Zbych Andrzej - Stawka większa niż życie t 2.doc

(1632 KB) Pobierz
www.scan-dal.prv.pl

 

 

ANDRZEJ ZBYCH

 

 

 

 

 

 

 

 

STAWKA WIĘKSZA

NIŻ ŻYCIE

 

                               I

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

DRUGIE URODZINY

 

 

1

 

Umówił się z Pierre'em, że zapadną w kartoflisku pod­czas drogi powrotnej. To była spora szansa. Wachmani o tej porze są już zmęczeni, tłum przymusowych robotników, który powinien maszerować w karnych trój­kach, po dwunastu godzinach morderczej harówki ciągnie osowiały; każdy myśli tylko o tym, aby jak najszyb­ciej znaleźć się w domu, jeśli domem można nazwać otoczony drutem kolczastym czworobok baraków, w których zgromadzono kilkuset cudzoziemskich robot­ników, zatrudnionych w stoczni remontowej Kriegsmarine w Królewcu. Jest więc szansa, że żaden ze współ­więźniów nie zauważy ucieczki, a jeśli nawet, to zapewne pomyśli, że tych dwóch zwariowało zupełnie, bo prze­cież ucieczki kończą się zwykle jednakowo: po paru dniach, a po tygodniu najpóźniej, przyprowadzają z po­wrotem takiego, któremu — jak mawia w takich okazjach lagerFuehrer Artzt - znudziło się spokojne życie w tym cichym, przyjemnym obozie i który pragnie zakosztować prawdziwego niemieckiego obozu koncentracyjnego...

Bo istotnie ten mały obóz, postawiony na ugorze pod Królewcem - ze strychu najwyższego baraku widać krań­cowy przystanek linii tramwajowej - nie jest prawdzi­wym niemieckim obozem. Staszek spodziewał się, że może być znacznie gorzej, kiedy aresztowano go w rodzinnej Kościerzynie. Już wtedy działał Stutthof Konzentrationlager, budzący postrach wśród pomorskich Polaków. Ale miał szczęście. Zaplombowany bydlęcy wagon minął Gdańsk, z którym tyle Staszka łączyło do­brych i złych wspomnień, i skierował się na wschód.

Znalazł się w tym niewielkim obozie, gdzie oczywiście nie cackają się z nimi, kawki z mleczkiem do łóżeczka nie podają, ale brukwiowej zupy z pływającymi gdzie­niegdzie okrawkami tłustego mięsa prawie do woli, chle­ba także sporo, pół kilograma dziennie. Rzecz w tym -Staszek szybko się połapał — zew obozie umieszczono wyłącznie młodych, zdrowych ludzi, dobierając ich na­wet pod kątem przygotowania technicznego. Być może wyznanie Staszka w kościerzyńskim gestapo, że przez cztery semestry studiował budownictwo okrętowe na Po­litechnice Gdańskiej, wyznanie, dodajmy, złożone płynną niemczyzną, zdecydowało o jego losie.

Wśród współtowarzyszy niedoli przeważali ludzie obyci z pracą w fabrykach, Staszek zaprzyjaźnił się z Felkiem, który był majstrem u warszawskiego Gerlacha, a człowiek, obok którego dostał pryczę, właśnie ten Pierre, z którym teraz omawiał ucieczkę, pracował przed wojną u Panharda jako skrawacz-narzędziowiec. Wielka machina wojny totalnej, proklamowanej przez wodza tysiącletniej Rzeszy, potrzebowała fachowców, bo wiele stanowisk przy obrabiarkach, frezarkach i szlifierkach stało pustych - ludzi, którzy przy nich pracowali, posła­no na fronty. A ktoś musiał produkować części zamien­ne do podziobanych przez angielskie pociski okrętów, więc stworzono ten obóz, o którym sami jego szefowie mawiali, że należy do najbardziej luksusowych miejsc Trzeciej Rzeszy. Bicie nie wchodziło tu do rytuału, oczy­wiście nierzadko człowiek obrywał kolbą, kiedy „post" miał akurat muchy w nosie, ale były to raczej szturch­nięcia niż ciosy, widocznie personel strzegący obozu otrzymał instrukcje, aby pensjonariuszy tych czterech odrutowanych baraków w miarę możliwości oszczędzać. Byli potrzebni przynajmniej do końca wojny. Rzesza postanowiła wycisnąć z nich wszystko, co się da, zanim zdecyduje się na ich unicestwienie. Właściwie można by w tym obozie doczekać końca wojny, bo oszczędzały ich nawet angielskie bomby, spadające w nieregularnych od­stępach czasu na Królewiec. LagerFuehrer Artzt, grubas bez prawej ręki, którą zdążył już stracić gdzieś w kam­panii francuskiej, usiłował być jowialny, co mu zresztą przychodziło bez trudu.

- Widzicie - powiadał - jak was oszczędzamy. Anglicy bombardują niemieckie miasto, a was umieściliśmy za miastem, żeby wam się, broń Boże, krzywda nie stała...

Oczywiście nic darmo. Względnie ludzkie warunki życia okupione są dwunastogodzinną harówką. Do tego dochodzi blisko godzinę trwająca droga powrotna, bo rano zawożą ich ciężarówkami.

Wielu się z tym pogodziło. Niektórzy nawet uznali, że wygrali los na loterii. Na przykład ci z Warthegau lub Pomorza. Ci, którzy stamtąd pochodzą, mają prawo prze­kazać część zarobionych marek pozostawionym rodzi­nom. Ich obecność tutaj chroni w jakimś stopniu, przy­najmniej tak sobie wyobrażają, najbliższych przed wysiedleniem. Ci chwalą sobie nawet obóz, uważając go za najmniejsze zło, jakie mogło im się przytrafić.

Ale Staszek od ośmiu miesięcy, to znaczy od momen­tu, gdy się tu znalazł, myśli o ucieczce. Co prawda on także pochodzi z Pomorza, ale nic nie może pomóc swo­im bliskim, których pochłonęła pierwsza fala hitlerow­skiego terroru w jesieni trzydziestego dziewiątego. Uciekł wtedy do Krakowa, potem do Warszawy.

Długo szukał kontaktu z jakąś organizacją, chciał iść do lasu, chciał się bić, ale konspiracja dopiero się rodziła, obejmowała swym zasięgiem niewielkie grupy, a wieści o regularnych leśnych oddziałach były bardziej poboż­nym życzeniem niż rzeczywistością... Kiedy wreszcie udało mu się nawiązać kontakt z organizacją, kiedy go zaprzysiężone i myślał, że nareszcie będzie mógł robić to, co robić powinien, po tym, co stało się z jego matką i ojczymem, z jego dalszymi krewnymi i bliskimi przy­jaciółmi, kazano mu wrócić do Kościerzyny. Miał tam się zamelinować, w razie potrzeby przyjąć Volkslistę i czekać na dalsze rozkazy. Tłumaczył, że chce walczyć z bronią w ręku, że chce zabijać ludzi, którzy zburzyli mu dom rodzinny... Na nic się to nie zdało. To był roz­kaz. Powinien zrozumieć, że organizacji potrzebni są ludzie świetnie znający język swego wroga, obeznani z terenem, inteligentni i odważni, którzy w razie potrze­by potrafią zorganizować grupę konspiracyjną czy siat­kę wywiadowczą. Ale nie doczekał się żadnego rozkazu. W trzy tygodnie po przyjeździe do Kościerzyny przy­szło gestapo i wylądował w tym właśnie małym obozie.

Mieli pryskać razem z Felkiem, z tym od Gerlacha. Chłopak był cwany, ukradł któremuś z robotników nie­mieckich jego papiery i czekał na sposobny moment. Sta­szek myślał właśnie, żeby uczynić coś w tym rodzaju, gdy którejś nocy obudziła ich wizyta gestapowców. Po­szli wprost do Felka. W sienniku znaleźli te dokumenty. Felek więcej nie wrócił. Po tym wydarzeniu skończyły się głośne rozmowy i półjawne planowanie ucieczek. Ktoś był kapusiem, niestety nie udało się ustalić, kto. W każ­dym razie cel administracji obozu został osiągnięty. Lu­dzie zamknęli się w sobie, długo się obwąchiwali, zanim jeden odezwał się do drugiego. Tak jak sobie życzył lagerFuehrer Artzt: „Pracować, pracować, nie myśleć o głupstwach...”

Musiało upłynąć parę miesięcy, zanim jego stosunki z Pierre'em, sąsiadem z pryczy obok, zacieśniły się do tego stopnia, że zaczęli przebąkiwać o ucieczce. To Pierre wła­śnie, kiedy pierwsze bariery wzajemnej nieufności zo­stały przełamane, powiedział Staszkowi:

-Wiesz, dlaczego wszyscy uciekający wpadali? Bo ucie­kali w niewłaściwą stronę. - I potem wyjaśnił: - Uciekali Polacy to zrozumiałe... Oni mają najbliżej. Żaden Francuz nie próbował, ani Czech, ani Jugosłowianin. A mimo to żadna ucieczka się nie udała...

Było szesnaście ucieczek. Większość w grupach dwu-, trzyosobowych, kilka indywidualnych. Uciekinierzy za­wsze wracali. Tylko raz ktoś nie wrócił, przywieziono jego zwłoki.

- To proste - ciągnął Pierre. - Pomyśl, wszyscy ucie­kają na południe, w stronę swoich. Od terenów, gdzie mogą trafić na pomoc Polaków, dzieli ich trzysta kilo­metrów.

- Więcej - sprostował Staszek. - Granica Rzeszy prze­biega teraz niecałe pięćdziesiąt kilometrów na północ od Warszawy.

-Tym bardziej. A trzeba uciekać nie tu - pociągnął gwoź­dziem po blasze, która miała stać się częścią kadłuba jakie­goś pancernika, bo ich rozmowa toczyła się przy pracy w stoczni, ponieważ doszli do wniosku, że tylko tu, w ogłuszającym jazgocie pneumatycznych młotów i pi­skach skrawanej stali, mogą mówić spokojni, że nikt ich nie podsłucha. - Więc trzeba uciekać nie tu - powtórzył - lecz tu - wyrysował gwoździem strzałkę ustawioną pod kątem prostym do poprzedniej, wskazującej drogę do Polski.

- Na wschód? - nie zrozumiał Staszek. - Zwariowa­łeś. Przecież tam są bolszewicy.

- Właśnie - pokiwał głową Pierre. - Granica jest stąd siedemdziesiąt - osiemdziesiąt kilometrów. Pomyśl!

- A jak Rosjanie wydadzą nas Niemcom? Albo wsadzą za druty gdzieś na północy?

Długo nie wracali do tej rozmowy, to znaczy nie wra­cali do niej wprost, ale Pierre krążył wokół sprawy jak ćma koło świecy. Staszek szybko zorientował się, w czym rzecz. Pierre był

komunistą i ciągnęło go na wschód. Pewnie by wolał wrócić do Francji, ale wiedział, że to niemożliwe, więc wybierał Rosję. A on, Staszek? Nie wychowano go w miłości do wschodniego sąsiada.

W swoim dwudziestodwuletnim życiu nie zdążył się ze­tknąć z ludźmi, którzy mieliby na ten wielki, szamoczą­cy się z trudnościami kraj inny pogląd niż on, to znaczy taki, jaki wyniósł ze szkoły i lektury prasy. Ciekawił go ten kraj, słyszał o pięciolatkach, o Dnieprogessie i Magni-togorsku, fascynowało go przeobrażanie rolniczego kraju w potęgę przemysłową. Ale słyszał także o procesach i czystkach, o biedzie i kolektywizacji. Staszek nie wie­dział, ile prawdy było w tym, co czytał, ale powzięcie decyzji nie było sprawą prostą. Ucieczka do Generalnej Guberni jest piekielnie trudna, prawie niemożliwa, ale uciekać do Rosji... Dlatego, kiedy Pierre narysował mu strzałkę, wyznaczającą marszrutę na wschód, zawołał w pierwszym odruchu: „Przecież tam są bolszewicy!”

- Czytałeś? - zapytał w parę tygodni później Pierre podczas półgodzinnej przerwy obiadowej. - Czytałeś „MeinKampf"?

Siedzieli w maszynowni remontowanego statku. Obia­dową zupę przywożono im do stoczni. To pytanie tak zaskoczyło Staszka, że nie doniósł łyżki z jakimś krup­nikiem do ust.

- Zwariowałeś? Po co miałem czytać to świństwo, z którego wynika, że jestem podczłowiekiem.

- Gdybyś czytał - Pierre wyskrobał kaszę z dna miski, starannie wylizał łyżkę. - Gdybyś czytał, wiedziałbyś, że do podludzi Adolf Hitler zalicza także Rosjan. I wiedział­byś jeszcze, że likwidacja państwa bolszewickiego jest jego głównym celem. Bez tego nigdy by nie zdobył „przestrzeni życiowej dla wybranego narodu". Potrzebne mu żyzne stepy Ukrainy, więc wojna z Rosją jest nieunikniona. Jeśli Rosja walczyłaby z Niemcami, poszedłbyś z Rosją?

- Poszedłbym z samym diabłem.

- Masz moje słowo honoru, że wojna wybuchnie. Staszek chciał mu powiedzieć, że nie bardzo w to wie­rzy, że przeczą temu ostatnie wydarzenia, ale nie zdążył, bo zawyła syrena ogłaszająca koniec przerwy obiadowej. Do maszynowni wtoczył się majster, który popędził ich do roboty. Dopiero po paru tygodniach nadarzyła się okazja do rozmowy. Pierre miał teraz ułatwione zadanie. Koncentracja wojsk niemieckich w rejonie Królewca rzu­cała się w oczy każdemu. Triumfował.

- A nie mówiłem, bracie? Teraz jest najwłaściwsza pora. Czołgi bez przerwy walą na wschód. Wiedziałem, że to taktyka - z dwóch stron - i Niemcy, i Rosjanie potrze­bowali czasu. Stalin nie jest głupi. Wiedział, że w trzy­dziestym dziewiątym nie da rady Hitlerowi. Musiał mieć trochę czasu. Dlatego zawarł ten pakt. Ja wiem, że cię to boli. U nas też wielu ludzi tego nie rozumiało. Ale znasz takie przysłowie, że koszula bliższa ciału.

Więc ustalili plan ucieczki. Najlepiej po robocie, kiedy eskortujący ich wachmani też są zmęczeni. Zapaść gdzieś w kartoflisku i przeczekać, aż minie ich grupa. Zanim dojdą do obozu, upłynie pół godziny. Potem kolacja, a apel do­piero o dziewiątej, czyli razem dwie i pół godziny. Ale to jeszcze nie koniec. Pierre załatwi, żeby któryś z Francu­zów krzyknął, że ich majster zatrzymał na nocną zmianę. Pojadą do stoczni ich szukać - znowu godzina. Razem trzy i pół - do czterech godzin. Mają po parę marek, Pier­re sprzedał wachmanowi piękny mohairowy szal. Staszek - trzydniową porcję chleba. Wystarczy, żeby kupić bilet w stronę Kłajpedy. Do samej Kłajpedy nie starczy forsy, więc dojadą do czwartej czy piątej stacji za Królewcem. Tam wysiądą i ruszą na wschód. Dopiero wtedy zaczną ich szukać. Ale szukać ich będą na południu.

Poszło nadspodziewanie łatwo. Była mgła i żaden z „postów” nie zauważył, że z grupy ktoś ubył. Zresztą trudno było winić ich o to, ponieważ trójki dawno się już rozpadły, robotnicy opatuleni, czym kto miał, szli niemal na oślep, naprzeciw wiatrowi, który kładł na ich twarzach warstwę zimnej, marcowej mżawki.

Sytuację ułatwiało to, że ubiorem niczym nie różnili się od robotników niemieckich, te same niebieskie kom­binezony, naciągnięte na ubrania. Jedynym znakiem roz­poznawczym były przyszyte do lewej kieszeni białe skrawki materiału z literą, która symbolizować miała przynależność narodową więźnia. Jeszcze w kartoflisku zerwali te szmaty, stając się w tym momencie uciekinie­rami i przestępcami w świetle prawa Rzeszy i wewnę­trznego regulaminu obozowego. LagerFuehrer Artzt za lekkie nadprucie białej szmatki z literką dawał trzy dni karceru. Tak jak było umówione, wsiedli do tramwaju na krań­cowym przystanku. Znali tę drogę, można było do dwor­ca głównego dojechać bez przesiadki. Udawali, że się nie znają, niemczyzna Pierre'a mogłaby wzbudzić podejrze­nia, choć tak się złożyło, że plan zrobienia małego figla władzom Rzeszy uknuli właśnie po niemiecku, ponie­waż był to jedyny język, jakim mogli się od biedy poro­zumieć. Na dworcu Staszek stracił Francuza z oczu, ale bał się, by rozglądaniem nie zwrócić na siebie uwagi Schupo, który przechadzał się po hali dworca z rękami do tyłu. Kupił bilet do stacji, jaką poprzednio z Pierre'em ustalił, i minął obojętnie w przejściu kolejarza, który ka­sując jego bilet nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. Mieli szczęście, pociąg był już podstawiony. Na peronie Pierre puścił do Staszka oko i wsiadł w któryś z pierwszych wagonów. Staszek ulokował się z tyłu i czekał. Był jedy­nym pasażerem w przedziale, potem zjawił się jakiś ko­lejarz wracający po pracy do domu, milkliwy na szczęście. Zapalił papierosa, czym przyprawił Staszka o zawrót głowy, zauważył to i bez słowa podsunął mu paczkę pa­pierosów. Wysiadł na następnej stacji i Staszek mógł, spojrzawszy na zegarek, stwierdzić, że jeśli wszystko pój­dzie tak, jak zaplanowali, to zaczną ich szukać dopiero za godzinę. Rozważał właśnie, co powie Rosjanom na granicy, jak ich przekona, by nie odsyłali go Niemcom. Ocknął się, gdy spostrzegł, że pociąg stoi. Spojrzał na zegarek i ogarnęło go przerażenie. Przespał stację Gnei-sau, gdzie miał spotkać się z Pierre'em. Sądząc po godzi­nie, pociąg musiał dojeżdżać już do Kłajpedy. Wyjrzał oknem, powoli podnosił się semafor. Kilkaset metrów dalej widniały światła i zabudowania sporego na oko mia­sta. Zdecydował się w jednej chwili - skoczył, gdy po­ciąg drgnął.

Był na terenie jakiejś bocznicy, z prawej miał niskie zabudowania, prawdopodobnie jakichś magazynów. Z lewej zagajnik z usypanymi na jego skraju wielkimi pryzmami węgla czy koksu. Ruszył w tamtą stronę. Miał kompas i mapę, ale cóż to za mapa? Wycięta z gazety„Konigsberg Zeitung" mapa zwycięskiego marszu nie­mieckich wojsk. Ta część Europy, która go interesowała, była zaledwie naszkicowana. Mógł się z tego domyślić jedynie, że granica musi być gdzieś w pobliżu. W świetle małej kolejowej lampy sygnalizacyjnej położył na dłoni kompas wyprodukowany własnym przemysłem: namagnesowana igła na wieczku pudełka od pasty do butów.

Wiedział tylko tyle, że musi iść na wschód.

Schował do kieszeni kompas i wszedł w zagajnik.

 

 

 

 

2

 

Pułkownik Jakubowski kazał szoferowi stanąć przed niskim, szarym budynkiem, gdzie mieścił się sztab okręgu wojskowego. Spojrzał na zegarek — okazało się, że przyjechał za wcześnie, szef wyznaczył mu spotkanie dopiero na jedenastą, ma więc blisko pół godziny czasu. Postanowił się przejść. Rozmowa z szefem nie będzie łatwa. Choć znają się już dobrych parę lat, w ostatnich czasach jakiś cień padł na ich wzajemne stosunki. Rumian-cew uważnie słuchał jego raportów, kreśląc na kartce esy--floresy, na zakończenie pytał nieodmiennie, czy Jakubow­ski ma to spisane, brał rękopis i wkładał do teczki.

- O nic nie chcesz zapytać? - powiedział Jakubowski niemal ze złością, kiedy był tu ostatni raz, dwa tygodnie temu.

- Wszystko jasne - powiedział tamten. -Myślisz, że to dla mnie taka sensacja? Popatrz - pokazał pękatą teczkę -to są meldunki z ostatnich trzech dni. Można by tym po­rządnie napalić w piecu. I wszystkie na jedną nutę: Niem­cy szykują to, Niemcy szykują tamto. Niemcy przysyłają szpiegów. Jak myślisz, to taka zabawna lektura?

- Więc jednak to czytasz, zanim wrzucisz do pieca -powiedział Jakubowski i poczuł, że chyba przekroczył granicę, której nie powinien był przekraczać. Rumian-cew wstał, odwrócił się do niego tyłem, przez chwilę wpatrywał się w nowe domy za oknem.

- Nie palę tym w piecu - powiedział sucho, prawie wrogo - posyłam wszystko do Moskwy i dodaję od sie­bie raporty sumaryczne, jeśli cię to interesuje.

- I co? - chciał wiedzieć Jakubowski. Za odpowiedź powinno mu wystarczyć milczenie Rumiancewa.

Czy teraz znowu tak będzie? Wojna wisi na włosku -jest tego pewien. Raporty wywiadu płytkiego, jakimi dysponuje, potwierdzają to z zadziwiającą jednomyślno­ścią. Transport brygady pancernej, przegrupowanie dy­wizji piechoty, nieustannie ciągnące na wschód transporty z benzyną. Ostatnie informacje z Kłajpedy potwierdziły wcześniejsze meldunki, że w tych okolicach Niemcy zbudowali ogromny zbiornik paliw płynnych o pojem­ności kilkunastu tysięcy ton. Z ostatniego meldunku wynika, że już 1800 wagonów-cystern przelało swą za­wartość do zbiornika, ale zmieścić się w nim może z ła­twością drugie tyle. Inne informacje potwierdzały, że sprowadzana benzyna należy do typu lekkich, służących do napędu samolotów. Skąd samoloty, jeśli w Kłajpedzie jest jedno małe lotnisko, na którym zdołałoby się po­mieścić naraz pięć, no powiedzmy - dziesięć maszyn.

Chyba żeby rację miał ten chłopak, ten uciekinier z nie­mieckiego obozu, który twierdzi, że w lasach nie opodal Kłajpedy natknął się na dobrze zaawansowaną budowę pasów startowych...

Co może zrobić Jakubowski poza złożeniem szcze­gółowego raportu swoim przełożonym? Niełatwy kawa­łek chleba wybrał. Od dwu blisko lat jest kierownikiem sekcji radzieckiego kontrwywiadu, obejmującego swym zasięgiem znaczny szmat granicy radziecko-niemieckiej. Cóż może zrobić więcej poza przesłaniem raportu i od­byciem okresowego spotkania z Rumiancewem? Prze­cież me podejrzewa, że Rumiancew zataja jego meldun­ki? Zna tego człowieka i wie, że można na nim polegać. Kiedy kilka miesięcy temu zameldował Rumiancewowi, że jego dotychczas spokojny odcinek pracy nagle się ożywił, tamten popatrzył mu głęboko w oczy.

- Słuchaj - powiedział - czy ty czasem nie chcesz tej wojny?

-Wiem, o czym myślisz - odparł spokojnie Jakubow­ski - i jestem pewien, że kiedyś zmierzymy się z Niem­cami. Mam obowiązek zameldować ci o wszystkim, co wzbudziło moje zaniepokojenie, więc melduję.

Aluzja zwierzchnika była przejrzysta. Czy nie chcesz tej wojny - to znaczy, czy nie chcesz, żebyśmy zwycię­żyli Niemców i wypędzili ich z Polski. Bo Jakubowski był Polakiem. Nigdy tego nie ukrywał, przeciwnie - nie­jednokrotnie podkreślał swą polskość. Jego ojciec do­wodził szwadronem u Budionnego, zginął za władzę ra­dziecką. On zdecydował się zostać w Rosji. Tam za granicą, za kordonem, jak się wtedy mówiło, nie miał ni­kogo bliskiego, matka i siostry mieszkały w Leningra­dzie, nikogo z dalszej rodziny nie znał, ale nie lubił, kie­dy waliło się w gruzy to państwo, nie lubił, kiedy Niemcy wkraczali do Warszawy, której nie widział na oczy, a którą tylko opromieniały ciepłem wspomnienia matki, poczuł ucisk serca i nieraz musiał się zetrzeć z którymś z kole­gów, którzy upadek „pańskiej" Polski przyjmowali z nie­ukrywaną satysfakcją. Z Rumiancewem zresztą nigdy nie doszło do kontrowersji na ten temat. W dniu kapitulacji Warszawy mocno uścisnął mu rękę.

- Pójdą, jak przyszli - powiedział. - A może i ty wró­cisz?

Więc i Rumiancew - pomyślał Jakubowski teraz - jest przekonany, że musi dojść do wojny, że Niemcy zdecy­dują się na samobójczy - a o tym Jakubowski, absolwent Akademii imienia Frunzego, był najzupełniej przekona­ny — atak. Spojrzał na zegarek. Trzeba wracać. Rumian­cew kazał mu sprawdzić zeznanie tego chłopaka, tego Stanisława Moczulskiego, który uciekł z obozu pod Kró­lewcem z zamiarem poinformowania władz radzieckich o koncentracji nad ich granicą wojsk niemieckich. Tak jakby Jakubowski, reprezentujący te władze, nie wiedział o tym od dawna. Ten młody, buńczuczny chłopak po­wiedział Jakubowskiemu, że w wypadku wybuchu woj­ny pragnie wstąpić do Armii Czerwonej i walczyć prze­ciwko wspólnemu wrogowi.

- Kto wie, kto wie — powiedział Jakubowski po pol­sku. Chłopak się zdziwił i ucieszył, ale bardziej chyba ucieszył.

- Pan jest oficerem ich armii i zna pan polski?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin