Lisa Jackson, Nancy Bush
Wyspa kłamstw
Rozdział 1
Czuję ją!
Ją też zdradza zapach!
Nawet w celi czuję jej mdłości. Jej brud. Jej żądzę.
Kiedy tu gniłem, były też inne. Na których trzeba się zemścić. Które razem ze swoim diabelskim pomiotem muszą zostać strącone w piekielną otchłań, skąd się wzięły!
Och, chore kobiety z niepohamowanymi pragnieniami.
Idę po was...
Laura Adderley oparta jedną dłoń o drzwi łazienki, w drugiej ściskała test ciążowy. Nie była w stanie na niego spojrzeć. Nie chciała tego. Nie teraz, kiedy jej małżeństwo właśnie się zakończyło, a rozwodu pragnęła tak bardzo jak jej, na szczęście już były, mąż, albo nawet bardziej. Byron zdążył zamieszkać z inną kobietą, którą z pewnością będzie zdradzał tak, jak zdradzał Laurę. Ale dla niej nie miało to znaczenia. Ich małżeństwo było nieprzemyślane, tyle że Laura potrzebowała trzech lat, żeby to sobie uświadomić.
Nieprzemyślane...
Zebrała się na odwagę, powoli rozpostarła dłoń i wpatrywała się w dwie oślepiająco różowe kreski testu ciążowego.
Pozytywny.
Wiedziała, że tak będzie. O Boże...
Zacisnęła powieki i odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić. Ignorowała objawy tak długo, jak się dało, ale nie mogła dłużej chować głowy w piasek. Była w ciąży. Nosiła dziecko byłego męża. Podpisali papiery rozwodowe w tym tygodniu, chociaż Byron usiłował przeciągać sprawę, bo po prostu nie chciał pozwolić Laurze uwolnić się od jego kłamstw i tyranii.
I co teraz?
Doktor Byron Adderley był chirurgiem ortopedą w szpitalu Ocean Park, a ona, Laura, pielęgniarką. Przenieśli się na wybrzeże jakiś rok wcześniej, rezygnując z pracy w większych i bardziej prestiżowych szpitalach Portland na rzecz spokojniejszego życia. Laura nie chciała się przenosić, była temu zdecydowanie przeciwna. Z powodów, o których nie chciała wspominać Byronowi, musiała trzymać się od Ocean Park i Deception Bay najdalej, jak się da. On, jakby jakimś cudem odgadł jej sekrety, oznajmił, że przyjął posadę w szpitalu Ocean Park i że się przeprowadzają. Laurę zamurowało. Powiedziała, że nie jedzie. Po prostu nie jedzie. W końcu jednak ustąpiła, bardzo niechętnie, ale zgodziła się przeprowadzić, mając próżną nadzieję, że jej małżeństwo przetrwa, chociaż wiedziała, że męża już nie kocha i nigdy go nie kochała! Ale łudziła się, że w nowym miejscu coś się zmieni. Może Byron na nowo zdobędzie jej serce. Może będzie chciał tylko jej. Może wszystko będzie... lepsze. Później został nakryty, jak obściskiwał jedną z pielęgniarek Ocean Park. Szpital chciał udzielić Byronowi Adderleyowi nagany, ale on nie należał do mężczyzn, których można ganić. Pielęgniarkę dyscyplinarnie zwolniono, sprawę zamieciono pod szpitalny dywan... a Laura złożyła pozew o rozwód.
Z początku się sprzeciwiał. Nie dlatego, że chciał ją zatrzymać, ale po prostu dlatego, że to nie on podjął decyzję, więc nie mógł się z nią pogodzić. Nie słuchała, więc zmienił taktykę i zaczął ją błagać o drugą szansę. Była podejrzliwa, wiedziała, że Byron może udawać, jednak bez niego przyszłość rysowała się w ponurych barwach, Laura bała się samotności. Którejś nocy, trzy miesiące temu, przysiągł, że ją kocha, że nigdy więcej jej nie zdradzi, że będzie się starał naprawić błędy przeszłości. Tak bardzo chciała mu wierzyć. Potrzebowała tego. Stłumiła ostrzegawczy sygnał w głowie i jakimś cudem wylądowali w łóżku. Kochali się rozpaczliwie. Była to druga szansa, może ostatnia, którą Laura musiała wykorzystać.
Wkrótce kolejna pielęgniarka poskarżyła się, że doktor Adderley okazywał jej niechciane względy. Byron wszystkiego się wypierał, ale Laura miała zdolności, których on nie rozumiał - niektórych nie rozumiała nawet ona - i wiedziała, bez cienia wątpliwości, że mąż kłamie.
Pozwoliła sprawie rozwodowej biec swoim torem, a Byron jak to Byron zajął się kolejną kobietą. Tym razem Laura nie oglądała się za siebie. Miała dość Byrona Adderleya i aż do dzisiejszego dnia była zdecydowana wrócić do Portland i znaleźć pracę daleko, daleko od Ocean Park i Deception Bay.
Ale teraz...
Drzwi łazienki się otworzyły.
- Lauro? - zawołała siostra Perez.
- Już wychodzę - powiedziała Laura, spuszczając wodę.
Zdradziecką tekturkę owinęła w papier toaletowy i schowała do torebki.
- Potrzebujemy pomocy na ratunkowym. Mamy uraz głowy.
- Dobrze.
Kiedy usłyszała, że drzwi za pielęgniarką się zamknęły, wyszła z łazienki. Myjąc ręce, spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Patrzyły na nią poważne szaroniebieskie oczy. Zauważyła, że ma już odrosty blond, a dłuższe, ciemniejsze kosmyki wymykają się z kitki i zawijają pod brodą - wydatną, jak jej kiedyś powiedziano. Przez tę brodę, wydatne kości policzkowe i gęste rzęsy wyglądała jak arystokratka, chociaż wcale nią nie była.
W jej głowie pojawiła się znajoma presja, nie uległa jej, wyobraziła sobie sześciometrową żelazną bramę, która chroni ją przed atakiem. Odruchowa reakcja, kiedy wyjątkowo silnie atakowały ją niechciane, złe myśli. Przez lata była przekonana, że taką zdolność ma każdy, ale w końcu powoli zaczęło do niej docierać, że jest nią obdarzona tylko ona. Miała wrażenie, że ktoś puka do jej głowy, usiłując dostać się do środka, a ona stawia w myślach mur, żeby mu to uniemożliwić. Tym razem było jednak inaczej, atak był bardziej gwałtowny i zaciekły. Jakby ktoś walił w mur metalowym młotkiem. W jej umysł.
Siossssstrrrrro!
Laura ocknęła się i rozejrzała dookoła, jakby spodziewała się, że zobaczy tego, kto się odezwał. Ale nikogo nie było.
Nikogusieńko. Głos był zdecydowanie męski.
Otworzyła szeroko oczy. Obserwowała swoją reakcję w lustrze, kiedy uświadomiła sobie prawdę, której rozpaczliwie chciała zaprzeczyć. On wrócił.
Zacisnęła mocno powieki i wytężyła umysł, umacniając mur, aż łomot zamienił się w cichutkie puk, puk, puk i w końcu zniknął.
Zanim dotarła na oddział ratunkowy, karetka już wyła na podjeździe. Była dwudziesta pierwsza trzydzieści. Koniec czerwca, więc było jeszcze jasno, chociaż pod sosnami wirginijskimi rosnącymi wzdłuż drogi kładły się już cienie. Błyskały czerwone i białe światła, a przeraźliwe wycie syreny wprawiało powietrze w drganie.
Karetka zatrzymała się z piskiem opon. Ze środka wyskoczył sanitariusz i pobiegł na tył pojazdu. Drzwi się otworzyły i wyciągnięto ofiarę na noszach, z głową owiniętą białym bandażem, ciemnoczerwonym od krwi.
- Jezu, to Conrad! - jęknął ktoś.
- Conrad? - powtórzyła przerażona Laura.
Spojrzała na nosze. Leżał na nich jeden ze strażników w Ocean Park - Conrad Weiser.
- Co się stało? - spytał chirurg urazowy.
- Oberwał w Halo Valley - odparł ratownik. - Jechał po pacjenta, jeden ze świrów wtłukł mu i uciekł.
- Halo Valley? - powtórzyła Laura, ledwie poruszając ustami.
- Tak, w szpitalu psychiatrycznym - przytaknął Dylan, ratownik medyczny.
- Bierzemy go - zarządził chirurg, a z karetki wyciągnięto drugiego rannego.
- Nic ci nie jest? - spytał Dylan, spoglądając na Laurę ze zmarszczonym czołem.
- Nie.
Laura wróciła do teraźniejszości i pomogła wwieźć na izbę przyjęć drugiego rannego. Był przytomny, ale miał obandażowane gardło i nie mógł mówić. Spoglądał na nią gniewnie ciemnymi oczami.
- To jest doktor Maurice Zellman z Halo Valley - powiedział Dylan, kiedy zostali sami.
Laura znowu doznała szoku.
- Został pchnięty długopisem w gardło.
- Też przez uciekiniera?
- Na to wygląda.
Patrzyła, jak Zellmana pośpiesznie przewożą przez podwójne drzwi oddziału ratunkowego i nie była w stanie zapanować nad drżeniem.
Halo Valley. Szpital psychiatryczny dla chorych umysłowo przestępców. Tam był on.
Prawda?
A może właśnie dlatego starał się przed chwilą zburzyć mur w jej umyśle? Uciekł! I ściga ją.
O Boże, nie! Nie teraz! Pomyślała o dziecku i serce jej niemal stanęło. Strach przebiegł jej po kręgosłupie i zagnieździł się w mózgu. Nie, nie, nie!
Stłumiła potworny strach i odwróciła się do jednej z pielęgniarek.
- Kto to zrobił? - spytała.
- Szkoda, że nie możemy zapytać Zellmana - odparła siostra Carlita Solano. - Z pewnością jakiś czubek.
Proszę, Boże, niech to nie będzie on.
Ale wiedziała, że to on. Justice Turnbull uciekł z Halo Valley Security Hospital. Był wolny i znów mógł zacząć mordować.
Laura patrzyła jak za rannym lekarzem zamykają się drzwi i zastanawiała się, jak udało się Justice'owi uciec.
Dzień jak wiele innych.
Doktor Maurice Zellman, jeden z najlepszych psychiatrów w Halo Valley Security Hospital... a może najlepszy, gdyby spytać jego, zaczął dzień od zjedzenia suchego tostu pszennego, jajka na miękko i kawałka kantalupy. O siódmej piętnaście był już w szpitalu. Udzielił kilku porad, w południe zadzwonił do swojej żony Patricii i dowiedział się, że ich szesnastoletni syn Brandt narozrabiał w szkole i do końca tygodnia będzie musiał zostawać po lekcjach. Zellman prychnął z niesmakiem i powiedział Patricii, że Brandt zostanie też ukarany przez niego, a potem, podminowany, odwiedził kilku pacjentów w ich pokojach - które tak naprawdę były celami, chociaż nikt tak o nich nie mówił. Przez resztę popołudnia myślami był gdzie indziej.
O szóstej została mu tylko wizyta u najgorszego pacjenta: Justice'a Turnbulla, chorego psychicznie zabójcy, który usiłował zamordować własną matkę i, jak się okazało, obsesyjnie pragnął pozbawić życia kobiety, które mieszkały razem w Oregonie, nad oceanem, w domu zwanym Pieśń Syreny. Okoliczni mieszkańcy mówili po cichu, że kobiety należą do sekty zwanej Kolonią, są pustelnicami i dziwaczkami. Nie wiadomo, o co Justice miał do nich pretensje.
Zellman usiłował się tego dowiedzieć od ponad dwóch lat, odkąd osadzono Justice'a, ale mu się nie udało. Justice popełnił kilka innych morderstw i wszyscy byli zgodni co do tego, że jest osobliwym przypadkiem.
Nikt w Halo Valley nie wiedział, co z nim zrobić, a już z pewnością, jak się z nim obchodzić. Inni lekarze nie byli tak zaangażowani. Byli dobrzy, ale Maurice Zellman był wyjątkowy. On leczył pacjentów naprawdę, nie poprzestawał na pozornych zmianach w ich zachowaniu. A Justice... hm... Dzięki Maurice'owi zrobił znaczne postępy. Znaczne. Owszem, nadal miał obsesję na punkcie kobiet z Pieśni Syreny, ale to dlatego, że najwyraźniej coś go z nimi łączyło. W każdym razie, tak mu się wydawało, ale należało to jeszcze udowodnić. Może te kobiety należały do sekty, a może nie. Na pewno były paranoicznymi samotnicami, a wyglądały tak, jakby zostały przeniesione z poprzedniego wieku. Zellman skłaniał się ku opinii, że należy zostawić je w spokoju. Każdy żyje po swojemu i nie ma złej ani dobrej drogi, ale uświadomienie tego Justice'owi wymagało czasu. Z sobie tylko znanych powodów Justice Turnbull najwyraźniej zawziął się, żeby je wszystkie zamordować.
Ale... postęp był, stwierdził Zellman, w myślach poklepując się po plecach. Na początku, kiedy Justice został umieszczony w Halo Valley, wciąż wrzeszczał głośno, że zabije je wszystkie i ich diabelskie potomstwo! Z początku personel nie miał pojęcia, kogo miał na myśli, ale Justice wyjaśnił, że zamierza zabić wszystkie ssiosstrrryyyy z Pieśni Syreny. Czas i leki psychotropowe sprawiły, że prawie zrezygnował ze swojej misji. Kobiety z Pieśni Syreny nadal go denerwowały i nie potrafił tego ukryć, kiedy Zellman wspominał o nich. Ale nie był już tak zawzięty jak na początku. Czyżby wyzdrowiał? Nie. Czy kiedykolwiek będzie zdrowy? Było to mało prawdopodobne, chociaż doktor Maurice Zellman był skłonny z nim pracować, dopóki widział choćby cień szansy.
Maurice rozumiał, że Justice'a nękają demony, które sam stworzył. Dla jego kolegów lekarzy nie miało to najmniejszego znaczenia. Zamknęliby człowieka na kilka następnych dziesięcioleci, pozbawiając go szansy na wyjście na wolność. Paranoidalny schizofrenik. Socjopata. Psychopata. Szaleniec zabójca. Może w tych określeniach było trochę prawdy, ale mimo wszystko Justice Turnbull był pacjentem, który potrzebował pomocy.
Zellman zerknął na zegarek. Miał dla Justice'a niespodziankę. Zellmanowi w końcu udało się załatwić to, o co prosił go Justice choć nie bez trudu. Z uśmiechem satysfakcji skierował się do pokoju Justice'a, który znajdował się na końcu korytarza. Celowo, bo nikt nie chciał go odwiedzać. Prawdę mówiąc, nikt nigdy go nie odwiedził, nie licząc personelu szpitalnego. Pozostali pacjenci uważali go za dziwaka, co było bardzo wymowne, bo sami byli przestępcami chorymi psychicznie, każdy z nich. Ale w każdej grupie obowiązuje hierarchia i Halo Valley Security Hospital nie był wyjątkiem. Jako jeden z najlepszych psychiatrów w szpitalu, leczący kilku najtrudniejszych pacjentów - zabójców, sadystów, gwałcicieli - Maurice Zellman doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak niestabilni i obłąkani są mężczyźni i kobiety w tej części szpitala, w której przebywają skazani za ciężkie przestępstwa. Co prawda, z powodu choroby uniknęli normalnego więzienia, ale nie znaczyło to, że nie są groźnymi przestępcami. To dlatego zostali umieszczeni w części B, jak eufemistycznie nazywano tę odosobnioną część szpitala. Część B. Dla tych, dla których nie ma ratunku. Połączona była z częścią A, gdzie leczeni byli chorzy psychicznie bez skłonności przestępczych, krytym korytarzem, ogrodzona wysoką siatką i drutem pod napięciem, częściowo ukrytym przez żywopłot - wszystko po to, żeby szpital sprawiał wrażenie miejsca ciepłego i przytulnego. Tak naprawdę część B była więzieniem dla psychicznie chorych przestępców.
Doktor Zellman znajdował się wysoko w hierarchii specjalistów w części B. Rozumiał umysł przestępcy, co jednocześnie fascynowało i przerażało lekarzy o mniejszej wyobraźni. No, ale to ich problem, nieprawdaż? - pomyślał, prychając. Maurice Zellman wykonywał swoją pracę. I robił to bardzo, bardzo dobrze.
Zaciskając usta, przyspieszył kroku. Był już spóźniony, a przez wizytę u Turnbulla spóźni się jeszcze bardziej. Nie miał jednak wyboru, bo Justice był jego pacjentem, a reszta personelu śmiertelnie się go bała. W pewnym sensie bawiło to Zellmana, który pracował z tym dziwnym mężczyzną, odkąd przywieziono go do części B. W rzeczywistości Justice nie był bardziej przerażający niż inni psychopaci. Był po prostu trochę bardziej ukierunkowany, skupiony na kobietach, zwłaszcza tych z Kolonii.
Kiedy Zellman dotarł do pokoju Justice'a, drzwi się otworzyły i właściwie wypadł z nich na korytarz Bill Merkely, jeden ze strażników. Nie od razu zauważył Zellmana, bo patrzył w stronę pokoju Justice'a.
- Zdaje ci się, schizolu! - wrzasnął ochryple. Jego nalana twarz była czerwona. Zatrzasnął drzwi i sprawdził automatyczny zamek. Stojący za nim Zellman odkaszlnął. Merkely podskoczył jak rażony prądem, a jego czerwona twarz nabrała buraczkowego odcienia. - Gnojek powiedział, że mnie zabije! - krzyknął, usprawiedliwiając się.
- Nie można go słuchać.
- Nie słucham. Ale on na pewno wie, co mówi!
- Co pan robił w jego pokoju?
- Chciałem zabrać tacę. Ale musiałem ją zostawić. Mam nadzieję, że żarcie mu zgnije!
Odmaszerował w kierunku dyżurki strażników, która oddzielała część B Halo Valley od części A. Zellman uważał część A za skrzydło chorych na alzheimera, ale nie powiedziałby tego głośno, żeby nie urazić pracujących w nim lekarzy. Pokręcił głową nad wieloma z nich. Przenikliwość. Wielu było jej kompletnie pozbawionych.
Miał klucz do pokoju Justice'a i ostrożnie otworzył drzwi. Justice nigdy go nie atakował; nigdy nie zaatakował nikogo, odkąd znalazł się w szpitalu, ale miał swoje za uszami, oj, miał.
Stał w rogu, dochodząc do siebie po tym, co zaszło pomiędzy nim a Merkelym. Był wysokim, ciemnym blondynem, szczupłym, niemal kościstym, ale silnym jak tur. Nie nawiązał kontaktu wzrokowego, kiedy Zellman wszedł, ale rzucił okiem na metalową tacę z jedzeniem, nietkniętym z wyjątkiem jabłka.
- Ten facet się mnie boi - powiedział Justice syczącym głosem.
W jego słowach zawsze słychać było syczenie. Poza, pomyślał Zellman.
- Owszem, boi się.
- Zawsze zostawia tacę.
Zellman trzymał pod pachą skoroszyt i długopis. W pokoju Justice'a były kamery śledzące każdy ruch pacjenta. Zellman nie musiał oglądać taśm z nagraniami, żeby przypomnieć sobie przebieg każdego spotkania. Robił notatki i pisał raporty, których, jak podejrzewał, nikt nigdy nie przeczytał. Wszyscy chcieli zapomnieć o Justisie Turnbullu i jego skrzywieniu. Kiedy przywieziono go do Halo Valley, kobiety, które zamierzał skrzywdzić, określał mianem „sióstr", w swój syczący sposób.
- Sssiiossstrrrry... - wysyczał. - Muszę je wszystkie zabić!
Ten dramatyzm z czasem osłabł.
Nie można było powiedzieć, że Turnbull nie jest niebezpieczny. Zanim znalazł się w szpitalu, zabił i terroryzował kilka kobiet. Pozbył się też kilku przypadkowych osób i o mało nie zabił swojej chorej psychicznie matki. Leżała teraz w ośrodku opieki dla chorych z zaburzeniami świadomości, nie pamiętając ataku, właściwie nie mając kontaktu z rzeczywistością.
- Justice - odezwał się Maurice Zellman stanowczym, ale przyjaznym tonem, którego używał od lat. - W końcu dostałeś przepustkę na badania lekarskie w szpitalu Ocean Park. Furgonetka jest już w drodze. Ale ostrzegam cię. Jeżeli okaże się, że problemy żołądkowe były tylko pretekstem, żeby wyrwać się z Halo Valley, zostaniesz ukarany. Nie będziesz wychodził na spacery. Nie będziesz wychodził na dwór, żeby patrzeć na morze. - Zellman usłyszał swój lekko szyderczy ton i się pohamował. - Koniec przywilejów.
Justice odwrócił się i spojrzał na lekarza jasnoniebieskimi, niemal przezroczystymi oczami. Był wyjątkowo przystojny, poza tym że... było w nim coś nienaturalnego, co wprawiało człowieka w zdumienie. Reakcja na coś, co od niego emanowało, a czego Zellman nigdy nie rozszyfrował. Teraz kąciki warg miał opuszczone. Skrzywił się lekko, jakby coś go bolało.
Z czasem dzięki intensywnym sesjom Zellman uświadomił sobie, że niektóre problemy Justice'a były spowodowane odrzuceniem i pogardą. Odrzucały go i pogardzały nim kobiety. Może nawet własna matka. Niepokoiły go zwłaszcza kobiety z Kolonii. Może nie były to jego siostry, ale najwyraźniej on uważał je za siostry. Czyżby był z nimi spokrewniony? Zellmanowi wydawało się to mało prawdopodobne. Justice żył w świecie od początku do końca stworzonym przez niego samego.
Mimo wszystko Justice był święcie przekonany, że mieszkanki Pieśni Syreny były Wybranymi, które nie wpuściły go za mury. Wykluczyły go. Odrzuciły. Zostawiły z matką, która, jak domyślał się Zellman, przez większość dorosłego życia cierpiała na chorobę psychiczną. Kto wie cokolwiek na temat jego ojca? Na pewno nie Justice ani nikt, z kim rozmawiał Zellman.
Nietrudno było sobie wyobrazić, że nie miał miłego dzieciństwa.
- Możemy iść? - Justice wpatrywał się w niego uporczywie.
Zellman skinął głową. Justice miał na sobie luźne szare spodnie i białą koszulę, regulaminowy strój pacjentów z części B.
- Najpierw muszę wziąć kajdanki, przepraszam.
- Od strażnika? - spytał łagodnie Justice.
- Tak.
- Nie ucieknę.
- Takie są przepisy.
Justice się skrzywił i złapał za brzuch.
- Ten ból mnie wykończy.
Zellman przyjrzał się mężczyźnie. W furgonetce będzie skuty w pasie łańcuchem. Kajdanki miały stanowić tylko dodatkowe zabezpieczenie. Pewnie, że pozwalając mu na odrobinę wolności w drodze do furgonetki, złamie regulamin i podstawowe zasady szpitala. Ale ból brzucha, na który skarżył się Justice, wyraźnie się wzmagał, a Zellman wiedział, kiedy ktoś mówi prawdę, a kiedy kłamie. Miał po prostu... dar. Justice mówił prawdę. Potrzeba byłoby czasu, żeby zdobyć te cholerne kajdanki, czasu i wysiłku. A Maurice nie lubił Billa Merkely'ego niemal tak bardzo jak Justice.
...
bogg