowymi. Poprawki, odpowiedzi i uzupełnienia miały być zamieszczone w notach na końcu książki. Należało też dopisać dwa nowe rozdziały na tematy, których nowatorstwo mogłoby w swoim czasie rozbudzić nastroje rewolucyjne. Efektem były rozdziały 12 i 13. Inspirację do nich zaczerpnąłem z dwóch książek z tej samej dziedziny, które w tych latach najbardziej mnie zafascynowały: z The Euolution of Cooperation [Ewolucja współpracy] Roberta Axelroda, ponieważ zdaje się oferować pewną nadzieję co do naszej przyszłości, oraz z własnej The Extended Phenotype, ponieważ moje życie było przez te lata przez nią zdominowane, a także dlatego, że jest to przypuszczalnie najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek wyszła spod mego pióra.

Tytuł Uprzejmi finiszują jako pierwsi zapożyczyłem z programu Horizon, który zaprezentowałem w 1985 roku w telewizji BBC. Był to pięćdziesięciominutowy dokument, wyprodukowany przez Jeremy’ego Taylora, o zastosowaniu teorii gier do zagadnień ewolucji współdziałania u zwierząt. Zarówno ten film, jak i następny przez niego wyprodukowany - The Blind Watchmaker [Ślepy zegarmistrz] - sprawił, że nabrałem większego szacunku dla jego zawodu. Twórcy programu Horizon (niektóre ich programy można zobaczyć w Ameryce pod zmienioną nazwą Nova) stają się nierzadko znawcami w dziedzinie, nad którą właśnie pracują. Mojemu doświadczeniu bliskiej współpracy z Jeremy’m Taylorem i zespołem Horizon rozdział 12 zawdzięcza więcej niż tylko tytuł, i jestem im za to wdzięczny.

Ostatnio dowiedziałem się o fakcie, wobec którego trudno przejść obojętnie: oto istnieją wpływowi naukowcy mający zwyczaj dopisywania się do publikacji, w których tworzeniu nie mieli żadnego udziału. Okazuje się, że wielu profesorów domaga się podania ich nazwisk jako współautorów pracy tylko dlatego, że udostępnili przestrzeń laboratoryjną, dali pieniądze i czytając rękopis dokonali poprawek redakcyjnych.

Z tego co wiem, uznanie, jakim darzeni są liczni naukowcy osiągnięte zostało wyłącznie dzięki pracy ich studentów i kolegów! Nie wiem, jak walczyć z taką nieuczciwością. Być może, wydawcy czasopism powinni żądać podpisanego oświadczenia na temat wkładu każdego z autorów w publikowaną pracę. Ale to tylko uwaga na marginesie. Podniosłem ten problem dla kontrastu, by pokazać sytuację wręcz przeciwną. Helena Cronin zrobiła tak wiele, by ulepszyć każdy wiersz, każde słowo, że powinna być, choć zdecydowanie odmówiła, współautorem nowo napisanych partii tej książki. Jestem jej za to głęboko wdzięczny i niepocieszony, że mogę swoje uznanie wyrazić tylko w ten sposób. Dziękuję również Markowi Ridleyowi, Marian Dawkms i Alanowi Grafenowi za rady i konstruktywną krytykę poszczególnych działów. A Thomasowi Websterowi, Hilary McGlynn i innym pracownikom wydawnictwa Oxford University Press za pogodne znoszenie moich fanaberii i ciągłego niedotrzymywania przeze mnie terminów.

RICHARD DAWKINS


ROZDZIAŁ 1

SKĄD SIĘ WZIĘLI LUDZIE?

 

Życie rozumne na planecie dojrzewa dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy uświadomi sobie przyczyny swojego własnego istnienia. Jeśli kiedykolwiek odwiedzą Ziemię istoty stojące wyżej od nas, ich pierwsze pytanie, mające na celu określenie stopnia rozwoju naszej cywilizacji, będzie brzmiało: „Czy odkryli już ewolucję?” Organizmy żywe istniały na Ziemi, nie wiedząc dlaczego istnieją, przez ponad trzy miliardy lat, nim wreszcie w głowie jednego z nich zaświtała prawda. Był nim Karol Darwin. Trzeba przyznać, że prawdy tej domyślali się i inni, ale to Darwin jako pierwszy dokonał spójnego i rzeczowego wyjaśnienia przyczyn naszego powstania. To Darwin sprawił, że na pytanie, które posłużyło jako tytuł tego rozdziału, możemy dać dociekliwemu dziecku rozsądną odpowiedź. Odpowiadając na tak fundamentalne pytania: Czy życie ma jakikolwiek sens? Po co istniejemy? Kim jest człowiek? - już nie musimy odwoływać się do sił nadprzyrodzonych. Po postawieniu ostatniego z tych pytań, wybitny zoolog G. G. Simpson wyraził się następująco: „Chciałbym zwrócić uwagę, że wszystkie próby odpowiedzi na to pytanie, datowane przed 1859 rokiem, są bezwartościowe i będzie lepiej, jeśli zignorujemy je całkowicie”. [Przypisy autora znajdują się na końcu książki, s. 363-446 (przyp. red.).]

Choć dziś teoria ewolucji może być w takim samym stopniu podawana w wątpliwość, jak teoria o obrocie Ziemi wokół Słońca, wszystkie konsekwencje rewolucji darwinowskiej nie są jeszcze powszechnie uświadamiane. Zoologia jest wciąż skromnie reprezentowanym kierunkiem na uniwersytetach, a nawet ci, którzy decydują się na jej studiowanie, podejmują swoją decyzję, nie doceniając jej głębokiej filozoficznej doniosłości. Filozofię i tak zwane nauki humanistyczne wciąż wykłada się tak, jakby Darwin nigdy nie istniał. Bez wątpienia ten stan zmieni się z upływem czasu. Tak czy owak, książka ta nie jest pomyślana jako argumentacja na rzecz darwinizmu w ogóle. Zajmie się natomiast analizą skutków teorii ewolucji wobec pewnego konkretnego zagadnienia. Moim zamiarem jest rozważenie biologii egoizmu i altruizmu.

Poza czysto akademickim zainteresowaniem tym tematem oczywiste jest jego znaczenie z ludzkiego punktu widzenia. Dotyka on każdego aspektu naszego życia społecznego, naszej miłości i nienawiści, walki i współdziałania, dawania i odbierania, naszej zachłanności i hojności. W książce Lorenza On Aggression [Wyd. polskie: Konrad Lorenz: Tak zwane zło, tłum. Zuzanna Stromenger, PIW, Warszawa 1975], czy Ardreya The Social Contract [Umowa społeczna], bądź Eibla-Eibesfeldta Loue and Hate [Wyd. polskie: Irenaus Eibl-Eibesfeldt: Miłości nienawiść, tłum. Zuzanna Stromenger, PWN, Warszawa 1987] można doszukiwać się wyjaśnienia tych zagadnień. Kłopot polega na tym, że autorzy ci się mylą - całkowicie i kompletnie. Ich błąd polega na niezrozumieniu mechanizmów działania ewolucji. Przyjęli fałszywe założenie, że w ewolucji ważne jest dobro gatunku (czyli grupy), a nie dobro jednostki (lub genu). Krytyka wyrażona przez Ashley Montagu pod adresem Lorenza jako „bezpośredniego spadkobiercy dziewiętnastowiecznych myślicieli postrzegających przyrodę jako »arenę krwawych walk na kły i pazury«“ zakrawa na ironię. O ile dobrze pojmuję rozumienie ewolucji przez Lorenza, zgodziłby się on w pełni z Montagu, że implikacje zawarte w tym sławnym powiedzeniu Tennysona należy odrzucić. Ja jednak - przeciwnie niż oni oboje - uważam, że powiedzenie „arena krwawych walk na kły i pazury” dobrze oddaje nasze współczesne pojmowanie doboru naturalnego.

Nim przejdę do samych rozważań, chciałbym pokrótce wyjaśnić, jakiego rodzaju będą te rozważania, a także - czego w nich nie znajdziecie. Gdyby ktoś nam powiedział, że pewien człowiek wiódł długie i szczęśliwe życie w świecie gangsterów w Chicago, mielibyśmy podstawy, by zaliczyć go do określonej kategorii ludzi. Moglibyśmy oczekiwać, że będzie to „twardy” facet, który umie szybko pociągać za spust i potrafi zjednywać sobie lojalnych przyjaciół. Wprawdzie rozumowanie to mogłoby okazać się błędne, jednak jeśli wie się co nieco na temat warunków, w których dany człowiek nie tylko przetrwał, ale i nieźle się miał, można z tego wysnuć pewne wnioski o jego charakterze. Myślą przewodnią tej książki jest pogląd, że zarówno my, jak i inne zwierzęta, jesteśmy maszynami stworzonymi przez nasze geny. Podobnie jak dobrze prosperujący chicagowscy gangsterzy, nasze geny przetrwały w świecie wielkiej konkurencji, w niektórych przypadkach przez miliony lat. I to upoważnia nas do przypisania naszym genom określonych cech. Będę się starał wykazać, że najważniejszą cechą, jakiej można oczekiwać u dobrze prosperującego genu, jest bezwzględny egoizm. Egoizm genu prowadzi na ogół do egoizmu w zachowaniach osobniczych. Tym niemniej, jak się przekonamy, w pewnych sytuacjach najlepszą drogą do osiągnięcia własnych egoistycznych celów jest praktykowanie ograniczonej formy altruizmu na poziomie osobniczym. W zdaniu tym słowa „w pewnych” i „ograniczonej” są bardzo ważne. Obojętnie bowiem, jak bardzo chcielibyśmy, by było inaczej, miłość powszechna i dobro gatunku jako całości są pojęciami, które po prostu nie mają ewolucyjnego sensu.

Zbliżamy się tym samym do pierwszej kwestii, w której ta książka nie będzie zajmować stanowiska. Nie jestem rzecznikiem moralności opartej na zasadach ewolucji1. Opisuję mechanizmy działania ewolucji, ale nie udzielam wskazówek moralnych co do postępowania nas, ludzi. Kładę na to taki nacisk, bo jestem świadom niebezpieczeństwa, że zostanę źle zrozumiany przez tych, wciąż nazbyt licznych, nie potrafiących dostrzec różnicy między wyrażaniem poglądu na temat rzeczywistego stanu rzeczy a orędowaniem za stanem rzeczy, który uważa się za pożądany. Osobiście uważam, że bardzo nieprzyjemnie byłoby żyć w ludzkiej społeczności zorganizowanej jedynie według genowego prawa uniwersalnego: bezwzględnego egoizmu. Ale niestety, bez względu na to, jak bardzo byśmy nad czymś ubolewali, owo coś nie przestanie być faktem. Intencją moją jest napisać tę książkę tak, by była interesująca, ale jeśli chciałbyś wydobyć z niej przesłanie moralne, czytaj ją jak ostrzeżenie. Pamiętaj, że jeśli podobnie jak ja pragniesz budować społeczeństwo, w którym jednostki z ochotą i bez egoizmu współpracują dla wspólnego dobra, nie oczekuj wskazówek od biologii. Próbujmy nauczać hojności i altruizmu, albowiem z urodzenia jesteśmy egoistami. Starajmy się dociec, do czego zdolne są nasze samolubne geny, a wówczas, być może, uda się nam pokrzyżować im plany - o czym żaden inny gatunek nie mógłby nawet marzyć.

Nawiązując do uwag o nauczaniu: fałszywe, acz często spotykane, jest mniemanie, że cechy odziedziczone genetycznie są z definicji ostateczne i nie mogą podlegać modyfikacji. Wprawdzie geny mogą nakazywać nam egoizm, ale przecież nie jesteśmy zmuszeni przestrzegać ich nakazów przez całe życie. Trudniej jest nauczyć się altruizmu, skoro cecha ta nie może być zaprogramowana genetycznie. Człowiek jako jedyny wśród zwierząt został zdominowany przez kulturę, przekazywaną zarówno poprzez kształcenie, jak i inne, najróżniejsze oddziaływania. Niektórzy skłonni są przypisywać kulturze tak przemożny wpływ, że uważają geny, obojętnie czy są one samolubne, czy też nie, za niemal nieistotne dla zrozumienia ludzkiej natury. Wielu jednak nie zgadza się z tym poglądem. Wszystko zależy od stanowiska zajmowanego w kwestii: „cechy wrodzone a wychowanie”, rozważającej determinanty cech człowieka. Tu dotykam drugiej kwestii, której w tej książce nie poruszam: pisząc ją, nie miałem zamiaru zajmować stanowiska w powyższej kontrowersji. Mam oczywiście swoje zdanie na ten temat, nie zamierzam go jednak ujawniać w stopniu większym niż to konieczne dla przedstawienia mojego poglądu na kulturę, co uczynię w ostatnim rozdziale. Jeśli nawet okaże się, że geny naprawdę nie mogą mieć wpływu na kształtowanie się współczesnych ludzkich zachowań, jeśli naprawdę jesteśmy pod tym względem wyjątkiem wśród zwierząt, to i tak interesujące jest zbadanie tej zasady, od której tak niedawno staliśmy się wyjątkiem. A jeśli nasz gatunek nie jest aż tak wyjątkowy, za jaki chcielibyśmy go uważać, zbadanie tej zasady staje się tym ważniejsze.

I kwestia trzecia: książka ta nie jest szczegółowym opisem zachowań człowieka, ani żadnego innego gatunku zwierząt. Konkretnych danych używam jedynie przykładowo, jako ilustracji. Nie będę mówił: „Analizując zachowanie pawianów, można stwierdzić, że jest ono egoistyczne; prawdopodobne jest więc, że zachowanie człowieka jest również egoistyczne”. Sens mojego argumentu z „gangsterem z Chicago” jest inny. Można go wyrazić następująco. Ludzie i pawiany wyewoluowały drogą doboru naturalnego. Jeśli rozważyć sposób działania doboru naturalnego, wydaje się oczywiste, że wszystko, co powstało drogą takiego doboru, powinno być samolubne. Obserwując zachowanie pawianów, ludzi i wszelkich innych żywych istot, powinniśmy więc oczekiwać, że okażą się egoistami. Jeśli nasze oczekiwania się nie sprawdzą, jeśli w zachowaniu człowieka dostrzeżemy prawdziwy altruizm, będzie to sygnał, że natrafiliśmy na coś intrygującego, coś co wymaga wyjaśnienia.

By móc kontynuować nasze rozważania, potrzebna jest nam definicja. O danym osobniku, powiedzmy o pawianie, można powiedzieć, że postępuje altruistycznie, jeśli kosztem własnego dobra działa dla dobra innego osobnika. Zachowanie egoistyczne polega zaś na czymś dokładnie przeciwnym. „Dobro” definiujemy jako „szansę przetrwania”, nawet jeśli wpływ konkretnego czynu na rzeczywiste rokowania co do życia lub śmierci są tak małe, że wydają się bez znaczenia. Jednym z zaskakujących wniosków płynących ze współczesnej wersji teorii Darwina jest ten, że pozornie błahe i niewiele znaczące oddziaływania wpływające na szansę przetrwania mają potencjalnie wielki wpływ na ewolucję. A dzieje się tak, ponieważ oddziaływania te mogą wywierać swój wpływ w niezwykle długim czasie.

Ważne jest, by zdać sobie sprawę, że takie definicje altruizmu i egoizmu nie mają charakteru intencjonalnego, lecz behawioralny. Nie zajmuję się tu bowiem psychologią pobudek działania. Nie zamierzam rozważać, czy ludzie, którzy zachowują się altruistycznie, w istocie czynią to z ukrytych lub nie w pełni uświadomionych pobudek egoistycznych. Może tak, a może nie, a może nigdy się tego nie dowiemy, ale nie o tym traktuje ta książka. Moja definicja ogranicza się jedynie do tego, czy skutek danego czynu zmniejsza czy zwiększa szansę przeżycia domniemanego altruisty oraz szansę przeżycia domniemanego beneficjenta.

Wykazanie wpływu zachowania na zdolność do przetrwania w długiej skali czasowej jest skomplikowanym zadaniem. W praktyce, by móc zastosować definicję do rzeczywistych zachowań, zawsze należy obwarować ją słowem „wydaje się”. Czyn wydaje się altruistyczny, jeśli, jak sądzimy, zwiększa (choćby w niewielkim stopniu) możliwość śmierci altruisty i szansę przeżycia biorcy. Często czyny pozornie altruistyczne okazują się, po dokładniejszym zbadaniu, zawoalowanym egoizmem. Powtarzam jeszcze raz: nie mam tu na myśli skrycie egoistycznych motywów danego czynu, lecz to, że jego rzeczywisty wpływ na szansę przeżycia beneficjenta jest inny, niż sądziliśmy pierwotnie.

Oto kilka przykładów zachowań, które wydają się egoistyczne lub altruistyczne. Analizując zachowanie własnego gatunku, trudno byłoby stłumić skłonność do doszukiwania się świadomych motywów, toteż wybrane przeze mnie przykłady dotyczą zachowania innych zwierząt. Zacznę od przedstawienia ich rozmaitych zachowań egoistycznych.

Mewy śmieszki gniazdują w wielkich koloniach, a ich gniazda odległe są od siebie o metr lub niewiele więcej. Pisklęta tuż po wykluciu się są małe, bezbronne i mogą stać się łatwym żerem. Zdarza się bardzo często, że mewa, doczekawszy się odpowiedniego momentu, kiedy jej sąsiad zaprzestał na chwilę strzec swego gniazda lub odfrunął na połów, chwyta jego pisklę i połyka je w całości. Jest to dla niej dobry pożywny posiłek, zdobyty bez trudu związanego z łowieniem ryb i konieczności pozostawiania bez opieki własnego gniazda.

Znacznie lepiej znany jest makabryczny kanibalizm samic modliszek. Te duże drapieżne owady na ogół żywią się mniejszymi, takimi jak muchy, ale atakują w zasadzie wszystko, co się rusza. W czasie godów samiec ostrożnie podkrada się do samicy, pokrywa ją i kopuluje. Samica zaś, jeśli tylko jej się to uda, zjada go, zaczynając od odgryzienia mu głowy. Może go zaatakować, gdy samiec się zbliży albo gdy ją pokrywa, albo też już po rozdzieleniu. Z punktu widzenia samicy wydawałoby się, że rozsądniej by postąpiła, zjadając samca po kopulacji. Okazuje się jednak, że utrata głowy nie pozbawia pozostałej reszty ciała samca popędu płciowego. Możliwe nawet, że odgryzając samcowi głowę, samica poprawia jego sprawność seksualną, ponieważ głowa owadów jest siedliskiem pewnych hamujących centrów nerwowych.* Skoro tak, to jest to jeszcze jedna, dodatkowa korzyść. Pierwszą jest naturalnie smaczna przekąska.

Słowo „egoistyczny” wydawać się może zbyt łagodne dla określenia tak skrajnych przypadków, jak kanibalizm, tym niemniej do naszej definicji kanibalizm pasuje znakomicie. Być może, bliższe nam będzie - przytaczane często – tchórzliwe zachowanie pingwinów cesarskich żyjących na Antarktydzie. Widywano je, jak stały tuż nad wodą, zwlekając z zanurkowaniem w obawie przed fokami. Gdyby którykolwiek z nich zanurkował, pozostałe wiedziałyby już, czy była w pobliżu foka, czy nie. Oczywiście, żaden z nich nie chce stać się królikiem doświadczalnym, a więc wszystkie czekają, a czasami nawet starają się zepchnąć jeden drugiego do wody.

Najczęściej jednak zachowanie egoistyczne polega po prostu na odmowie podzielenia się jakimś cennym dobrem, takim jak jedzenie, terytorium czy partner seksualny. A oto przykłady zachowań, które wydają się altruistyczne.

Żądlenie pszczół robotnic jest bardzo skuteczną obroną przed rabusiami miodu. Ale pszczoły, które użądlą, to kamikadze. W akcie użądlenia istotne dla życia narządy zostają wydarte z ciała pszczoły, która wkrótce potem umiera. Jej samobójcza misja może wprawdzie uratować istotne dla życia roju zasoby żywności, ale ona sama nie może już z nich korzystać, bo ginie. Jest to, zgodny z naszą definicją, przykład zachowania altruistycznego. Pamiętajmy bowiem, że nie interesują nas świadome motywy; zarówno tu, jak i w przykładach egoizmu, mogą one być obecne lub nie, ale z naszą definicją nie mają związku. Poświęcenie swojego życia dla przyjaciół jest naturalnie altruizmem, ale jest nim również podjęcie dla nich choćby niewielkiego ryzyka. Wiele drobnych ptaków na widok lecącego drapieżnika, którym może być jastrząb, wydaje charakterystyczny „okrzyk ostrzegawczy”: jest to dla całego stada sygnał do wykonania odpowiedniego uniku. Są pośrednie dowody na to, że ptak wydający taki okrzyk znajduje się w większym niebezpieczeństwie, ponieważ zwraca uwagę drapieżnika przede wszystkim na siebie. Jest to tylko niewielkie dodatkowe ryzyko, tym niemniej, przynajmniej na pierwszy rzut oka, kwalifikuje się ono w myśl naszej definicji do miana czynu altruistycznego. Najpowszechniejszy i najłatwiejszy do zauważenia przejaw altruizmu u zwierząt prezentują rodzice, najczęściej matki, wobec dzieci. Inkubują je w gniazdach lub we wnętrzu swojego ciała, karmią, wkładając w to olbrzymi wysiłek, i narażają się na wiele niebezpieczeństw, chroniąc je przed drapieżnikami. Przytoczę tylko jeden znaczący przykład. Wiele ptaków gniazdujących na ziemi na widok zbliżającego się drapieżnika, którym może być lis, wykonuje manewr tak zwanego odwodzenia. Ptak rodzic oddala się od gniazda, kuśtykając i odginając jedno ze skrzydeł tak, jakby było złamane. Drapieżnik znęcony łatwą zdobyczą zostaje odwiedziony od gniazda z pisklętami. W odpowiednim momencie ptak zaprzestaje symulacji i ulatuje w powietrze, w porę unikając paszczy lisa. Przypuszczalnie uratował w ten sposób życie piskląt, ale ryzykował własne.

Nie zamierzam dowodzić swoich tez opowieściami z życia zwierząt. Wyselekcjonowane przykłady nigdy nie są wiarygodnym dowodem dla użytecznych uogólnień. Opowieści te przytaczam jedynie po to, by zilustrować sens pojęcia zachowania altruistycznego i samolubnego na poziomie osobniczym. W książce tej przedstawię, w jaki sposób egoizm i altruizm osobniczy może być wyjaśniony za pomocą fundamentalnego prawa, które nazwałem egoizmem genu. Przede wszystkim jednak muszę się uporać ze szczególnie mylącą definicją altruizmu, ponieważ jest ona szeroko rozpowszechniona, a nawet nagminnie naucza się jej w szkołach.

Definicja altruizmu oparta jest na nieporozumieniu, o którym już miałem okazję wspomnieć. Przyjęto bowiem tezę, że celem powstających istot żyjących jest działanie „dla dobra gatunku” lub „dla dobra grupy”. Nietrudno zgadnąć, w jaki sposób pojawiła się ta idea w biologii. Znaczną część życia zwierzęta poświęcają rozmnażaniu, a większości obserwowanych w naturze aktów altruistycznego poświęcenia się dokonują rodzice wobec swoich młodych. Zwrot „przedłużanie gatunku” jest eufemizmem często stosowanym na określenie rozmnażania i jest ono niezaprzeczalnie jego konsekwencją. Wystarczy jedynie niewielkie nagięcie logiki toku rozumowania, by wywnioskować, że rozmnażanie „służy” przedłużaniu gatunku. Stąd już tylko jeden fałszywy krok do konkluzji, że zwierzęta na ogół postępują w sposób sprzyjający przedłużaniu gatunku. Altruizm wobec innych osobników własnego gatunku wydaje się więc naturalny.

Ten tok myślenia da się przełożyć na pojęcia darwinowskie w taki oto przybliżony sposób. Ewolucja działa poprzez dobór naturalny, a dobór naturalny oznacza większe szanse przetrwania dla „najlepiej przystosowanych”. Ale, czy najlepiej przystosowanych osobników czy szczepów, a może gatunków, a może jeszcze czegoś innego? Dla pewnych celów nie jest to tak naprawdę istotne, ale gdy mówimy o altruizmie, staje się wręcz kluczowe. Jeśli w tej, jak to określił Darwin, walce o istnienie współzawodniczą gatunki, wtedy osobnik byłby pionkiem w grze, poświęcanym, gdy wymaga tego nadrzędny interes gatunku jako całości. Mówiąc precyzyjniej, grupa – gatunek czy populacja wewnątrz gatunku, której poszczególni członkowie są gotowi do poświęcenia siebie dla jej dobra – jest w mniejszym stopniu zagrożona wygaśnięciem niż grupa rywalizująca, której członkowie stawiają swój egoistyczny interes na pierwszym miejscu. W ten sposób świat zaczynają stopniowo zaludniać grupy składające się z osobników skłonnych do poświęceń. Jest to teoria „doboru grupowego”, przez długi czas uważana za słuszną przez biologów nie obeznanych ze szczegółami teorii ewolucji. Opisana została w sławnej książce V. C. Wynne’a-Edwardsa, a następnie spopularyzowana przez Roberta Ardreya w książce The Social Contract. Alternatywna, klasyczna teoria nosi nazwę „doboru osobniczego”, choć ja osobiście wolę mówić o „doborze genowym”.

Na argumenty przedstawione powyżej zwolennik teorii „doboru osobniczego” dałby natychmiast następującą odpowiedź. Nawet w populacji altruistów prawie na pewno znajdzie się grupka odszczepieńców odmawiających poświęceń. A choćby był to tylko jeden samolubny buntownik gotów czerpać korzyści z altruizmu innych, z definicji ma on większe od nich szanse na przeżycie i posiadanie potomstwa. Potomstwo to będzie dziedziczyć jego samolubne cechy. I po kilku generacjach tego naturalnego doboru „altruistyczna grupa” zostanie zdominowana przez samolubnych osobników i będzie nie do odróżnienia od grupy egoistycznej. Nawet jeśli założymy mało prawdopodobną możliwość, że początkowo istnieć będą grupy czysto altruistyczne, bez odszczepieńców, trudno sobie wyobrazić, co mogłoby powstrzymać egoistycznych osobników od imigracji z sąsiednich samolubnych grup i - poprzez mieszane małżeństwa - skażenia czystości grup altruistycznych.

Zwolennik teorii doboru osobniczego przyznałby, że grupy rzeczywiście mogą wymierać i na proces ten ma wpływ zachowanie osobników w grupie. Przyznałby też zapewne, że gdyby tylko osobniki danej grupy miały zdolność przewidywania, uświadomiłyby sobie, że na dłuższą metę w ich własnym interesie leży powściągnięcie egoistycznej zachłanności dla uchronienia grupy przed unicestwieniem. Ile razy w ostatnich latach powtarzano te słowa ludziom pracy w Wielkiej Brytanii? Lecz w porównaniu z ostrą, zaciętą walką w rywalizacji osobniczej wymieranie grup jest procesem powolnym. Nawet gdy grupa powoli i nieubłaganie zmierza ku destrukcji, samolubne jednostki na krótką metę świetnie prosperują kosztem altruistów. Obywatele Wielkiej Brytanii nie muszą być obdarzeni zdolnością przewidywania, choć w zasadzie mogliby przejawiać tę cechę, ewolucja natomiast jest wobec przyszłości ślepa.

Teoria doboru grupowego ma już obecnie niewielu zwolenników wśród rozumiejących ewolucję biologów, mimo to wciąż zachowuje swoje silne intuicyjne oddziaływanie. Kolejne pokolenia studentów przybywające ze szkół, by studiować zoologię, ze zdumieniem dowiadują się, że teoria ta wcale nie jest poglądem powszechnie obowiązującym. Trudno mieć o to do nich pretensje, skoro w Nufpeld Biology Teachers’ Guide, napisanym dla nauczycieli biologii wyższego stopnia w Wielkiej Brytanii, czytamy: „U zwierząt wyższych zachowanie może przybierać formę samobójstwa osobniczego dla zapewnienia przetrwania gatunku”. Anonimowy autor tego przewodnika jest błogo nieświadomy faktu, że powiedział coś kontrowersyjnego. A przy tym znajduje się w doborowym towarzystwie noblistów. Konrad Lorenz w książce Tak ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin