W. Korabiewicz - Złowiłem życie.pdf

(858 KB) Pobierz
115366562 UNPDF
Wacław Korabiewicz
Złowiłem życie
Warszawa – 1973
115366562.001.png
Skok
przez medycynę
Z czarnego węgla pod biały żagiel
Dziwne działy się historie, zanim zostałem lekarzem. Przede wszystkim ten głupi świat, w środek
którego, ze świadectwem dojrzałości w ręku, człowiek z nagła wpadł i nie wiedział, co z tym
fantem robić. Strasznie idiotyczne uczucie. Pusta kula, z której nie ma wyraźnych drzwi. Zbłądzona
owca to mało. Zbłądzony bałwan! Co teraz robić? Dokąd się udać?
Cel całego życia, marzenie młodzieńczości: kariera marynarska wzięła w łeb. Bezlitosny, stary
konował Państwowej Szkoły Morskiej w Tczewie zbadał wzrok, pokiwał znacząco głową i z
miejsca odwalił.
— Nie nadajesz się, synku — powiedział. A mnie świat się zakołysał pod nogami. Bezdnia
rozpaczy. Koniec wszystkiego. To właśnie ta pusta kula. Egzaltacja młodzieńcza powiększyła
rozpacz. Dokąd teraz iść?
Profesor Stainiewicz, późniejszy minister, a mój wykładowca, położył dłoń na moim ramieniu i
powiada:
— Pan jest humanistą. Gdziekolwiek by pan poszedł, wróci na humanistykę, tam tylko dla pana
miejsce. Oto moja dłoń. Zakład o co?
Nie wierzyłem w siebie. Sądziłem, że na polonistykę idą sami Mickiewicze. Zaświtała mi inna
myśl: zrobić jak najszybciej byle gdzie pieniądze, kupić za nie jacht, a potem tym jachtem w
szeroki świat!
Ale jak tu zrobić pieniądze?
Wypytuję znajomych na prawo i lewo, dokąd iść? Jaki zawód prowadzi najszybciej na drogę złotej
mamony? Odpowiedź jednogłośna:
— Górnictwo. Będąc inżynierem górnikiem zrobisz fortunę.
Nie ma więc czasu do namysłu. Wsiadam w pociąg i pędzę do Krakowa. Zjawiam się w kancelarii
Akademii Górniczej.
Miła panieneczka głosem obojętnym podaje warunki przyjęcia: podwójny konkurs, konkurs
maturalnych świadectw i konkurs egzaminów... Zwiesiłem głowę. Na moim świadectwie z
matematyki same trójeczki, a o egzaminie... szkoda gadać!
Biorę za klamkę od drzwi, nieopanowane, głupie łzy zakręciły mi się w oczach. Nie zdążyłem ich
nawet ukryć przed wzrokiem panienki. Miałem wówczas dziewiętnaście lat.
— Zaraz... zaraz... — odezwała się litościwie — a może by kawaler odbył jakąś praktykę górniczą,
to bardzo pomaga... Kto wie?
— Praktykę górniczą? A jak ona wygląda? Gdzie ona Jest? Pochodzę z Litwy, nigdy tutaj nie
byłem.
Za godzinę siedzę już w pociągu z biletem do Katowic. Tam podobno znajdę ową „praktykę
górniczą”.
Jadę w nieznane, jak zatracony wieśniak. Czytam przez okno obco brzmiące nazwy. Wreszcie na
którejś tam stacji kominy, bardzo wysokie i grube kominy.
— Co to za fabryka? — pytam sąsiada z przedziału.
— To nie fabryka, to kopalnia węgla — pada odpowiedź. A we mnie jakby piorun trząsł, tego mi
wszakże potrzeba. Chwytam walizeczkę i wypadam z pociągu. Czytam na tablicy: „Dąbrowa
Górnicza”, ale nic mi to nie mówi.
Pomachując walizeczką, niby zagubiony w obcym otoczeniu Charlie Chaplin, kroczę sobie
beztrosko ulicą
odczytując reklamy. I oto przede mną wielka brama, a na niej napis: „Kopalnia Reden”.
Nieśmiałym krokiem wchodzą. Jeszcze mniej śmiało pukam do drzwi dyrektora. Za biurkiem siedzi
mały staruszek w okularach. Zapadam się w przepastną głębię wskazanego mi klubowego fotela.
To już odbiera mi resztę z takim trudem gromadzonego rezonu. Zapominam tyrady przygo-
towanych słów. Na policzki wykwita rumieniec żenady. Coś bąkam, byle bąkać...
— Ja... ja, panie dyrektorze, chcę do Akademii, inaczej tam nie trafię, potrzebna mi jest praktyka.
Uprzejmie proszę przyjąć mnie jako robotnika.
— A kawaler z jakich stron? — pada pytanie.
— Z Wilna.
— To kawaler może jest kolegą mego syna, nazywa się Świrtun-Rymkiewicz?
— Kazik! — krzyknąłem mimo woli. — Ależ to mój przyjaciel!
— No to, synku, zamelduj się u inżyniera Staszewskiego i będziesz praktykantem. Co prawda, na
praktykantów przyjmujemy dopiero po pierwszym roku studiów, ale zrobię ten mały wyjątek.
I tak rozpoczęła się moja praktyka w tym zupełnie odmiennym świecie.
Pierwszym szokiem, jaki przeżyłem, była łaźnia. Kiedy nazajutrz przed zmianą ubrania
przekroczyłem jej próg, myślałem, żem zwariował, że w oczach mi się dwoi. Czy to cyrk przede
mną, czy normalne życie? Jakieś niesamowite, patologiczne panoptikum. Ci rozebrani ludzie, co się
myją dookoła mnie, to karykaturalnie śmieszne jakieś pokraki, postacie ze świata krasnoludków:
bary jak u Herkulesa, pierś jak u atlety ciężkiej wagi. Potężne bicepsy i cały ten horrendalnie
wyrobiony tors opada skośną linią ku wąziutkim biodrom i wygląda niby rzeźbiony biust na
postumencie wątłych, cieniutkich nóżek.
— Czemu ci ludzie są tak nieproporcjonalnie zbudowani? — pytam inżyniera.
— Rezultat górniczego zawodu. Nieustanny wysiłek ramion, podczas gdy nogi stoją w miejscu lub
nawet często klęczą przez cały ośmiogodzinny dzień pracy.
Drugim kolejnym szokiem była winda, niczym nie zabezpieczona klatka, wozi tam i z powrotem
grupy ciasno stłoczonych ludzi. Po brudnych, węglowym pyłem oblepionych ścianach szybu
spływają strugi wody zimnej, oślizłej, odpychającej... Winda zagłębia się kilkaset metrów. Im dalej
i niżej, tym bardziej elastyczna staje się napięta, metalowa lina. Wydłuża się przy każdym
zahamowaniu, sprężynuje pod nadmiernym ciężarem.
— Przykre uczucie — mówię do inżyniera. — To wyciąganie się liny wygląda jak próba jej
wytrzymałości.
— Bo tak i jest — stwierdza obojętnie inżynier. — Różnie bywa. Ot, niedawno na sąsiedniej
kopalni urwała się.
— Jak to? — zdziwiłem się i mimo woli poczułem dreszcz za kołnierzem. — Czyżby nie było
kontroli?
— Et! — machnął pogardliwie ręką, ale widocznie się spostrzegł, że niepotrzebnie straszy
nowicjusza, więc zaraz dodał: — Lina musi służyć pięć lat, takie są u nas przepisy.
— A ta, tutaj, od kiedy służy?
— Kto tam wie. W każdym razie przy mnie jej jeszcze nie zmieniali.
— A pan inżynier... dawno? — bąknąłem nieśmiało.
— W czerwcu kończy się jedenaście lat...
— Aha! — stwierdziłem ponuro, chwytając się mimo woli za metalową balustradę, w tym bowiem
momencie winda podskoczyła wyżej niż zwykle.
Już cały tydzień zjeżdżam tak w towarzystwie inżyniera, asystuję mu przy kontroli stanowisk. Tym
sposobem poznaję wszystkie rodzaje pracy, ale poznaję teoretycznie. Ta moja „praca” polega na
spacerze. W jednym ręku noszę karbidową latarkę, w drugim ręku górniczą ciupagę. Robotnicy
tytułują mnie per „panie inżynierze”. Nawykli widocznie do tego, że każdy spacerujący młodzik za
lat kilka wróci do nich w roli superiora. Przyglądam się uważnie fizycznym wysiłkom tych ludzi,
ich chorobliwej, pozbawionej słońca cerze, błotnistej mazi, w której tkwią, czarnemu miałowi, któ-
ry dusi ich płuca, i pod wpływem tej codziennej obserwacji robi mi się coraz bardziej nieswojo. Z
każdym dniem odczuwam coraz większy wstyd. Za co mi tu płacą? Za ten spacerek z laseczką? Za
snobistyczne udawanie inżyniera? Jak ja wyglądam wobec tych ludzi?
Nie wytrzymałem takiej próby nerwowo. Ósmego dnia melduję się u inżyniera w biurze. Proszę go
o zwykłą robotniczą pracę. Nie chcę być uprzywilejowanym maminsynkiem. Chcę... pracować!
Inżynier spojrzał na mnie litościwym wzrokiem i pokiwał smętnie głową.
— Oj, przyjdziesz tu jeszcze, kawalerze, poprosisz o zwolnienie!
I po co on to powiedział! Gdyby nie te jego słowa, z całą pewnością wróciłbym już po paru dniach,
a tak... nie wróciłem. Zagryzłem zęby i trwałem bez sensu i niepotrzebnie.
Nie ma co gadać, nie ma co obwijać w bawełnę. Praca była nad siły chłopca wyrośniętego ponad
miarę swoich lat, rozpieszczonego środowiskiem i warunkami. Chłopca, który nie trzymał nigdy w
ręku ani topora, ani łopaty. Praca była zbyt ciężka jak na typowego maminsynka, co nie wykonał
dotąd najmniejszego przymusowego wysiłku. A w kopalni, jak w wojsku, do generała droga bardzo
daleka. Na początku jesteś szeregowcem, to znaczy „popychaczem”, do ciebie należy pchanie
wozów po szynach, dwa puste albo jeden pełny węgla. Samo popychanie pół biedy — da się jakoś
radę, ale gorzej, gdy koło wozu spadnie. A szyny koślawe, powykręcane, coraz to wóz złośliwie się
wykoleja. Wóz ciężki jak diabli i czterech ludzi go nie udźwignie, a ty radź sobie, biedaku, jak
możesz. W takim wypadku stary doświadczony górnik nie»śpieszy. Ma czas. To nie pożar. Więc
najpierw obchodzi dokoła i bada. Pyka sobie fajeczkę i niby lekarz ze wszystkich stron pacjenta
obserwuje. Musi wiedzieć, co mu brakuje, a wówczas, gdy pozna, podeprze ramieniem odpowiedni
punkt i jednym lekkim szarpnięciem postawi na miejsce — wóz stoi. Żeby tak zrobić, trzeba mieć
doświadczenie wielu lat. Potrafi to uczynić górnik, ale nie żółtodziób, zakichany paniczyk,
praktykant z bożej łaski. Taki to nie ma pojęcia, gdzie trzeba pchać, a gdzie podnosić. Morduje się
więc biedny chłopak, plecami i głową podpiera, w pałąk wygina swój wątły kręgosłup, żyły mu na
skroniach pęcznieją, a wóz jak stał, tak stoi w miejscu, ani drgnie. Niedawny praktykant, „pan
inżynier”, a teraz głupi dobrowolny robotnik, płacze rzewnymi łzami, bo go nikt nie widzi.
Zasłonięty jest wystającym załomem węgla. Nie trzeba nawet tych łez wstydliwych brudnym
ramieniem obcierać. A wóz w dalszym ciągu kpi w żywe oczy, urąga niedorajdztwu. Nie chce
wrócić do szyn.
Tak mijały pierwsze dni roboczych doświadczeń. Potem przyszedł tydzień „karowacza”.
Młodzieniec dostał ogromną szuflę w łapy, aby przerzucać nią węgiel z jednego miejsca na drugie
albo bezpośrednio do wozu. Łatwo powiedzieć: „przerzucać”. Węgiel to nie piasek, jego bryły nie
chcą gładko wejść na szuflę, zaczepiają się, trzeba z nimi toczyć walkę. Ciężkie są jak ta cholera. W
krzyżu boli i po odbytej dniówce jedzie się windą ku „radosnemu słońcu”, a tej radości już się nie
czuje. Mgłą zachodzą oczy. Jeść się nawet nie chce, tylko spać. Spać! Ale to wszystko jeszcze nic.
Taka robota to szczeniak. Bagatelka, niewarta słów. Prawdziwa robota zacznie się dopiero na trzeci
tydzień, kiedy młodzieniec stanie przy boku górnika jako pomoc, jego prawa ręka. Wówczas
zacznie się wiercenie dziur potrzebnych na dynamit. Dziś wiercą te dziury mechanicznym świdrem,
a wówczas wiercono najzwyklejszym drągiem. Na końcu takiego drąga tkwiła płaska iglica. Za
każdym wbiciem należało drąg obracać dookoła osi tak, aby w rezultacie otrzymać otwór
równomiernie okrągły, a nie płaski. Źle dokonany obrót powodował zacięcie się grota i mordercze
wyszarpywanie go z uwięzi. Mój Boże! Co to za mordęga! Na dłoniach wystąpiły ogromne
pęcherze. Następnie pękły i zalały się krwią. Na miejsce krwi przyszedł węglowy miał. W miarę
dalszej pracy dłonie puchły jak kłody. Węglowy miał wysuszał krew, więc jakoś szło. Stary górnik
od czasu do czasu krytycznie rzucał okiem. A gdy nie patrzył, wówczas był czas, aby nieznacznym
ruchem ramienia otrzeć łzy. I tak jakoś szło aż do końca dniówki. Potem już było lżej, bo w
wynajętym kawalerskim pokoiku nie miałem świadków. Zanurzywszy ręce w ciepłej wodzie można
było ryczeć do woli, nikt tego nie widział. Rany się zasklepiały. Błogostan trwał całą noc, a
następnego dnia... Nie, tego już żaden język nie opisze. Co za ból, co za wściekły ból, gdy
zabliźnione pęcherze pod wpływem tegoż samego żelaznego drąga zaczynają się rozłazić i pękać.
Znowu krew i znowu węgielny miał. I znowu patrzący górnik i wstyd własnej słabości.
Przetrwałbym wszystko, gdyby nie ta przeklęta szczurza woda!
Wzdłuż podziemnych korytarzy biegła bogata sieć przeróżnych nawadniających i odwadniających
rur wodociągowych. Na nich od czasu do czasu widniał kran. Żadnych napisów ostrzegawczych,
żadnych instrukcji, wszystko polegało na ustnych informacjach: „Ta woda do picia, a ta od
szczurów”, czyli od ścieków. Okazało się, że przez czas dłuższy popijałem sobie z niewłaściwego
kranu, z czego najprawdopodobniej powstawały wszystkie dalsze konsekwencje. Po prostu zacho-
rowałem, ale nie zwyczajnie, jak wszyscy chorują, tylko zupełnie inaczej i dlatego pewnie nikt się
na tym nie poznał. Lekarz robotniczej kasy chorych zadecydował, że symuluję.
— Wiele chcesz dni zwolnienia, chłopcze? — spytał.
A ja się oburzyłem. Chociaż rzeczywiście objawy mojej choroby były nadzwyczajne: przy ogólnym
osłabieniu bolesne łupanie w prawym kolanie. Bóle nikły przy chodzeniu, a występowały przy
bezruchu. Kiedy wstawałem, ciemniało mi w oczach i mdlałem. Tym sposobem powstało błędne
kółko: siedzę — boli, wstaję — mdleję.
Pierwszy raz zjawiam się u inżyniera. Powitał mnie życzliwym uśmiechem.
— No, nareszcie, mój drogi, zmądrzałeś. Dość masz już pracy robotnika, chcesz wrócić do
spacerów?
Zabolała mnie ta propozycja. Wziąłem zwolnienie tylko na jeden dzień. Z latarką w ręku, żeby nikt
nie widział, powlokłem się pustym korytarzem kopalni przed siebie. Na szczęście nie uszedłem
daleko. Znaleziono mnie w jakiejś rozpadlinie. Odzyskałem przytomność na łóżku szpitalnym.
Lekarz kasy chorych okazał się ten sam i konsekwentny.
— To symulant! — powiedział na głos, żeby wszyscy na sali usłyszeli. Siostry i salowe przyjęły
diagnozę do wykonania. Zlekceważyły po prostu pacjenta.
Zaczęły się koszmarne dni okropnego, mdlącego bólu w kolanie. Sala była ogromna na kilkanaście
łóżek. Ustęp miałem daleko w przeciwległym rogu sali. Musiałem więc maszerować tam
samodzielnie. Symulantom wszakże kaczek do łóżka się nie podaje. Ten marsz wyglądał w sposób
następujący: szybko wstając, pochylałem się całym ciężarem ciała w kierunku najbliższego łóżka,
oczy zachodziły mgłą, robiło się słabo, padałem. Towarzyszył temu jęk całej sali:
— Biedny chłopiec... biedny!
Zrywałem się, obiegałem łóżko i padałem na następne. Tak docierałem do celu. W tenże sposób
wracałem. Starałem się ograniczyć tę marszrutę do minimum, ale parę razy dziennie przecież
musiałem ją odbywać. Nie zdarzył się wypadek, aby któraś z sióstr zlitowała się nad „symulantem”.
W jednej ze ścian sali mieściła się nisza, a w niej kaplica. Tu odbywały się nieustanne modły.
Zawodzący, monotonny śpiew zadręczał mnie swym zakłamaniem.
Tuż przy mnie, na sąsiednim łóżku, umierał jakiś górnik na zawodową rozedmę płuc. Umierał
wolniutko, na raty, w straszliwych męczarniach. Rzęził, łapał powietrze, dusił się, wołając ratunku.
Odpowiedzią mu był właśnie ten monotonny, bezduszny, zawsze jednakowy śpiew kaplicy. Aż
przyszedł dzień ostatecznego konania. Oznajmił go sam chory tragicznym, jakimś bezprzytomnym
krzykiem. Zleciały się wówczas wszystkie siostry zakonne z przeoryszą na czele. Wcisnęły mu
obrazek w dłoń, pochyliły się kołem nad łóżkiem i suchym, bezwzględnym głosem jęły dyktować
modlitwę.
— Łaskiś pełna... — krzyczały. — Łaskiś pełna... Ale chory już nie miał sił, ostatnim tchnieniem
rzęził.
— Módl się za nami grzesznymi... módl się! — potrząsając różańcem skrzeczała mu nad uchem
przeorysza.
Niesforny pacjent nie usłuchał rozkazu. Nie powtórzył już słów modlitwy. Zwyczajnie udusił się.
Ta scena przeważyła szale. Zdecydowałem się wykorzystać chwilowy przypływ sił i okazję, że
kolega mój wracał właśnie do Wilna. Poprosiłem o wypisanie ze szpitala.
— W każdej chwili — zgodził się lekarz kasy chorych. — O jednego symulanta mniej!
Jechałem pociągiem dwa dni. Kolega patrzył na mnie przerażonym wzrokiem. Ja natomiast mało
widziałem. Gęsta mgła leżała mi na oczach. Na peronie wileńskim zemdlałem na dobre. Ocucili
mnie dopiero nazajutrz w szpitalu. Kurowałem się jeszcze przez dwa miesiące. Na początku na
tyfus brzuszny, potem wszystko się wyjaśniło. Byłem pierwszym przypadkiem grasującej w Polsce
tak zwanej „śpiączki afrykańskiej”, która była odmianą jakiejś wirusowej grypy. Widocznie te ko-
palniane szczury naniosły tę przeklętą formę symulacji.
Była już połowa listopada, kiedy opuściłem nogi z łóżka i przy pomocy laski dowlokłem się do
biurka, aby przeczytać urzędowe pismo z Akademii Górniczej w Krakowie. Pismo głosiło, że na
podstawie doskonałej opinii dyrekcji kopalni „Reden” w Dąbrowie Górniczej Wacław Korabiewicz
Zgłoś jeśli naruszono regulamin