Artur_Nadolski_-_RewanĹĽ.pdf

(163 KB) Pobierz
Rewanż
Rewanż
Artur Nadolski
Published: 2009
Categories(s):
Tag(s): "II wojna światowa" "powstanie warszawskie" wojna proza
„nowy świat” 33strony
1
741880321.001.png
Chapter 1
Jeniec nr 736
Kopniakami zrzucili ciało z platformy samochodu na ziemię. Człowiek
upadł jak kłoda twarzą do ziemi. Nie poruszał się. Cały umazany był
zwierzęcym nawozem. Wyłamana ze stawów lewa ręka sterczała
groteskowo.
Adler, komendant obozu, stanął nad leżącym. Czubkiem buta odwrócił
jego twarz do góry. Ze złamanego nosa sączyła się krew. Zapuchnięte
oczy były niewidzące.
– Nie udawaj nieprzytomnego, śmierdzielu! – ryknął. – Bezczelnie chcesz
się tu wylegiwać?!
Zrobił dłuższą pauzę dla lepszego efektu. Też musiał się uspokoić. Cały
plac apelowy czekał nie tylko na wyrok, ale i na ton, w jakim go ob-
wieści. Chciał być górą. Wybrał ton spokojnej ironii.
– Potrzebna ci kąpiel, bo cuchniesz, i dłuższy, a nawet ostateczny wypo-
czynek.
Szybko odwrócił się. Zrobił kilka kroków. Stanął przed pierwszym szere-
giem więźniów. Chciał sprawdzić, jakie zrobił na nich wrażenie. Powoli,
badawczo prześlizgiwał się wzrokiem po nieruchomych sylwetkach.
Zatrzymywał się. Wybierał wzrokiem tego lub owego. Wpatrywał się w
jego twarz. Kusił do podniesienia powiek. Widział, jak ten, na którego
patrzy, cały sztywnieje, zaczyna ledwie dostrzegalnie dygotać, kulić się
w ramionach ze strachu.
A to dawało mu satysfakcję.
Kiedyś, gdy był chłopcem, zbił psa, złapał jego łeb w ręce i zmusił do
patrzenia sobie w oczy. Sam szczerzył zęby, wpychał rękę w rozwartą
paszczę psa. Prowokował do ukąszenia. Tymczasem ten skomlał, chował
pod siebie ogon. Wyrywał się do ucieczki. – Pies – pomyślał – jest na-
jbardziej szmatławym stworzeniem świata. Dlatego on nie lubi psów. A
ci ludzie naprzeciw niego zachowywali się tak samo jak zbite psy. Żaden
nie podniósł wzroku.
Zebrał myśli do finałowego sztychu.
2
741880321.002.png
– Wy, Polacy, zawsze macie głupiego pecha na finiszu – wskazał ręką
leżącego. Odwrócił się na pięcie i poszedł w kierunku komendantury
obozu.
Do leżącego więźnia przyskoczyło dwóch niemieckich strażników. Zar-
zucili na jego nogi pętlę z konopnego sznura. Żłobiąc głęboką bruzdę w
zagrabionym równo piasku placu apelowego powlekli go w stronę
kloacznego dołu za obozową latryną.
Lagerführer bębnił palcami po biurku. Był wściekły. Dobrze odegrana
komedia przed więźniami – zdawał sobie sprawę, że zrobił to dobrze –
nie dawała jednak żadnego zadowolenia. Tych, tam – rzucił wzrokiem
na plac obozowy i stojących jak pionki na szachownicy więźniów –
można bez trudu wyprowadzić w pole. Uśmiechnął się do swoich myśli.
– Trafnie to ująłem. Wyprowadzić w pole. – Ale dla niego była to po
prostu niedospana noc i zepsuta zabawa. Ten uciekinier, za którym
uganiali się przez dwa dni i dwie noce, wlazł na koniec w kupę gnoju za
chłopską stodołą i wszystko popsuł. A głupie psy nie umiały go stamtąd
wypłoszyć na otwarte pole, i ci durnie, strażnicy też.
I ten jełopowaty bauer… Wszyscy ugrzęźli w tej śmierdzącej kupie gno-
ju. Czyż można sobie wyobrazić bardziej idiotyczne zakończenie dobrze
rozwijającej się pogoni? A swoją drogą, to ten Polak jednak im umknął.
W bezczelny sposób uciekł z muszki.
Wyszarpnął księgę ewidencyjną więźniów ze stosu skoroszytów. Ot-
worzył na karcie pod literą „W”. Wiśniewski Tadeusz. Urodzony 25
lipca 1918 roku w Kielcach. Do obozu przybył 10 kwietnia 1940 roku.
Numer ewidencyjny 638.
Po dłuższym namyśle wpisał w rubryce „Uwagi”: 26 lutego 1941 roku
zastrzelony podczas próby ucieczki z obozu.
Zatrzasnął księgę. Odrzucił ją na skraj biurka. Chciał o tym incydencie
jak najszybciej zapomnieć. Wyjrzał przez okno. Pionki stały tak, jak je
rozstawił przed apelem.
– Franz! – krzyknął w stronę drzwi.
Do pokoju wpadł młody esesman. Wyprężył się na baczność. Komend-
ant skrzywił się z niesmakiem.
– I co? Długo będziesz tak stał jak słup soli?! Jazda! Natychmiast zapędz-
ić ich do roboty.
Ciszę i bezruch placu zmąciły nagle krzyżujące się w powietrzu rozkazy,
klątwy, ujadanie psów. Więźniowie rozpierzchli się, jak smagnięci
niewidzialnym batem. W popłochu wpadali jeden na drugiego, potykali
się, przewracali. Komendant wybuchnął śmiechem. – Jak karaluchy, gdy
3
zapalić światło. – W dzieciństwie, gdy dla kawału zapalał znienacka świ-
atło w baraku robotników rolnych pracujących w ich folwarku, też ob-
serwował, jak dziesiątki karaluchów, zwabionych okruchami chleba
leżącymi na stole, błyskawicznie rozbiegało się po całym blacie w
poszukiwaniu schronienia. Starał się być szybszy. Podbiegał do stołu i
tłukł otwartą dłonią po brązowych grzbietach, rozgniatając robactwo na
miazgę.
Pałki strażników rychło zaprowadziły porządek. Więźniowie, ustawieni
trójkami w długi wąż, wymaszerowali przez obozową bramę eskortow-
ani i poganiani przez uzbrojonych esesmanów
i rzucające się na smyczach psy. Kolumna zagłębiła się w las.
* * *
Herman Adler w ogóle nie lubił tej części Prus Wschodnich. Było tu
mokro, malarycznie i ponuro. Ciągle miał katar i bóle głowy nasilające
się wieczorami. Często nachodziły go ponure myśli. Żarła go nuda. Do
najbliższego miasta – Lycku (Ełku) – było blisko dwadzieścia kilo-
metrów, ale nie mógł się tam zbyt często pokazywać. Okoliczne wsie to
raczej kolonie na wpół wyludnione – mężczyźni byli w Wehrmachcie.
Miejscowa mazurska ludność jakaś mrukliwa – nie taka, jak w jego
stronach rodzinnych, w powiecie rasternburskim – pewna siebie, wesoła,
gościnna. Machinalnie otworzył drzwiczki w biurku. Wyjął butelkę ko-
niaku. Pociągnął spory łyk. Sam sobie się dziwił. Dawniej nie pił.
Ogarnęła go fala refleksji… Jego przodkowie wywodzili się z dalekiej
Bawarii. Do dziś utrzymują kontakty z kuzynami. W połowie XIX wieku,
na fali propagandy osadnictwa w Prusach i, co było istotne, rządowych
kredytów, przenieśli się do Prus Wschodnich. Po wyrugowanych za
niepłacone podatki Mazurach otrzymali przeszło sto hektarów gruntów i
las w pobliżu Rastenburga (Kętrzyna). Zagospodarowali ziemię.
Wznieśli okazały dwór wraz z zabudowaniami gospodarczymi.
Rozwinęli sławną na całą okolicę hodowlę bydła mlecznego rasy
bawarskiej. Zyskali uznanie
i szacunek sąsiadów oraz władz regencji w Allenstein (Olsztynie). Ni-
estety, przyszła I wojna światowa. Wojska rosyjskie przetoczyły się
przez ich okolicę. Spłonęła połowa miasta. Żołnierze rosyjscy wtargnęli
do majątku. Zabili jego dziadka, spalili wszystkie zabudowania,
wyrżnęli cały inwentarz. Nie zostawili kamienia na kamieniu.
– Cholera by ich wzięła! – wyrwało się Adlerowi. – Azjatyccy barbar-
zyńcy! – Sięgnął po butelkę. Nalał sobie jeszcze jedną porcję koniaku.
Alkohol nie przyniósł jednak uspokojenia. Czarne myśli nadal kłębiły się
4
w głowie.
Gdy wojna dobiegała końca, rodzina została z niczym, bez żadnych per-
spektyw na odbudowę gospodarstwa i pozycji społecznej. Z Prus
uciekał, kto tylko mógł, do Rzeszy. Poza tym czasy były niepewne.
Polacy rościli pretensje do Mazur. Szykowali się do plebiscytu, a może
do wojny. Któż mógł wiedzieć, co przyniesie jutro.
Ta propozycja spadła im jak z nieba. Od znajomych, także rodziny osad-
ników z Bawarii, prowadzących od lat gospodarstwo rolne za kor-
donem, koło Mławy, w nowopowstającym państwie polskim, jego babcia
i ojciec dostali zaproszenie do zamieszkania. Pojechali więc. Zostali na
stałe. Ojciec ożenił się z córką gospodarzy…
– A ja, Niemiec z krwi i kości, narodowy socjalista, zamiast w Rzeszy,
urodziłem się w tej parszywej Polsce – wymamrotał sam do siebie i sto-
jącej przed nim butelki.
W koszarach SS pod Berlinem koledzy gratulowali mu i zazdrościli.
Przełożeni zapewniali, że to rzadkie wyróżnienie, jak na tak młodego,
dwudziestoczteroletniego człowieka, inżyniera – specjalistę od budowy
dróg i mostów. Jechał przyśpieszyć kulejącą budowę zakonspirowanego
lotniska na wschodnich rubieżach Rzeszy. Obowiązywała go ścisła ta-
jemnica wojskowa.
Rodzina, znajomi – nie mogli wiedzieć, gdzie dokładnie przebywa.
Korespondencja podlegała ścisłej cenzurze. Na miejscu obowiązywała
wzmożona dyscyplina. Ta konspiracja podniecała go, rozpalała jego
wyobraźnię. O spodziewanej wojnie z Rosją Sowiecką nieraz rozmawiał
w gronie kolegów. – A może właśnie z tej placówki – myślał – ruszą
nasze bombowce na Mińsk, Smoleńsk, by otworzyć drogę na Moskwę
pancernym kolumnom Wehrmachtu.
– Oszukali mnie. – Adler splótł ręce, zacisnął je, aż zatrzeszczały stawy.
Owszem, lotnisko jest niemal cudem techniki. Ale sądził, że będą tu
zatrudnieni Niemcy, będą normalne koszary z kantyną, dziewczynkami,
zabawą po pracy. Tymczasem zastał polskich więźniów, zbieraninę z
całej GG: zatrzymanych w łapankach ulicznych, różnego rodzaju męty
społeczne, jeńców z kampanii wrześniowej 1939 roku, trochę inżynierów
budowlanych. To mieli być jego robotnicy – zawszeni, cuchnący brudem
i strachem, o wygłodzonych spojrzeniach, apatyczni. Po zakończeniu in-
westycji przeznaczeni do likwidacji.
– Ta placówka to zesłanie! – mimowolnie obejrzał się. Był jednak sam.
Odetchnął. Jego poprzednik nie zagrzał tu długo miejsca. Zapił się na
śmierć w pół roku. On sam czuje się tu jak pies. Tak, jak pies uwiązany
na łańcuchu, który może tylko szczekać, bo nie może nikogo dosięgnąć
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin