Bułyczow, Kir - Dzikusy. Białe skrzydła kopciuszka.rtf

(493 KB) Pobierz

Kirył Bułyczow

 

 

 

Dzikusy.
Białe skrzydła kopciuszka.

 

 

Tytuł oryginału: Pieriewał, Bielje krylja zołuszki

Przełożył Tadeusz Gosk.


Dzikusy.


W domu było wilgotno, meszka krążyła wokół kaganka, który dawno już należało zgasić, ale matka naturalnie zapomniała… Na dworze padało, było mroczno. Oleg niedawno się obudził i teraz po prostu wylegiwał się na pryczy. W nocy stał na warcie i bardzo się zmęczył, odpędzając szakale, które całym stadem pchały się do spichrza, o mało go przy tym nie zagryzły. W ciele czuł pustkę i powszedniość, chociaż spodziewał się raczej zdenerwowania, niepokoju, może strachu. Przecież to na dwoje babka wróżyła — wrócisz czy nie wrócisz. Pięćdziesięcioprocentowa szansa. A pięćdziesiąt — do kwadratu? Do sześcianu?… Powinny być jakieś wzory, tablice, bo tak to człowiek wciąż od nowa wynajduje rower. A propos, ciągle zapominał zapytać Starego, co to jest rower. Paradoks. Rower jeszcze nie został wynaleziony, a Stary ciągle powtarza to zdanie, nie zastanawiając się nad jego sensem.

Z kuchni dobiegł kaszel matki. Okazuje się, że jest w domu. A Oleg myślał, że poszła na grzyby.

— Dlaczego jesteś w domu? — zapytał.

— Obudziłeś się? Chcesz zupy? Właśnie ją odgrzałam.

— A kto poszedł na grzyby?

— Marianna z Dickiem.

— Nikt więcej?

— Może któryś z chłopaków.

Mogliby przecież obudzić, zawołać. Marianna wprawdzie tego nie obiecywała, ale byłoby naturalne, gdyby przynajmniej spróbowała go obudzić.

— Nie chce mi się jeść.

— Za długo spałeś — powiedziała matka. — Jeśli nie przestanie padać, to ogórki do mrozów nie zdążą dojrzeć. Niedługo wszystko zarośnie pleśnią.

Matka weszła do pokoju, rozpędziła dłonią meszkę, zdmuchnęła kaganek. Oleg gapił się w sufit. Żółta plama pleśni powiększyła się, zmieniła kształt. Jeszcze wczoraj przypominało zadartonosy profil Tomasza, a dzisiaj nos spuchł jak od ukąszenia osy, a na czole pojawiło się garbata narośl. Zupełnie niepodobna do Tomasza. Przecież Dicka las nudzi. Po co niby ma zbierać grzybki? Dick jest myśliwym, człowiekiem stepu, sam to ciągle powtarza. Może Marianna go poprosiła?

— Okropnie dużo meszki — powiedziała matka. — Zimno jej w lesie.

— Musisz akurat nad nią się rozczulać?

Dom był przedzielony na pół i w drugiej połowie mieszkał Stary i bliźniaki Durowów. Przygarnął ich, kiedy starsi umarli. Bliźniaki ciągle chorowały, kiedy jeden wyzdrowiał, to drugi zaczynał, i gdyby nie ich nocne piski, Oleg nigdy w życiu nie zgodziłby się na wartowanie w ciemnościach. Teraz znów rozwrzeszczały się chórem, chyba z głodu. Niewyraźny, daleki, powszedni jak szum wiatru monolog Starego urwał się, skrzypnęła ławka. To znaczy, że Stary poszedł do kuchni i zaraz podnieśli krzyk malcy, jego uczniowie.

— I po co ty tam idziesz? — powiedziała matka. — Przecież nie dojdziecie! Dobrze będzie, jeśli w ogóle sami stamtąd wrócicie!

Teraz matka się rozpłacze. Często ostatnio płacze. Prawie co noc. Mruczy coś pod nosem, przewraca się z boku na bok, a potem zaczyna cicho płakać. Można się tego domyślić, bo pociąga nosem. Później zaczyna szeptać jak zaklęcie: „Ja tak dłużej już nie mogę, nie mogę! Wolę umrzeć…” Oleg wtedy nieruchomieje, bo wstyd mu, że nie śpi, że jakby podgląda to, czego widzieć nie powinien. Olegowi wstyd się przyznać, iż żal mu matki, która rozpaczliwie tęskni za tym, co dla niego nie istnieje. Lamentuje na myśl o krajach, których nie można zobaczyć, o ludziach, których nigdy tu nie było. Oleg nie pamięta matki innej niż taką, jaka jest dzisiaj. Chuda, żylasta kobieta z przetykanymi siwizną włosami, zebranymi w węzeł na karku. Włosy jednak stale wymykają się z tego węzła i spadają ciężkimi pasmami na policzki, więc matka ciągle zdmuchuje je z twarzy. A twarz ma czerwoną i dziobatą, pod oczami ciemne worki, a same oczy zbyt jasne, jakby wyblakłe. Matka usiadła przy stole i ręce, twarde i pokryte odciskami, położyła przed sobą płaskimi dłońmi do góry. No płacz już, czemu nie płaczesz? A może teraz wyjmie fotografię? Jasne, przysunęła sobie pudełko, otwiera je. Wyjmuje zdjęcie.

Za ścianą Stary namawia bliźniaków do jedzenia. Bliźniaki marudzą. Uczniowie hałasują, pomagają Staremu karmić malców. No, wszystko wygląda jak w zwykły dzień, jak gdyby nic się nie stało. A co oni robią w lesie? Wkrótce południe. Po obiedzie trzeba ruszać. Powinni już dawno wrócić. Bo czy to wiadomo, co człowiekowi może się przytrafić w lesie?

Matka wpatruje się w fotografię. Na fotografii jest ona i ojciec. Oleg tysiące razy oglądał już to zdjęcie i próbował dopatrzyć się swego podobieństwa do ojca. Bez powodzenia. Ojciec ma jasne, kędzierzawe włosy, pełne wargi, wysunięty do przodu rozdwojony podbródek. Uśmiecha się. Zawsze się uśmiechał. Matka mówi, że on zawsze się uśmiechał. Oleg już bardziej podobny jest do matki. Nie do teraźniejszej, lecz do tamtej, która stoi na fotografii obok ojca. Czarne proste włosy i blade usta. Szerokie, strome łuki brwi, a pod nimi jasnoniebieskie oczy. I biała cera, bardzo biała cera z silnym rumieńcem. Oleg też bardzo łatwo się czerwieni. I wargi ma wąskie, i czarne włosy, proste jak u matki na fotografii. Ojciec i matka są na tym zdjęciu bardzo młodzi, bardzo weseli i odświętni. Ojciec jest w mundurze, o matka w sukni bez rękawów, która nazywa się sarafan. Wtedy Olega jeszcze na świecie nie było. Dwadzieścia lat temu jeszcze go nie było, a piętnaście lat temu już był.

— Mamo — powiedział Oleg. — Nie trzeba tak, daj spokój.

— Nie puszczę cię — powiedziała matka. — Nie puszczę cię i koniec. Po moim trupie.

— Mamo — powiedział Oleg i usiadł na pryczy. — Nie mówmy już o tym, dobrze? Daj mi lepiej zupy.

— Weź sobie z kuchni — odparła matka. — Zupa jeszcze nie ostygła.

Oczy miała mokre. Jednak płakała, jakby już pochowała Olega. Może zresztą opłakiwała ojca. Ta fotografia była dla niej człowiekiem. A Oleg ojca zupełnie nie pamiętał, mimo że bardzo starał się go sobie przypomnieć.

Wstał i poszedł do kuchni. W kuchni był Stary, który właśnie rozpalał ogień.

— Pomogę — powiedział Oleg. — Trzeba zagotować wodę?

— Tak — odparł Stary. — Dziękuję. Mam przecież lekcję. Przyjdź do mnie później.

 

* * *

 

Marianna nazbierała pełen worek grzybów. Poszczęściło się jej. Inna rzecz, że musiała iść daleko, aż do wąwozu. Z Olegiem nigdy by się nie zdecydowała zapuszczać tak daleko, ale przy Dicku czuła się bezpiecznie I spokojnie. Dlatego, że Dick czuł się spokojnie. Wszędzie. Nawet w lesie, chociaż bardziej lubił step. Był myśliwym, urodzonym myśliwym, mimo że przyszedł na świat, zanim powstała ich wioska.

— A ty w lesie czujesz się, jak w domu — powiedział Dick.

Powiedział to głośno. Szedł przodem, nieco z boku. Kurtka, założona futrem na wierzch, leżała na nim jak własna skóra. Sam uszył sobie tę kurtkę. Mało która kobieta ze wsi potrafiłaby tak uszyć odzienie. Marianna z pewnością by nie umiała.

Las był rzadki, poskręcane drzewa niewiele przewyższały człowieka i zaczynały odchylać wierzchołki na boki, jakby bały się wysunąć z masy sąsiadów. Zimowe wiatry bowiem natychmiast odłamią wystający wierzchołek. Z igieł kapało. Deszcz był zimny i Mariannie zmarzła ręka, w której niosła worek z grzybami, przełożyła go więc do drugiej ręki. Grzyby poruszyły się w worku, zaskrzypiały. Bolała dłoń. Skaleczyła ją, kiedy wykopywała grzyby na skraju wąwozu. Dick od razu wyjął jej drzazgę, żeby nie było zakażenia. Nie wiadomo, co to była za igiełka. A Marianna łyknęła jeszcze trochę gorzkiej odtrutki z buteleczki, którą zawsze nosiła na szyi.

Koło białych, grubych — i śliskich korzeni sosny Marianna zauważyła fioletową plamkę.

— Poczekaj, Dick — powiedziała. — Tam jest kwiatek, jakiego jeszcze nie widziałam.

— Może obejdziesz się bez kwiatków? — zapytał Dick.— Czas do domu. Coś mi się tutaj nie podoba.

Dick miał niezwykłego nosa, jeśli chodzi o rozmaite niebezpieczeństwo. Zawsze należało go słuchać.

— Chwileczkę — powiedziała Marianna i podbiegła do pnia.

Gąbczasta, miękka, błękitnawa kora sosny lekko pulsowała, ssąc wodę, a korzenie podrygiwały, przesuwały się z miejsca na miejsce i wypuszczały nibynóżki, aby nie uronić nawet kropli deszczu. Między nimi rósł kwiatek. Zwyczajny kwiatek, fiolek. Tylko o wiele ciemniejszy i większy od tych, które rosły koło wioski. I ze znacznie dłuższymi kolcami. Marianna gwałtownym ruchem wyszarpnęła fiołek z ziemi, żeby kwiatek nie zdążył zaczepić się korzeniem o sosnę i po chwili fiołek był już w worku i grzybami, które zaczęły się tak głośno roić, że dziewczyna aż się roześmiała. I dlatego nie od razu usłyszała krzyk Dicka:

— Padnij!

A jednak podświadomie zareagowała na ten okrzyk, skoczyła do przodu, padła na ziemię, wtuliła się w ciepłe, pulsujące korzenie sosny. Zbyt późno niestety. Twarz jej płonęła, jakby ją kto oblał wrzątkiem.

— Oczy! — krzyczał Dick. — Czy oczy masz w porządku?

Szarpnął Mariannę za ramiona, posadził, oderwał od korzeni jej zdrętwiałe z bólu palce.

— Nie otwieraj oczu! — rozkazał i szybko zaczął wyciągać z twarzy malutkie, cienkie igiełki. Powtarzał przy tym gniewnie.

— Idiotko, przecież ciebie nie wolno puszczać do lasu! Trzeba słuchać, jak się do ciebie mówi. Boli, co?

— Boli.

Nieoczekiwanie rzucił się na nią i powalił na korzenie.

— Boli!

— Jeszcze jeden przeleciał — powiedział Dick wstając. — Potem zobaczysz. Rozbił się na moich plecach.

Następne dwie kule przeleciały o jakieś trzy metry od nich. Sprężyste, splecione z igiełkowatych nasion, ale lekkie jak powietrze, bo puste w środku, będą latać, dopóki się uderzą przypadkiem w drzewo lub dopóki poryw wiatru nie rzuci Ich na skałę. Milion tych baloniastych kul zginie na próżno, ale jedna znajdzie swojego niedźwiedzia, naszpikuje igiełkami jego cieple cielsko i wyrośnie nowymi pędami. Te kule są bardzo niebezpieczne i w sezonie ich dojrzewania trzeba w lesie zachowywać wielką ostrożność, żeby potem przez całe życie nie nosić śladów na twarzy.

— Dużo jest ranek? — zapytała Marianna cicho.

— Nie bój się, i tak będziesz ładna — powiedział Dick. — Teraz trzeba jak najszybciej wracać do domu, posmarować tłuszczem, bo inaczej opuchniesz.

— Tak, masz rację. — Marianna przesunęła dłonią po twarzy, Dick to zauważył i odtrącił rękę.

— Zwariowałaś? Zbierałaś grzyby, zerwałaś kwiatek Chcesz zakazić ranki?

Grzyby tymczasem wygramoliły się z worka, rozpełzły między korzeniami, a niektóre zdążyły nawet do połowy zagrzebać się w ziemi. Dick pomógł Mariannie je pozbierać, bo nie chciała wracać do domu bez grzybów. Fiołka nie znaleźli. Potem Dick oddał Mariannie worek, bo nie chciał mieć zajętych rąk. W lesie o życiu decyduję sekundy, więc ręce myśliwego muszą być wolne.

— Spójrz — powiedziała Marianna, biorąc worek. Jej chłodna, twarda dłoń z połamanymi paznokciami zatrzymała się przez moment na jego ręce. — Bardzo jestem oszpecona?

— Nie bądź śmieszna — powiedział Dick. — Wszyscy mają kropki na twarzy. Ja też. I co, jestem oszpecony? To tatuaż naszych czasów.

— Tatuaż?

— Zapomniałaś? Stary uczył nas na historii, że dzikie plemiona umyślnie się tak ozdabiały. Z radości. Nie potrafisz tego zrozumieć, bo zawsze gapiłaś się w okno.

— Ale to były dzikusy — powiedziała Marianna. — A mnie boli.

— My też jesteśmy dzikusami.

Dick już wysunął się do przodu i szedł nie odwracając głowy. Marianna jednak wiedziała, że chłopak wszystko słyszy. Ma słuch myśliwego. Marianna przeskoczyła przez szary pęd drapieżnej liany.

Potem tak będzie swędziało, że nie potrafisz usnąć. Najważniejsze, żeby nie drapać, wtedy nie będzie żadnych śladów Ale wszyscy rozdrapują.

— Ja nie będę — powiedziała Marianna.

— We śnie zapomnisz się i rozdrapiesz.

Deszcz rozpadał się na dobre Włosy dosłownie przykleiły się do głowy, a z rzęs skapywały grube krople. Przeszkadzały w widzeniu, ale mile chłodziły rozpalone policzki. Marianna pomyślała, że Dicka należałoby ostrzyc, bo przeszkadzają mu opadające na ramiona włosy To niedobrze, że mieszka sam. Wszyscy mieszkają razem, a on sam. Żyje tak od czasu, kiedy umarł jego ojciec. Już się do tego przyzwyczaił.

— Czujesz coś? — zapytała, spostrzegając, że Dick rusza szybszym krokiem.

— Tak — odpowiedział — Zwierzęta. Pewnie szakale. Całe stado.

Zaczęli biec, ale w lesie trudno jest biec szybko. Ci, którzy biegną na oślep, stają się posiłkiem liany lub dębu. Grzyby wierciły się w worku, ale Marianna nie chciała ich wyrzucać. Już wkrótce będzie poręba a potem wioska. Przy ogrodzeniu zawsze ktoś dyżuruje. Zobaczyła, że Dick wydobył zza pasa nóż i wygodniej uchwycił kuszę. Ona również wyciągnęła nóż zza pasa, ale jej nóż był wąski i cienki, dobry do wycinania lian albo wykopywania grzybów. Kiedy jednak dopędza człowieka stado szakali, wtedy nóż nic nie pomoże, lepiej uzbroić się w jakiś kij.

Biegli już ścieżka, a szakale rzadko podchodziły tak blisko do wioski, ale rano Tomasz, wypuszczając ich na grzyby, powiedział, że nocą szakale chciały wedrzeć się do spichrza i że Oleg z trudem je odpędził.

 

* * *

 

Oleg dojadł zupę i odstawił garnek z gęstym wysoko na półkę, żeby nie dobrały się do niego szczury. Uczniowie głośno zatupali bosymi nogami na glinianej polepie i przez strzelnicę w ścianie. Oleg widział, jak wypadali z drzwi i wskakiwali do ogromnej kałuży, która zebrała się w ostatnich dniach przed progiem. Woda bryzgała na wszystkie strony. Potem któryś z nich krzyknął „Robaki” Cała grupa zaczęła łowić robaka, a jego różowy ogon wysunął się z wody i bił dzieciarnię po nogach Ruda Ruth, córka Tomasza, rozwrzeszczała się, bo widocznie stworzenie trafiło ją parzącą przyssawką, a jej matka wyskoczyła z domu naprzeciwko i krzyknęła.

— Powariowaliście, czy co? Kto tak włazi do wody! Przecież możecie potracić ręce i nogi! Masz do domu!

Uczniowie jednak postanowili za wszelką cenę wyciągnąć robaka z kałuży, a Oleg wiedział dlaczego. Robak wydobyty i wody od razu zmienia kolor, robi się to czerwony, to niebieski, co jest ogromnie interesujące, ale interesujące tylko dla nas, tutejszych, nie zaś dla matek, które panicznie boją się tych właściwie zupełnie nieszkodliwych i tchórzliwych stworzeń.

Linda, żona Tomasza, stała na brzegu kałuży i wołała córkę, a Oleg, uprzedzając pytanie matki, powiedział.

— Zaraz przyjdę.

Tymczasem wyszedł na ulicę i popatrzył w jej koniec, w stronę bramy w ogrodzeniu, przy której stoi Tomasz z kuszą w ręku. W pozie Tomasza wyczuwało się napięcie. Niedobrze jest, pomyślał Oleg. Niedobrze, wiedziałem o tym. Dick zaprowadził ją gdzieś daleko i tam coś się stało. Dick nie zastanawia się nad tym, że Marianna jest zupełnie inna niż on, że jest jeszcze małą dziewczynką, którą trzeba się opiekować.

Dzieciarnia wyciągała robaka, który stał się już niemal czarny i zupełnie nie mógł pogodzić się z niewolą. Ruda Ruth też została wzięta do niewoli i zaciągnięta przez matkę do domu. Oleg pobiegł w stronę ogrodzenia i już w biegu pomyślał, że nie zabrał ze sobą kuszy, więc nie będzie tam z niego żadnego pożytku.

— Co się dzieje? — zapytał Tomasza.

— Wygląda na to, że szakale znów się włóczą. Całe stado — odpowiedział Tomasz nie odwracając głowy.

— Te same, co w nocy?

— Nie wiem Dawniej szakale za dnia nie chodziły. A ty czekasz na Mariannę?

— Tak. Poszła z Dickiem na grzyby.

Wiem, sam ich wypuszczałem. Ale nie denerwuj się z Dickiem nic się jej nie powinno przytrafić. To urodzony myśliwy.

Oleg skinął glową. W tych słowach kryła się obraza, chociaż Tomasz wcale nie chciał obrazić Olega. Po prostu było tak, że z Dickiem można się czuć bezpieczniej. Dick jest myśliwym, a Oleg trochę mniej. Jak gdyby bycie myśliwym, to największe osiągnięcie dostępne człowiekowi.

— Ja wszystko rozumiem — uśmiechnął się nagle Tomasz. Opuścił kuszę i oparł się o słup ogrodzenia. — To jednak jest kwestia priorytetu. W niewielkiej społeczności, na przykład w plemieniu podobnym do naszego, zdolności powiedzmy matematyczne są nieco mniej warte od umiejętności zabicia niedźwiedzia. Może to niesprawiedliwe, ale wytłumaczalne.

Tomasz uśmiechał się bardzo sympatycznie, jego cienkie i długie wargi wyginały się tak, jakby nie mogły zmieścić się w twarzy, twarz miał bardzo ciemną, porytą głębokimi zmarszczkami, a oczy jeszcze ciemniejsze niż twarz. I żółte białka. Tomasz miał chorą wątrobę i całkiem od tego wyłysiał. Poza tym miał słabe płuca i często kasłał. Ale mimo wszystko Tomasz był bardzo wytrzymały i najlepiej znał drogę do przełęczy.

Tomasz podrzucił kuszę do ramienia i nie celując wypuścił strzałę. Oleg spojrzał, dokąd z cienkim gwizdem pomknęła strzała. Szakal nie zdążył odskoczyć. Wypadł z zarośli, jak gdyby krzaki dotychczas utrzymywały go w powietrzu, o teraz puściły. Zwalił się na trawę, drgnął i znieruchomiał.

— Mistrzowski strzał — powiedział Oleg.

— Dziękuję. Warto byłoby go zaraz stamtąd zabrać. Zanim wrony się nie zleciały.

— Przyniosę go — powiedział Oleg.

— Nie — odparł Tomasz. — On tam nie był sam. Lepiej biegnij po swoją kuszę. Kiedy dzieciaki będą wracać, będą musiały przedzierać się przez stado. Ile ich tam jest?

— W nocy naliczyłem sześć sztuk — powiedział Oleg Czarna paszczęka szakala była rozdziawiona, biała sierść sterczała wokół niej jak długie igły.

Oleg odwrócił się i ruszył po kuszę i w tym samym momencie zatrzymał go gwizd Tomasza Głośny, słyszalny w każdym zakątku wioski. Wszyscy na pomoc!

Biec z powrotem? Nie, lepiej po kuszę! To nie zajmie nawet minuty.

— Co tam się stało? — zapytała matka, stojąca w drzwiach. Odepchnął ją, zerwał ze ściany kuszę, omal nie łamiąc haka. Gdzie są strzały? Pod stołem? A może bliźniaki je zwędziły?

— Strzały są za kuchnią — powiedziała matka. — Co się stało? Coś z Marianną? Stary wybiegł z dzidą. Nie umiał strzelać z kuszy, a zresztą jak to robić jedną ręką? Oleg wyprzedził Starego i wyciągnął strzałę z kołczanu, chociaż w biegu nie powinno się tego robić. Cała dzieciarnia wioski pędziła w stronę ogrodzenia.

— Wracajcie! — krzyknął Oleg groźnym głosem, ale naturalnie żadne go nie usłuchało.

Obok Tomasza był już Siergiejew z wielkim łukiem w rękach. Mężczyźni stali nieruchomo i wsłuchiwali się w odgłosy dobiegające z zarośli. Siergiejew uniósł rękę bez dwóch palców, rozkazując w ten sposób tym, którzy dobiegali do bramy, znieruchomieć.

I wtedy z szarej, równej ściany lasu dobiegi krzyk człowieka. Krzyk był daleki i krótki, a gdy zamilkł, nastąpiła głęboka cisza, gdyż nikt w wiosce nie odważył się teraz nawet głośniej odetchnąć. Zamilkły nawet niemowlęta w kołyskach. Oleg wyobraził sobie, nie, nawet zobaczył, jak tam, za ścianą deszczu i białawych pni, przyciśnięta plecami do ciepłej i palącej kory sosny stoi Marianna. A Dick, klęcząc na jednym kolanie, usiłuje ręką rozdarta zębami szakala ująć silniej dzidę.

— Stary! — krzyknął Tomasz. — Borys! Zostaniesz przy ogrodzeniu. Oleg, biegnij za nami!

Pod lasem dopędziła ich ciocia Luiza ze swoim słynnym tasakiem, którym w tym roku odegnała niedźwiedzia. W drugiej ręce niosła płonącą głownię. Ciocia Luiza była wielką, gruba i straszliwą kobietą krótkie siwe kosmyki sterczały jej na wszystkie strony, a workowata peleryna nadęła się jak balon. Nawet drzewa lękliwie wciągały korzenie i skręcały liście, gdyż ciocia Luiza wyglądała jak Bogini Zemsty, jak zły duch, który zimą ryczy wyje w Wąwozie. I kiedy ciocia Luiza potknęła się o drapieżną lianę, ta, zamiast schwytać ofiarę swoimi mackami, odskoczyła w kierunku pnia i ukryła się za nim, jak tchórzliwa żmija.

Tomasz zatrzymał się tak gwałtownie, że Siergiejew o mało na niego nie wpadł, a potem włożył dwa palce do ust i gwizdnął. Nikt z wioski nie potrafił gwizdać tak ogłuszająco.

Kiedy gwizd umilkł, Oleg zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo las się przyczaił, jak zląkł się tupotu ludzkich nóg, ludzkiego strachu i ludzkiego gniewu Słychać było tylko, jak ciężko dyszy gruba ciocia Luiza.

— Tutaj! — krzyknęła Marianna. Głos jej rozległ się zupełnie blisko Dziewczyna nawet nie krzyknęła, tylko zawołała, jak woła się kogoś z drugiego końca wioski. A potem, kiedy znów ruszyli biegiem, Oleg usłyszał głos Dicka, a właściwie ryk, przypominający ryk dzikiego zwierza, i wściekłe, głuche ujadanie szakala.

Oleg odskoczył w bok, żeby wyprzedzić ciocie Luizę, ale wyrosły przed nim plecy Siergiejewa, który nawet nie zdążył się ubrać i biegł w samej tylko koszuli i skórzanych spodniach, bez kurtki.

Marianna, zupełnie jak w widzeniu Olega, stała z plecami wciśniętymi w miękki biały pień starej grubej sosny, który zapadł się do środka, jakby ją chciał osłonić. Ale Dick nie klęczał, Dick opędzał się nożem od wielkiego siwego szakala, który wił się jak wąż, aby umknąć ciosu, ale stale atakował. Jeszcze jeden szakal leżał opodal na ziemi ze strzałą w boku. I co najmniej pięć sztuk siedziało sobie dalej rządkiem, jak widzowie. Szakale mają taki dziwny zwyczaj. Nie napadają hurmem, tylko czekają. Jeśli pierwszy nie da sobie rady z ofiarą, wtedy do roboty bierze się następny. I robią tak aż do skutku. Nie żałują siebie nawzajem. Po prostu tego nie rozumieją. Siergiejew, kiedy zrobił sekcję jednego szakala, nawet mózgu w nim nie znalazł.

Szakale–widzowie jak na komendę zwróciły pyski ku ludziom, którzy wtargnęli na polanę. Olegowi wydało się nagle, że czerwone punkciki szakalich oczu patrzą na niego z potępieniem. Bo czyż można napadać całym tłumem? Przecież tak się nie robi!

Szakal, który wciąż usiłował wyrwać Dickowi nóż, nagle zwalił się na bok. Z długiej szyi sterczała mu strzała. Okazuje się, że Tomasz zdążył wystrzelić, kiedy Oleg przyglądał się scenie walki na polanie. W ciągu tej sekundy, kiedy Oleg patrzył i próbował zorientować się w sytuacji… A Dick, jakby tylko na to czekał, natychmiast obrócił się w stronę pozostałych szakali i rzucił się na nie z dzidą. Przy nim byli już Siergiejew i ciocia Luiza z tasakiem i głownią. I zanim szakale pojęły, że pora im uciekać, dwa z nich wyzionęły ducha, a pozostałe zwinęły się w pierścienie, płaskimi, łuskowatymi ogonami przykryły nagie ciemiona i potoczyły się w gąszcz. Nikt za nimi nie pobiegł. A Oleg podszedł do Marianny.

— Nic ci się nie stało?

Marianna płakała. Tuliła do piersi ruszający się worek z grzybami i gorzko płakała.

— No, powiedz, powiedz!

— Nasiona mnie pożądliły płakała Marianna. — Teraz będę dziobata.

— Szkoda, że tak szybko przybiegliście — powiedział Dick, wycierając krew z policzka. — Dopiero zaczynałem się rozgrzewać.

— Nie gadaj głupstw! — warknęła ciocia Luiza.

— Trzeci albo czwarty dałby ci radę — powiedział Siergiejew.

 

* * *

 

W drodze do wioski Dicka zaczęła trząść febra, bo ukąszenie szakala nikomu jeszcze nie wyszło na zdrowie. Wszyscy od razu poszli do domu Veitkusa. Veitkus był chory i leżał, a jego żona Aggie wydobyła z apteczki — skrzynki stojącej w rogu pokoju — okłady przeciwbólowe i nalewkę przeciwko jadowi szakala, potem przemyła Dickowi ranę i kazała mu położyć się spać. Marianna chciała go odprowadzić, ale Dick jej na to nie pozwolił. Za godzinę lub dwie gorączka spadnie, a Dick nie lubił, żeby go ktoś oglądał, kiedy jest obolały lub chory.

Aggie postawiła na stole miskę z cukrem, pędzonym z kłączy bagiennej osoki. Tylko ona i Marianna wiedziały, jak odróżnić słodką osokę od zwyczajnej. No i malcy, którzy potrafią wyczuć, która trawa jest słodka, o której nie wolno nawet dotknąć. Potem Aggie nalała do kubków wrzątku i każdy sam nabierał sobie łyżką gęsty i szary syrop. U Veitkusów odbywa się bez ceremonii. Do nich wszyscy lubią chodzić.

— To nic groźnego? — zapytał Tomasz gospodynię, jakby już trzy razy nie pytał o to samo.

— Na nim wszystko goi się jak na psie — odpowiedziała Aggie.

— A jednak masz wątpliwości? — zapytał Siergiejew.

— Nie mam żadnych — odparł Tomasz. — Bo nie mamy innego wyjścia. Proponujesz czekać jeszcze trzy lata? Do tego czasu wszyscy wymrzemy z wycieńczenia i biedy.

— Nie wymrzemy — odezwał się z pryczy Veitkus. Broda i szopa włosów na głowie zasłaniały całą twarz. Widać było jedynie czerwony nos i jasne plamy oczu. Nie wiadomo skąd wydobywał się cienki, piskliwy głos. — Po prostu ostatecznie zdziczejemy.

— To na jedno wychodzi — powiedział Tomasz. — Żebym tak dostał w swoje ręce tego łgarza Daniela Defoe!

Veitkus roześmiał się chrapliwie.

Oleg już nieraz słyszał takie rozmowy. Teraz to już przecież pusta gadanina. Postanowił pójść do spichlerza, gdzie Stary z uczniami ściągał skóry z zabitych szakali i porozmawiać ze Starym. Po prostu pogadać. Potem jednak spojrzał na miskę z syropem i zaczerpnął niepełną łyżkę. Wprawdzie swoją część zjadł w domu z matką już w zaprzeszłym tygodniu, ale tutaj też nie przyszedł się obżerać.

— Pij, Maryniu — powiedziała Aggie. — Zmęczyłaś się i musisz się pokrzepić.

— Dziękuję — odparła Marianna. — Pójdę namoczyć grzyby, bo mi usną.

Oleg przyglądał się Mariannie, jakby ją po raz pierwszy w życiu zobaczył. Tak się zagapił, że nawet zapomniał podnieść łyżkę do ust. Marianna miała wargi jak narysowane, wyraźnie zakreślone, nieco ciemniejsze na brzegach, cudowne wargi, jakich nie miał nikt w całej wiosce. Chociaż Marianna była trochę podobna do Siergiejewa. Troszeczkę. Była pewnie podobna również do matki, ale jej matki Oleg nie pamiętał. A może do swojego dziadka? Genetyka to zupełnie zdumiewająca rzecz. Stary w inspektach wykopanych za spichlerzem, w którym gospodarzyła Marianna, przeprowadził dla uczniów doświadczenie Mendla z grochem. No, nie z grochem, tylko z tutejszą soczewica Wszystko się zgadzało, ale z pewnymi poprawkami. To zrozumiałe inne garnitury chromosomów Marianna ma trójkątną twarz, kości policzkowe i czoło szerokie, a podbródek ostry, tak że oczy miały na twarzy bardzo dużo miejsca i całą ją zajęły. I bardzo długa szyję z różową blizną z boku, jeszcze z dzieciństwa Marianna przywykła do niej, a rozpacza z powodu nasionek. Czy to nie wszystko jedno, czy ktoś ma kropki na twarzy, czy ich nie ma? Wszyscy je mają A zamiast korali Marianna nosi na szyi, tak samo jak wszystkie pozostałe kobiety i dziewczęta z wioski, sznurek z drewniana buteleczką odtrutki. Mężczyźni noszą odtrutkę w kieszeni.

— Wyobraź sobie, że wyprawa zakończy się tragicznie — powiedział Siergiejew.

— Nie mam na to ochoty, skoro mam w niej uczestniczyć — odparł Tomasz.

Veitkus znów się roześmiał i coś zabulgotało po środku jego brody.

— Chłopcy, Dick i Oleg to nadzieja naszego osiedla jego przyszłość. Ty zaś jesteś jednym z czterech ostatnich mężczyzn.

— Dodajcie do tego rachunku mnie powiedziała basem Luiza i zaczęła hałaśliwie dmuchać w kubek, żeby ostudzić wodę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin