McGilloway Brian - Inspektor Benedict Devlin 01 - Na granicy.rtf

(852 KB) Pobierz
NA GRANICY

BRIAN McGILLOWAY

NA GRANICY

Przekład PRZEMYSŁAW BIELIŃSKI

Tytuł oryginału Borderlands


Tanyi, Benowi i Tomowi

oraz moim rodzicom

Angela Cashell

Rozdział 1

Sobota, 21 grudnia 2002

Fakt, że miejsce ostatniego spoczynku Angeli Cashell znajdowało się dokładnie na granicy, nie był wbrew pozorom czymś niezwykłym. Przypuszczalnie ani ci, którzy porzucili tam jej ciało, ani tym bardziej ci, którzy w 1920 roku wytyczyli granicę między Irlandią Północną a Południową, nie pojęliby czynników, które sprawiły, że jej zwłoki spoczywały połową w jednym kraju, połową w drugim, w miejscu zwanym pograniczem.

Irlandzka granica słynie z osobliwości. Osiemdziesiąt lat temu wytyczyli ją przez pola, farmy i rzeki urzędnicy, którzy wiedzieli o tym terenie tylko tyle, ile dowiedzieli się z mapy. Mieszkańcy ponoszą tego konsekwencje do dziś – żyjąc w domach, gdzie za abonament telewizyjny płaci się na Północy, a za prąd potrzebny do jej oglądania – na Południu.

Kiedy dochodzi do przestępstwa, które trudno wyraźnie przypisać którejś jurysdykcji, An Garda Síochána Republiki Irlandii i policja Irlandii Północnej współpracują ze sobą, nie szczędząc sobie wzajemnie rad. Prowadzącego sprawę detektywa wybiera się albo według miejsca położenia zwłok, albo narodowości ofiary.

Dlatego właśnie ja i moi koledzy z An Garda staliśmy naprzeciw naszych północnych odpowiedników w śnieżycy gnanej wiatrem znad rzeki. Niebo nad nami, w gasnącym słońcu fioletowe i żółte jak siniak, nie zwiastowało poprawy pogody.

Uścisnęliśmy sobie dłonie, przywitaliśmy się i podeszliśmy do ciała dziewczyny, rozciągniętego na ziemi, z jedną ręką wzniesioną ku niebu. Lekarz policyjny John Mulrooney klęczał obok jej nagich zwłok i badał mięśnie, szukając oznak pośmiertnego stężenia. Głowa dziewczyny spoczywała na jego kolanach. Włosy miała jasne na końcach, ale bardziej miodowe bliżej skóry; cerę białą i czystą, nie licząc drobnych zadrapań na plecach i nogach od krzaków, przez które upadała. Policyjny technik nachylał się nad nią, oglądał wskazywane przez koronera skaleczenia i robił zdjęcia.

Patrzyliśmy, jak trzech czy czterech gardai podchodzi, żeby pomóc ją odwrócić. Cofnąłem się trochę i spojrzałem przez rzekę na północny brzeg, gdzie gałęzie drzew jak artretyczne dłonie wyciągały się do chmur, grzechocząc czarnymi konarami na zimowym wietrze.

– Rozpoznaje ją pan? – spytał jeden z północnych, a ja odwróciłem się do dziewczyny, której twarz była już widoczna. Nagły poryw wichru zmarszczył powierzchnię wody i zamglił mi wzrok. Kiedy to minęło, podszedłem bliżej i ukląkłem obok zwłok, powstrzymując chęć, by zdjąć kurtkę i przykryć dziewczynę, przynajmniej dopóki technicy nie skończą.

– To córka Johnny’ego Cashella – powiedział garda w mundurze. – Z Clipton Place.

Przytaknąłem.

– Tak jest – potwierdziłem, odwracając się do inspektora z Północy, Jima Hendry’ego, w randze tej samej co moja, ale przewyższającego mnie doświadczeniem. – Jest nasza.

Hendry pokiwał głową, nie patrząc na mnie. Przynajmniej o głowę ode mnie wyższy, mierzył dobrze ponad metr dziewięćdziesiąt, był chudy i miał brudne, jasne włosy. Nosił cienki, jasny wąs, który skubał, gdy był zdenerwowany – tak jak teraz.

– Biedaczka – rzucił.

Dziewczyna była ładna i młoda; najwyżej piętnaście, szesnaście lat. Jej makijaż przypominał mi moją córkę, Penny, kiedy bawiła się w dorosłą kosmetykami żony. Niebieski cień do powiek nałożyła za grubo, kontrastował teraz z czerwienią oczu tam, gdzie w chwili śmierci popękały naczynka. Cała twarz przybrała jasnoniebieski odcień, usta rozchylone w grymasie bólu; jasnoczerwona szminka, którą się tak starannie umalowała, rozmazana po policzkach.

Na małych piersiach dziewczyny widać było fioletowe siniaki rozmiarów i kształtu męskich dłoni. Jeden z nich, mniejszy i ciemniejszy, przypominał ślad po miłosnym ukąszeniu. Płatki śniegu osiadały na jej ciele delikatnie jak pocałunki i nie topniały.

Korpus i uda były białe jak kość słoniowa, chociaż ramiona i łydki przyciemniła samoopalaczem – smugi i miejsca, gdzie nałożyła go za dużo, odcinały się teraz wyraźnie na tle śmiertelnej bladości. Na nogach i piersiach zaczynały się pojawiać różowawe plamy. Miała na sobie zwykłe bawełniane majtki, włożone na lewą stronę.

– No i co, doktorze? – zwróciłem się do koronera. – Co pan o tym sądzi?

Doktor wstał i ściągnął gumowe rękawiczki. Odszedł od zwłok i wziął papierosa, którym częstował go jeden z policjantów irlandzkich.

– Trudno powiedzieć. Zwłoki są sztywne, ale noc była zimna, nie mogę podać dokładnie godziny zgonu. Więcej niż sześć godzin temu, ale nie więcej niż dwanaście. Będzie wiadomo dokładniej po autopsji. Również nie mogę stwierdzić przyczyny śmierci, ale uważam, że znaczące jest tu zasinienie piersi. Niebieskawa barwa twarzy jest spowodowana przyduszeniem albo zmiażdżeniem klatki piersiowej. To i sińce na klatce piersiowej sugerowałyby uduszenie, ale to tylko domysły. Plamy opadowe wskazują, że po śmierci ją przenoszono, chociaż pewnie nie trzeba wam tego mówić. Nagie kobiety nie pojawiają się zwykle na środku pola.

– Ślady walki? – spytał Hendry.

– Ślady czegoś. Paznokcie ma ogryzione tak krótko, że wątpię, czy cokolwiek pod nimi znajdziecie. Przykro mi, nie mogę więcej pomóc. Mogę panu powiedzieć, że nie żyje i ktoś ją zabił, i tu porzucił, a dalej sprawa należy do pana. Patolog przyjedzie tak szybko, jak się da.

– Prawdopodobnie zabójstwo na tle seksualnym – stwierdziłem.

– Nie wiem. Patolog pobierze próbki. Prywatnie mogę powiedzieć, że to możliwe. Powodzenia, Ben. Niech się pan za bardzo nie przejmuje.

Wrzucił rękawiczki do torby, podniósł ją i wspiął się na wysoki brzeg do swojego samochodu, nie oglądając się na zwłoki.

Znów spojrzałem na dziewczynę. Jej dłonie spoczywały na suchych liściach; jaskrawoczerwony lakier wyglądał absurdalnie na małych paznokciach ogryzionych niemal do żywego. Za paznokciami było trochę brudu; policjant z ekipy technicznej owinął jej ręce foliowymi woreczkami, zawiązanymi na nadgarstkach. Zauważyłem, że na prawej dłoni dziewczyna ma złoty pierścionek z jakimś kamieniem. Wyglądał zbyt staroświecko jak na kogoś w jej wieku; może to rodzinna pamiątka, prezent od rodziców albo dziadków. Zielonkawy kamień przypominał kamień księżycowy. Otaczały go brylanciki. Poprosiłem fotografa, żeby zrobił zdjęcie. Kiedy błysnął flesz, pokazał się wygrawerowany na pierścionku napis.

– Chyba coś tam jest – zauważył fotograf. Przykucnął, w jednym ręku trzymając aparat, drugą przekrzywiając lekko dłoń dziewczyny. Potem zrobił zbliżenie pierścionka. – To chyba „AC”, jej inicjały.

Pokiwałem głową, sam nie wiem dlaczego, i znów odwróciłem się do policjantów z Północy.

– Gówniana sprawa dostać coś takiego tydzień przed świętami, Devlin. Powodzenia – powiedział Hendry. Odszczypnął żar z papierosa i schował niedopałek do kieszeni, żeby nie zaśmiecać miejsca przestępstwa. Śmieszne. Na naszym zadupiu nie ma laboratoriów FBI, zresztą poza jakimś tuzinem policjantów, załogą karetki i kłusownikami, którzy znaleźli zwłoki, Bóg jeden wiedział ilu ludzi przechodziło obok zwłok tam i z powrotem drogą, na której musieli się zatrzymać ci, którzy je tu wyrzucili.

Zamierzaliśmy poszukać charakterystycznych śladów opon, podeszew butów i tak dalej i zgromadzić tyle materiału, ile zdołamy, ale miejsce, w którym zostawiono zwłoki, choć odludne, znajdowało się kilkaset metrów od lokalnego kina. W weekendowe wieczory cała ulica była zastawiona samochodami, zachowującymi odpowiednie odległości jeden od drugiego w myśl niepisanej zasady prywatności, której sam przestrzegałem, kiedy byłem młodszy i kiedy w końcu ojciec pozwolił mi brać samochód na randki. Od tamtej pory zmieniły się marki samochodów – a w chwilach rozgoryczenia powtarzam sobie (wiedząc, że to raczej nieprawda), iż zmieniły się także czynności, które uprawiają w nich pary. Miejsce jednak pozostało takie samo – równie ciemne i niepewne, jak niezdarne obłapianie się na tylnych fotelach, które odbywa się tu nocą. Właściwie całkiem możliwe, że Angelę Cashell śmierć spotkała w jednym z tych samochodów.

– Oni mogli być od was – powiedziałem do Hendry’ego, wskazując nasyp, gdzie musieli stać ci, którzy ją tu zostawili.

– Pewnie byli – przytaknął – ale ona jest od was. To wasze pierwsze morderstwo od...

– Od 1883 roku – dokończył jeden z naszych. – Ale tamtego powiesili!

– Właśnie – przytaknął któryś z północnych.

– No, od tamtej pory były chyba inne – powiedziałem. – Po prostu nie znaleźliśmy jeszcze zwłok.

Hendry się roześmiał.

– Pomożemy, jeśli będziemy mogli, Devlin, ale sprawą kierujecie wy. – Po raz ostatni popatrzył na Angelę. – To była śliczna dziewczyna. Nie chciałbym rozmawiać z jej starymi.

– Boże, nie mów – jęknąłem. – Nie znasz jej ojca, Johnny’ego Cashella.

– Słyszałem o nim – odparł ponuro Hendry i mrugnął porozumiewawczo. – Brytyjski wywiad nie zszedł jeszcze całkiem na psy.

Uścisnęliśmy sobie dłonie i Hendry poszedł na swoją stronę, popychany gwałtownymi podmuchami wiatru, niosącego zapach wody przez pogranicze.

Wszyscy gardai w Lifford mówili do Johnny’ego Cashella po imieniu – spędził wystarczająco wiele nocy w areszcie małego komisariatu w centrum miasteczka. Kiedy rada miejska niedawno upiększyła śródmieście, ustawiając nowe latarnie i kosze na śmieci wokół brukowanego rynku, i ławki przy głównych ulicach, tę pod komisariatem nazwaliśmy „ławką Sadie”, ze względu na czas, jaki spędzała na niej żona Cashella, czekając, aż wypuszczą go rano z celi dla pijaków.

Johnny Cashell był uparty i zawzięty, a także wrogo nastawiony do wszystkich lepiej od niego wykształconych. W miejscowych barach chełpił się swoimi osiągnięciami, chociaż wyleciał ze szkoły jako czternastolatek. W rzeczywistości był zwykłym złodziejaszkiem okradającym budki telefoniczne i skrzynki na datki i sikającym pod murem koszar, gdy pijany wracał do domu.

Ale bez względu na to, jak nisko Johnny upadał, Sadie zawsze czekała na niego, nawet kiedy ukradł emeryturę swojej teściowej. Gdy jednak wyszedł po dziewięciu miesiącach odsiadki, musieliśmy zmienić zdanie o lojalności Sadie. Trzy miesiące potem urodziła dziewczynkę, jedyną w rodzinie Cashellów, która nie miała miedzianorudych włosów po Johnnym, tylko jasne, prawie białe. Dali jej na imię Angela, a Johnny kochał ją jak swoje dziecko i ponoć nigdy nie pytał, kto jest jej prawdziwym ojcem. Podejrzewaliśmy, że w skrytości ducha cierpiał – jasne włosy Angeli tak bardzo kontrastowały z ognistorudymi włosami jej sióstr. W chwilach słabości, kiedy Johnny bluzgał ze swojej celi tak, że nie mogliśmy tego znieść, wytykaliśmy mu jasnowłosą córkę i kpiliśmy, że jest najładniejsza ze wszystkich. Jedna taka uwaga wystarczyła, żeby go uciszyć i zapewnić spokojną noc każdemu, kto akurat miał dyżur.

Śnieg przestał padać. Przyjechała pani patolog z czarną lekarską torbą. Pracowała, a ja stałem nad rzeką, zastanawiałem się, co powiedzieć Johnny’emu Cashellowi, i patrzyłem, jak słońce wybucha nisko nad horyzontem, zabarwiając żebra chmur najpierw na różowo, potem na fioletowo i pomarańczowo.

Cashell był zwalistym mężczyzną o czerwonej twarzy i gęstych, kędzierzawych rudych włosach związanych w kucyk. Jego ubrania zawsze wyglądały, jakby je dostał z opieki społecznej, i miały wilgotny, zatęchły zapach. Więcej uwagi poświęcał swoim stopom; nigdy nie widziałem go dwa razy w tych samych adidasach, zawsze były nowe i zawsze markowe. Kiedy się do niego mówiło, patrzył w ziemię, podwijając palce stóp tak, że widać to było przez białą skórę butów. Kiedy sam mówił, patrzył trochę na lewo, jakby do kogoś stojącego za tobą. Wszystkie jego dzieci nabrały tego samego zwyczaju; nawet zajmująca się nimi pracownica opieki społecznej uznała to za brak grzeczności, póki lepiej ich nie poznała.

Staliśmy w drzwiach, on patrzył na swoje buty, a ja powiedziałem mu o śmierci córki i poprosiłem, żeby zidentyfikował ciało. Spojrzał gdzieś za mnie, a w oczach dostrzegłem rozpacz albo gniew. Wypuścił powietrze z płuc, jakby wstrzymywał oddech, odkąd przyszedłem, i wydało mi się, że przez dym papierosowy czuję alkohol.

– To ona – powiedział. – Wiem, że to ona. Nie było jej w domu od dwóch dni. W czwartek pojechała do Strabane.

Odchylił się lekko w tył, jakby opierał się o framugę. Słońce ozłociło mu rude, kręcone włosy na grzbietach dłoni.

Za nim pojawiła się Sadie Cashell, z poszarzałą twarzą, jakby podsłuchała naszą rozmowę. Wycierała ręce w ścierkę do naczyń.

– Co się stało, Johnny? – spytała podejrzliwie.

– Znaleźli Angelę. Mówią, że nie żyje, mamuśku! – odparł. A potem usta mu zadrżały, a twarz żałośnie się skrzywiła.

Raczej parskał, niż płakał, ślina i łzy ściekały mu po brodzie. Wilgotne oczy przestały lśnić, kiedy ostatnie promienie słońca wymknęły się niebu i świat niemal niedostrzegalnie pociemniał.

– Jak? – zapytała ostro Sadie; mięśnie jej szczęk drżały.

– Na razie... na razie nie wiemy, Sadie – zawahałem się. – Uważamy, że ktoś ją zabił.

– To pomyłka – stwierdziła, histerycznie podnosząc głos. Zaciskała dłoń na ramieniu męża, aż pobielały jej kłykcie. – Pomyliliście się.

– Przykro mi, Sadie – powiedziałem. – Zrobimy co w naszej mocy. Obiecuję.

Popatrzyła na mnie, jakby czekała, aż powiem coś innego, a potem odwróciła się i zniknęła w domu.

Johnny Cashell pociągnął nosem, patrzył w stronę Strabane. Domyśliłem się, że Sadie powiedziała dzieciom, bo z głębi domu doszedł mnie płacz dziewczynek, narastający szybkim crescendo.

– Musi pan pojechać do kostnicy, panie Cashell. Zidentyfikować ją. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

– Nie powinna tam być. Przywieźcie ją do domu – odparł.

– Panie Cashell, trzeba zrobić kilka rzeczy, żeby wiedzieć, co się jej stało. Możecie jej państwo nie dostać jeszcze przez dzień czy dwa.

Wyjął z kieszeni papierośnicę, a z niej skręconego papierosa, włożył go do ust i przypalił. Wypluł drobinę tytoniu i znów spojrzał nie na mnie, tylko gdzieś ponad moim ramieniem.

– Wiem, co się z nią stało. Poradzę sobie – zapewnił.

– Co pan ma na myśli? Co się według pana stało, panie Cashell?

– Nieważne – mruknął, wciąż na mnie nie patrząc.

Jego żona wróciła do drzwi.

– Gdzie moja dziewczynka, John? – spytała męża. Wskazał kciukiem na mnie.

– Mówi, że nie możemy jej dostać. Jeszcze nie jest gotowa, żeby wrócić do domu.

– Kto to zrobił? – zapytała.

– Jeszcze nie wiemy, pani Cashell – odparłem, zerkając na jej męża. – Pracujemy nad tym.

– Do łapania niewinnych na ulicach czy jak ktoś sobie wypił, to jesteście pierwsi. A teraz nagle wszystko powoli. Gdyby to była jakaś bogata dziewczyna, tobyście już wiedzieli, ot co.

– Pani Cashell – powiedziałem. – Obiecuję, że załatwimy to tak szybko jak się da. Czy mogę porozmawiać z pozostałymi córkami?

Sadie popatrzyła najpierw na mnie, potem na męża, który wzruszył ramionami i odszedł od drzwi. Potem mnie wpuściła.

Trzy siostry Angeli siedziały wokół stołu w kuchni. Były do siebie zadziwiająco podobne. Jedna z nich tuliła niemowlę w samej pieluszce, które mięło w piąstce jej białą bluzkę.

Usiadłem przy stole i wyjąłem papierosy.

– Nie ma palenia przy mojej małej – oznajmiła młoda matka, strzepując popiół ze swojego papierosa na linoleum.

Nie schowałem papierosa ani go nie zapaliłem. Najmłodsza córka Cashellów wciąż płakała, ale pozostałe patrzyły na mnie, jedna z zaczerwienionymi oczami, jedna trochę buńczuczna, jakby nie chciała się zdradzić ze swoimi uczuciami przed garda.

Potrzebuję waszej pomocy. Chcę się dowiedzieć, co się stało Angeli – zacząłem. – Powiecie mi, z kim się zadawała, z kim chodziła i tak dalej?

Najmłodsza dziewczyna otworzyła usta, jakby chciała odpowiedzieć, ale przerwała jej ta z dzieckiem, która na imię miała, jeśli dobrze pamiętałem, Christine.

– Nic nie wiemy, inspektorze. – Podkreśliła każdą sylabę ostatniego słowa z całą pogardą, na jaką było ją stać. Zwróciłem uwagę, że ze wszystkich sióstr tylko ona nie płakała, kiedy usłyszała o śmierci siostry. Oczy miała jasne i czyste. Świadoma mojego spojrzenia, opuściła wzrok na dziecko, lekko przechyliwszy głowę.

Odwróciłem się do najmłodszej.

– Chciałaś mi coś powiedzieć? – spytałem. – Pomóc mi?

Dziewczynka zerknęła ukradkiem na siostrę, a potem spuściła głowę i wbiła wzrok w dłonie, splecione na kolanach. Wyglądała na niedożywioną, kościste, różowe palce przypominały pisklęta w gnieździe.

Christine odezwała się znowu:

– Już panu powiedziałam, nic nie wiemy.

Wzięła butelkę dziecka i zaczęła je karmić, trzymając papierosa w ustach i mrużąc oczy od dymu.

Spytałem Sadie, czy mogę zobaczyć pokój Angeli. W milczeniu zaprowadziła mnie po schodach na górę, otworzyła jedne z drzwi i zaczekała, aż wejdę. Byłem trochę zaskoczony, widząc w pokoju porządek; a jednocześnie zawstydziła mnie niegodziwość tej myśli. Prawie całą przeciwległą ścianę zajmowało okno, wychodzące na podwórze.

Pokój wyglądał na niedawno malowany, ściany miały lawendowy odcień; wykładzina i pościel były jasnozielone. Do ściany za łóżkiem przypięto starannie pinezkami plakat jakiegoś Orlando Blooma. Szafa była pełna ubrań, starannie poukładanych i powieszonych według rodzajów i rozmiarów. Na podłodze zauważyłem róg książki w miękkiej oprawie, wystający spod zwisającej z łóżka narzuty. Znałem autora – czytała go Debbie, moja żona. Odruchowo przerzucając strony i rozglądając się po pokoju, zauważyłem, że jako zakładki Angela używała paska zdjęć z automatu. Widać było tylko połówki twarzy dwóch dziewczyn, uśmiechniętych wesoło z białych krawędzi po obu stronach. Jedną z nich była Angela. Na ostatnim zdjęciu ich twarze lekko się stykały i Angela już się nie uśmiechała, mimo to wyglądała na jeszcze bardziej zadowoloną. Zasmucił mnie ten widok – tej dziewczyny, tak pełnej życia. Pokazałem zdjęcia Sadie i spytałem, kim jest druga dziewczyna, ale Sadie tylko wzruszyła ramionami i spytała, czy skończyłem. Odłożyłem zdjęcia na miejsce, pilnując, żeby nie zgubić strony, zanim dotarł do mnie bezsens tego gestu.

W kącie pokoju stały stary odtwarzacz CD i plastikowy stojak z kilkunastoma płytami pod lustrem. Większości zespołów nie znałem albo słyszałem od nich tylko od Penny. Dziwne, na środku zaważyłem płytę Divine Comedy. Byłem na ich koncercie w Dublinie kilka lat temu. Wydawała się trochę nie na miejscu wśród tych wszystkich boysbandów. Zapytałem o nią Sadie. Znów wzruszyła ramionami i wyszła no korytarz, dając mi do zrozumienia, że nie życzy sobie, żebym dłużej zostawał w pokoju jej córki. Kiedy schodziliśmy na dół, podziękowałem jej i jeszcze raz złożyłem kondolencje, a potem wyszedłem na dwór umówić się z Johnnym Cashellem na identyfikację ciała.

Wciąż stał przed domem, zrywał ostatnie uschnięte kwiaty z krzaka róży. Kwiaty były ciężkie i brązowe, nisko zwisały. Johnny zrywał je i miął w pięści suche płatki.

– Przykro mi, panie Cashell – odezwałem się, ściskając jego wolną dłoń. – Jeszcze jedno. Może mi pan powiedzieć, co Angela miała na sobie, kiedy widział ją pan ostatni raz?

– Pewnie dżinsy. Chyba niebieską bluzę z kapturem, którą matka kupiła jej na urodziny. To było ledwie w zeszłym miesiącu. Czemu pan pyta? Nie wiecie, w co była ubrana?

Nie potrafiłem rozwiać jego przekonania, że córka po śmierci zachowała pozory godności. Sam jestem ojcem. Chciałem coś powiedzieć, ale powietrze między nami było ostre od zapachu gnijących liści i nie przyszło mi do głowy nic bardziej wymownego.

Kiedy wróciłem na komisariat, Burgess, nasz sierżant dyżurny, powiedział mi, że natychmiast chce mnie widzieć nadinspektor. Costello – którego wszyscy (choć nie przy nim) nazywali Elvisem. Costello był w Lifford sławny, służył tu, w mundurze i bez munduru, od prawie trzydziestu lat. Podejrzewano, że zna wiele rodzinnych sekretów, które większość ludzi woli zachować dla siebie. Oznaczało to, że choć był w miasteczku powszechnie podziwiany, nikt mu nie ufał. Nigdy jednak celowo nie wykorzystywał tych informacji, chyba że to było absolutnie konieczne, a wiele dawnych przestępstw puszczał płazem, wychodząc z założenia, że jeśli wtedy ci, co je popełnili, nie zasłużyli na odpowiednią karę, tym bardziej nie będzie ich karał dziś. Teoretycznie powinien pracować w Letterkenny, policyjnym centrum hrabstwa Donegal, ale ze względu na mastektomię jego żony Emily kilka lat temu dostał pozwolenie, by działać z Lifford.

Jego pseudonim wziął się nie tylko od jego nazwiska, ale też od imienia, Olly. Nie raz i nie dwa gardai wzywanych do zakłóceń porządku witał pijacki chór śpiewający Armię Oliviera, chociaż naprawdę Costello miał na imię Alphonsus. Nazwa armii Oliviera przylgnęła do liffordzkiej policji tak samo, jak imię Elvis do samego Costella. Nigdy o tym nie wspominał, ale moim zdaniem po cichu cieszył się ze swojego pseudonimu, biorąc go za dobroduszny wyraz sympatii i uznania jego pozycji jako swego rodzaju instytucji.

– Cashell pochodzi z Cork – powiedział teraz, poprawiając krawat przed lustrem zawieszonym na wewnętrznej stronie drzwi jego gabinetu. Jego stanowisko oznaczało, że jako jedyny w komisariacie miał własny gabinet, reszta używała wspólnych pokojów. Trzeba uczciwie powiedzieć, że Elvis nigdy nie podkreślał swojego uprzywilejowania; meble były tu proste i funkcjonalne.

– Naprawdę? – spytałem, nie wiedząc, do czego zmierza.

– Tak. Jego rodzina przyjechała tu, kiedy miał trzy lata. Podejrzewaliśmy wtedy, że to wędrowcy[1], ale wynajęli mieszkanie przy szosie na St. Johnston. Kiedy Sadie pierwszy raz zaszła w ciążę, dostali dom na Clipton Place. Od początku nie bardzo tam pasował.

– Na to wygląda – westchnąłem. – Sąsiadów z jednej strony wygnał hałasem, sąsiadów z drugiej za pomocą młotka ciesielskiego.

– Za co dostał ostrzeżenie. Mimo wszystko to okropna rzecz. Jak to przyjął?

– Tak jak można się spodziewać. Był zdruzgotany. Miałem wrażenie, że jedna z jego córek coś mi powie, ale reszta rodziny milczy jak grób.

– Lata nieufności, Benedikcie, wyuczonej przy rodzinnym stole. – Costello jest też jedyną osobą, która zwraca się do mnie pełnym imieniem, jakby jego zdrabnianie było nieuprzejme. – Daj im dzień czy dwa i spróbuj jeszcze raz. Może kiedy nie wszyscy będą w domu.

– Tak, panie nadispektorze.

– Masz marynarkę? – spytał, ruchem głowy wskazując moje nieformalne dżinsy i kurtkę: jeden z niewielu przywilejów bycia detektywem.

– Nie przy sobie.

– Skocz do domu i się przebierz. O piątej masz konferencję prasową. Będą tam RTE i stacje z Północy, masz wyglądać elegancko.

Wstałem. Kiedy już byłem przy drzwiach, dodał:

– Nie znaleźli jeszcze jej ubrań, Benedikcie. Poprosiłem policję rzeczną, żeby rano przeszukała dno rzeki. PSNI powiedzieli, że pomogą. Zaczynamy wcześnie.

Była to pierwsza konferencja prasowa, w jakiej brałem udział i choć przypuszczalnie wyglądała dość skromnie w porównaniu z innymi takimi wydarzeniami, onieśmieliły mnie rzędy świateł, kamer i mikrofonów. Costello odczytał przygotowane oświadczenie, potem zaprosił do zadawania pytań. Jak mi powiedziano, moja rola ograniczała się do obecności, żeby mógł mnie przedstawić dziennikarzom. W ten sposób sprawiedliwość nie będzie anonimowa, oznajmił bez śladu ironii. Miałem też odpowiadać na wszelkie pytania operacyjne, na które Costello nie znał odpowiedzi, ale miałem nie wchodzić w szczegóły. Słyszeliśmy nasze głosy wracające do nas z lekkim opóźnieniem, jakby kpiły z faktu, że mimo tego, co mówiliśmy, by uspokoić opinię publiczną, nie mamy pojęcia, kto zabił Angelę Cashell, jak została zabita ani, co gorsza, po co ktoś miałby zabijać piętnastoletnią dziewczynę i porzucać jej nagie zwłoki na brzegu rzeki.

Penny i Shane dostali matczyną dyspensę i mogli oglądać telewizję dłużej, żeby zobaczyć tatę. Oboje jednak niemal zasnęli podczas głównego wydania wiadomości; najważniejszą informacją było wysłanie przez prezydenta Stanów Zjednoczonych pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy jako wsparcia dla sześćdziesięciu tysięcy, które już stacjonowały na Bliskim Wschodzie.

Kiedy w końcu puszczono krótki materiał o morderstwie Cashell, wciśnięto go między informację o rosnących cenach nieruchomości a historię handlarza narkotyków zamordowanego w Dublinie. Prezenterzy wyraźnie bardziej troszczyli się o drożejące domy niż o śmierć bezimiennego dilera.

Kiedy kładłem Shane’a do łóżeczka, usłyszałem pukanie do drzwi, a chwilę później głos Debbie zapraszającej gościa do środka. Wyjrzałem przez okno sypialni i zobaczyłem pikapa naszego sąsiada, Marka Andersona, zaparkowany na naszym podjeździe. Mark mieszkał prawie kilometr dalej, ale był właścicielem całej ziemi sąsiadującej z naszą działką, pól, na których wypasał owce i krowy. Był nietowarzyskim dziwakiem i zaskoczyła mnie ta wizyta. Do tej pory odwiedził nas tylko raz, żeby prosić o łagodne potraktowanie syna, Malachy’ego, którego aresztowałem po tym, jak został przyłapany na podglądaniu Sharon Kennedy z drzewa rosnącego pod oknem jej sypialni. Mąż Sharon ściął je jeszcze tego samego wieczoru.

Zszedłem na dół. Anderson siedział w salonie przycupnięty tak blisko skraju kanapy, że wyglądał, jakby miał z niej zaraz spaść. Wstał, kiedy wszedłem. Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem rękę.

– Wesołych świąt, Mark – pozdrowiłem go. – Miło cię widzieć.

Nie odwzajemnił uśmiechu ani przywitania.

– Wasz pies czepi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin