CIEŃ
Anna Gontarek
Opowiadanie dedykuję tej, która we mnie nie zwątpiła.
Która czekała. Nie zawsze cierpliwie, ale czekała :)
Mojemu drogiemu Edytorowi.
Edytorowi, który zmartwił się, czy słoiczek Inyana z początku 2 części ma dziurki w pokrywce.
Eli.
OPIS: Co może się stać, jeśli religijny na pokaz, wybiórczo wierny doktrynom swego boga, wysoko urodzony złodziej, spotka się ze swym bóstwem oko w oko i zostanie zmuszony do wmieszania się w sprawy swej religii głębiej, niż gdyby to pragnął? Co może się stać, jeśli czwarty w kolejce do tronu Książę, zostanie zmuszony do współpracy ze zwykłym najemnikiem? Co może się stać, kiedy wierny swemu Cesarzowi szlachcic będzie musiał stanąć przed wyborem - religia czy służba władcy?
Przekonacie się.
CIEŃ - CZĘŚĆ 1
- Na czarne demony Cienia - wymamrotałem do siebie, mocnej naciągając mokry kaptur na równie mokre włosy - Jak ja nienawidzę czekania.
Moknąca obok mnie senna gromadka gołębi odsunęła się na bezpieczną odległość. W końcu nie wiadomo, co może przyjść do głowy gadającemu do siebie wariatowi. Pociągnąłem nosem i rzuciłem ptakom nieprzyjazne spojrzenie. Gdybym umiał latać tak jak one, wszystko w moim życiu byłoby łatwiejsze. Przede wszystkim nie musiałbym sterczeć godzinami na dachu, czekając by jakiś nadgorliwy strażnik wreszcie zrobił sobie przerwę.
Ubrany w skórzaną zbroję wartownik, ziewnął szeroko i podrapał się pod hełmem, z chrobotem słyszalnym nawet w szumie deszczu. Przekląłem pod nosem, życząc mu pcheł i schowałem zmarznięte dłonie pod pachy, jeszcze raz obrzucając ponurym spojrzeniem pobliską, przytwierdzoną do komina drabinkę. A właściwie przytwierdzoną kiedyś. Nie mam pojęcia, kto i dlaczego mógłby oderwać ją od ściany i rzucić na środek dachu, ale właśnie tak było. Gdyby to naprawiono, gdyby służby naprawcze bardziej przejmowały się swym zadaniem, już dawno byłbym w środku, a tak musiałem tkwić tu na deszczu, czekając na jakiś cud.
Mój plan był prosty. Miałem dachami pobliskich budynków przedostać się na szczyt Pałacu Światła i wsunąć się do środka przewodem kominowym. Nie sądziłem, żeby kapłani pomyśleli o tym, że ktoś mógłby przecisnąć się przez tak ciasne przejście. Osobiście chodziłem tędy już kilka razy i choć nie należało to do przyjemności, nie odstraszało mnie od wykonania zadania. Tylko okazało się, jak na pieprzoną złość, że drabinka na kominie nie nadaje do niczego, a każda próba dostania się wyżej mogła zakończyć się, jeżeli nie bolesnym, to na pewno hałaśliwym upadkiem. I gówno z całego planu.
Pozostał jeszcze właz na dachu, ale ktokolwiek rozstawiał straże, pomyślał o tym samym. Wartownik siedział akurat nad nim, bębniąc butami o blaszane drzwiczki. Gdyby tylko wykorzystać hałas, jaki robi... Ale jak?
Skuliłem się w cieniu komina, gdy mężczyzna wstał nagle i uniósł klapę włazu. Będzie wchodził?
Jednak nie. Pochylił się tylko i spojrzał w głąb.
- Już dobrze, dobrze - warknął do kogoś na dole - Będę ciszej. Wam tam jest dobrze, a ja tu moknę jak jakaś cholerna wrona - umilkł na moment, słuchając głosu z dołu - Bardzo śmieszne - wymamrotał w końcu i z hukiem opuścił drzwiczki. Wtedy zaatakowałem.
Zdążył wykonać ledwie pół obrotu, zaalarmowany trzepotem skrzydeł spłoszonych gołębi, gdy z całej siły kopnąłem go wzmacnianym stalą czubkiem buta prosto w skroń. Było to mało subtelne i, przyznam, lekko przesadzone, ale nie miałem najlepszego humoru. Chwyciłem bezwładne ciało, zanim upadło na drzwiczki i zaciągnąłem je w cień, szukając po drodze pulsu pod brodą.
- Pokój z tobą - zamruczałem, zamykając wytrzeszczone, zamglone oczy strażnika - Obaj mamy zły dzień.
Pozostawiłem w cieniu mokry płaszcz oraz łuk z kołczanem, a potem poprawiłem sztylet tkwiący w pochwie u pasa. Deszcz natychmiast znalazł drogę pod czarną, skórzaną zbroję, ale nie martwiło mnie to już. Przyłożyłem ucho do klapy i nasłuchiwałem. Mój słuch dzięki narkotykom był bardzo wyostrzony.
Po chwili, spośród huku uderzającego w dach i metal deszczu, udało mi się wyłowić dwa męskie głosy; nieco cierpliwego czekania pozwoliło mi także na upewnienie się, że ich właściciele nie stoją w jednym miejscu. W chwili, gdy wydawały mi się najcichsze, otworzyłem klapę i zawisłem głową w dół na wąskiej drabince, zatrzymując się na chwilę aby zamknąć drzwiczki za sobą. Tam, w półcieniu krótkiego pionowego korytarzyka, znów zamarłem, nasłuchując.
- ... przegrał w kości - mówiący szedł w moim kierunku, ale niezbyt śpiesznie. Nic nie wskazywało, że dostrzeżono mą obecność - Niedużo, parę srebrniaków, ale baba ponoć wyrzuciła go za drzwi. Nakopała mu do dupy jak psu.
- I znów spał na ulicy? - roześmiał się drugi głos, młodszy i potężniej brzmiący. Przekląłem w myślach. Jeżeli jego właściciel dorównywał mi wzrostem i rozmiarami, mogą być problemy. Najlepiej uniknąć zwracania na siebie uwagi i przekraść się za ich plecami. Mało znałem tę część Pałacu, ale bywałem w niej na tyle często, by móc przywołać przed oczy schematyczny plan. A gdyby tak...
- Kiedyś patrol weźmie go za żebraka i wyrzuci z miasta - śmiał się ten młodszy - Na nic nie zda się przepustka z gildii.
Wentylacja, myślałem, wisząc nieruchomo głową w dół, muszą tu być jakieś korytarze. Niżej są.
Głosy się zbliżały, były tuż tuż. Najpierw dostrzegłem długie cienie na kamiennej podłodze pode mną, potem odblask zbroi na niewielkiej kałuży. Zaraz, zaraz! Poderwałem głowę, ale było już za późno. Obaj pojawili się pode mną, a woda z mych mokrych włosów posypała się kroplami na ich odsłonięte karki. Zareagowali, zanim do końca doszło do nich, co się stało. Spojrzeli w górę. Prosto w moje oczy.
Widzieli moją twarz. Poznali mnie. To była pierwsza myśl, jak pojawiła się w mojej głowie i prawdę mówiąc, jedyna. Kierowany instynktem i wyuczonymi odruchami, wysunąłem stopy spomiędzy szczebli, wykręciłem ciało i nie rozluźniając zaciśniętej na drabince dłoni, z impetem kopnąłem ich w czoła.
Ten drobniejszy, starszy, padł na ziemię jak ścięty kosą. Pod obcasem poczułem chrobot kości jego czaszki, a gęsty strumień krwi, jaki wypłynął mu z nosa, upewnił mnie, że mam go z głowy. Młodszy jednak nie dał się tak łatwo. Zdążył uchylić się na tyle, że zawadziłem obcasem tylko o jego ucho, nie robiąc mu żadnej krzywdy. Zaraz też chwycił mnie za kostkę i mocno pociągnął w dół. Był tak silny, jak się obawiałem. Wilgotne dłonie ześlizgnęły mi się ze szczebli i padłem na ziemię, ale zdążyłem się odturlać, zanim potraktował mnie kopniakiem. Zerwałem się na równe nogi i spojrzałem mu prosto w twarz. Zdębiał i znieruchomiał w połowie wyciągania miecza.
- Niedźwiedź - wydusił.
Wyprostowałem się, przybierając arystokratyczną pozę i gniewny wyraz twarzy. Gdyby nie trup za plecami i na dachu, może jeszcze udałoby mi się jakoś wyłgać. Ale nie miałem już szans i musiałem toczyć to dalej.
- Czy to obelga, sierżancie? - zapytałem zimno, a gdy wytrzeszczył na mnie oczy, nie mając pojęcia, jak na to wszystko zareagować, błyskawicznie chwyciłem nóż i rzuciłem się w jego kierunku.
Trzeba mu przyznać, że był dobry. Mimo szoku, udało mu się zrobić unik i wyciągnąć miecz. Przybrał pozycję, nadal wgapiając się we mnie z oszołomieniem. Nawet zaczynałem mu współczuć.
- A... ale... - zamrugał.
Nie dałem mu szans na dojście do siebie. Przerzuciłem nóż do prawej ręki, lewą, silniejszą, pozostawiając wolną. Nie wiem, czego się po mnie spodziewał, pewnie honorowej, typowo szlacheckiej walki. Chyba go rozczarowałem. Przyjął na miecz cięcie od dołu, ale nie zdążył już osłonić się przed kopnięciem w krocze i ciosem pięści w skroń. Mało to było honorowe, wiem, ale przepisowa szermierka rzadko popłaca w takich sytuacjach.
Przekonał się o tym za późno. Pochyliłem się, uwalniając nóż i unikając rozpaczliwego machnięcia mieczem, wbiłem ostrze przez brodę prosto w jego mózg. Ciche i skuteczne. Padł jak rażony gromem.
Długo stałem w rozszerzającej się kałuży krwi i nasłuchiwałem. Ta część Pałacu była cicha, nie licząc trzasków palących się pochodni i walenia deszczu o klapę nad moją głową. Odetchnąłem, machinalnie wycierając nóż o spodnie trupa. Albo to, po co tu przybyłem nie było tak pilnowane, jak początkowo sądziłem, albo po prostu nie przyciągnąłem niczyjej uwagi. Miałem nadzieję, że to drugie. Sądząc po tym, czego nasłuchałem się na dworze, Pałac stał się tymczasowym schronieniem dla naprawdę niespotykanej i bezcennej rzeczy. Nie miałem pojęcia, czego dokładnie. Wystarczyły mi tylko zapewnienia, że przedmiot będzie rzeczywiście doskonale pilnowany. Nie mogłem odrzucić takiego wyzwania.
Następne kilka minut zajęło mi zataszczenie trupów na dach i wymycie mokrym płaszczem plam krwi. Nie starłem wszystkich śladów, ale po zgaszeniu jednej czy dwóch pochodni, w korytarzu stało się na tyle mroczno, by ciemne zacieki nie były widoczne na pierwszy rzut oka. Nienawidziłem zabijać, uważałem to za stratę czasu i okrucieństwo, ale w tym akurat momencie ważniejszy był honor mojej rodziny, niż me przekonania. Nikt, kto zauważył mnie przy robocie i mnie rozpoznał, nie miał prawa przeżyć.
Projektanci Pałacu Światła mieli bardzo nowoczesny pogląd na higienę i wygodę klientów, ale nieco zacofany, jeżeli chodzi o złodziei. Przewody wentylacyjne z napędzanymi parą wielkimi wiatrakami, były tak szerokie i wygodne, że równie dobrze mogliby je wyścielić czerwonym dywanem na nasz użytek. Cud, że na każdym zakręcie nie natykało się na jednego z moich, tak wyraźne dali nam zaproszenie. Jedynym, dość znacznym dla niektórych, utrudnieniem były pułapki. Ale w swoim czasie przeszedłem klika szkoleń i nie istniała chyba żadna z tych standartowych, której bym w porę nie wypatrzył. Poza tym byłem w świątyni tyle razy, że znałem każdą w tym miejscu na pamięć. Ogólnie Pałac jako wyzwanie, rozczarowywał. Co to za przyjemność, bez żadnego dreszczyku emocji?
Kilka minut później pożałowałem tej myśli. Tajemniczy przedmiot okazał się lepiej pilnowany, niż to sobie wyobrażałem, a ci, którzy go tutaj umieścili, musieli zdawać sobie sprawę z dostępności przewodów wentylacyjnych. Jednym słowem nie byli takimi kretynami, za jakich ich uważałem. O czym przekonałem się w dość przykry sposób.
Nienawidzę pająków. Tych ich małych owłosionych nóżek i napuchniętych odwłoków. Nienawidzę węży, nietoperzy i wszelkich robali. Więc możecie sobie wyobrazić moją reakcję, gdy to wszystko zwaliło się nagle na mą głowę.
Panika, to zbyt słabe słowo. Zamarliśmy bez ruchu, ja i leżący na mych plecach zielony jak trawa wąż. Wielki jak moja pięść pająk przebiegł się po mojej drżącej dłoni, łaskocząc skórę owłosionymi kończynami. Gad z moich pleców przeniósł się na ramiona i zasyczał, śledząc spojrzeniem ociężałe ośmionogie paskudztwo. Leżałem w absolutnym bezruchu, walcząc na przemian z wrzaskiem i wymiotami. To drugie zdecydowanie przeważało. Powstrzymywało mnie tylko to, że reakcja robala na obrzyganie na pewno nie będzie przyjacielska.
Wąż zaatakował, o milimetry chybiając mojej ręki. Zacisnął szczęki na cielsku pająka i zamarł tak, nie zwracając uwagi na bijące rozpaczliwie owłosione nóżki. Odpełzłem jak najszybciej umiałem, ledwo panując nad jękiem przerażenia. W cieniu widziałem więcej kształtów, część z nich powoli zbliżała się w moim kierunku. Jeszcze nigdy nie pełzłem z taką szybkością. Jeszcze nigdy nie byłem tak bliski absolutnej paniki. Cieniu, dlaczego akurat te paskudztwa?! Wszystko, tylko nie węże!
Niedaleko przede mną zamajaczyła delikatna łuna niebieskawego światła i już wiedziałem, gdzie jestem. Dopadłem zamkniętego wylotu korytarzyka jak koła ratunkowego i drżącą ręką sięgnąłem po śrubokręt, katem oka zauważając wpatrującego się we mnie, czerwono żółtego gada. Nie uważałem zbytnio na nudnych zajęciach ze środowiska, ale pamiętam dobrze słowa guwernanta, że im bardziej kolorowe, tym paskudniejsze. Każda gadzina, jaką mijałem po drodze, była pstrokata jak przepiórcze jajo. Brakowało tylko różowych kropek i zielonej kratki.
Walczyłem ze śrubkami, próbując zapanować nad drżeniem dłoni i przypominając sobie uspakajające słowa Matki: "boją się ciebie bardziej, niż ty ich". Akurat. Nigdy nie wierzyłem, żeby węże obawiały się kogokolwiek, a spojrzenie, które rzucał mi teraz gad, ostatecznie mnie w tym utwierdziło. W żółtych oczach nie wiedziałem strachu. Nawet zaciekawienia. Tylko zimną, oślizgłą obojętność.
Ostatnia śrubka wyskoczyła na moment przed tym, jak poddałem się panice. Pozwoliłem kratce zawisnąć i błyskawicznie wyślizgnąłem się na zewnątrz. Zamykając przejście, pokazałem wężowi środkowy palec. Zamachał językiem i zniknął.
Westchnąłem cicho i powoli nabrałem tchu, siląc się na spokój. Spojrzałem dół. Nigdy nie miałem lęku wysokości, nawet po tylu upadkach z drzew i dachów, na które w dzieciństwie uwielbiałem się wspinać. Stałem na wąskiej belce jakieś dwadzieścia metrów nad posadzką i patrzyłem na równe rzędy drewnianych, bogato zdobionych srebrem ław. Świątynna sala Pałacu jak zwykle oświetlona była zimnym, lazurowym światłem z magicznych latarni i zupełnie pusta. Nikt prócz paru wybrańców nie miał prawa wchodzić do niej nocą, kiedy gmach był zamknięty. Bywałem tu wcześniej o tej właśnie porze i siadałem na belkach stropowych, przysłuchując się tajnym naradom i nabożeństwom. Ale było to za czasów, gdy żył mój ojciec, a ja byłem młodszy i mniej ambitny. Teraz zwykłe słuchanie już nie wystarczało. Miałem to, na co dzień.
Wyrównawszy oddech, ruszyłem po krokwi w stronę ołtarza. Obelkowanie sufitu było tak gęste, że mało widziałem pomiędzy krokwiami; od czasu do czasu fragment jednej z ław, częściej niebiesko białą posadzkę. Odnalazłem wzrokiem miejsce, w którym zasiadał mój ojciec, a po nim zacząłem robić to ja. Byłem już wystarczająco blisko ołtarza, by zacząć myśleć o dostaniu się niżej.
Odwiązałem zawiązaną wokół pasa linę, zacisnąłem solidnym węzłem na belce, a potem, gdy chwila nasłuchiwania pozwoliła mi się jako tako upewnić, że nikogo nie ma w sali, spuściłem ją na dół. Mimo że była cienka niczym najmniejszy palec u dłoni, jedynie piętnaście metrów mogło zmieścić się na moim pasie. Pozostałych pięć, jakich zabrakło do posadzki, nie było dużym wyzwaniem. Zdarzało mi się skakać z większych wysokości. Nie zawsze z własnej woli.
Wylądowałem bezgłośnie na podłodze i przykucnąłem w cieniu ław. Sala była pusta, ale wszystkie prowadzące do niej drzwi były otwarte. Z doskonale oświetlonych korytarzy, dochodził mnie szczęk zbroi strażników oraz przyciszone rozmowy. Uśmiechnąłem się pod nosem, czując zimne drżenie pod skórą. Uwielbiałem ryzyko. Byłem od niego uzależniony.
Kilka metrów ode mnie, na prostym granitowym ołtarzu, stał delikatny szklany klosz. Łukowato wygięte, srebrne, zdobione w ptaki ramy, otaczały cienkie, diamentowe szkło. Sam pojemnik wart był fortunę, jednak przenosząc coś takiego poza Pałac ryzykowałbym porysowanie go, a może nawet stłuczenie. Bardziej interesowało mnie to, co było pod spodem, byłem jednak zbyt daleko, by się temu przypatrzyć.
Uniosłem głowę i spojrzałem w stronę najbliższych drzwi. Wytrenowane, wzmocnione narkotykami zmysły, ostrzegły mnie na sekundę przed tym, gdy do sali zajrzał strażnik. Schowałem się między ławami i poczekałem, aż nie wróci na obchód. Na zbroję narzucony miał błękitno biały szal. Kolory Świątyni Światła, a na nich insygnia specjalnej pałacowej gwardii. Przekląłem pod nosem, czując jak jeżą mi się włosy na całym ciele. Cokolwiek leżało na ołtarzu, musiało być cholernie drogie kapłanom. Zrobią wszystko, by to odzyskać. Wyszczerzyłem zęby, spoglądając w stronę klosza.
Dopadłem ołtarza i rzuciłem szybkie spojrzenie przedmiotowi pod szkłem. Rozczarowywał wyglądem, ale nie miałem wiele czasu na wybrzydzanie. Zawęszyłem za magią i gestem zerwałem zaklęcia alarmowe. Czarny kamyk był niemal gorący, gdy ująłem go w dłoń i wydawał się poruszać. Przycisnąłem go do piersi, delikatnie postawiłem klosz na miejsce i rzuciłem się między ławy.
I wtedy zaczęło się piekło. Najpierw poczułem przeraźliwy ból w miejscu, do którego przyciskałem nieforemną, czarną jak noc grudkę. Spojrzałem zaskoczony w dół, ale nie potrafiłem oderwać dłoni z tym świństwem, przyciśniętej do ciała. Zanim zdążyłem się przerazić, w sali zaroiło się od kapłanów.
Było ich blisko dwudziestu, wszyscy z laskami błyskawic w dłoniach. W milczeniu rozbiegli się po całej sali, zaglądając pomiędzy ławy i rzucając niespokojne spojrzenia w stronę ołtarza. Pierwszy, który do niego dotarł, przeklął cicho, uderzając pięścią w granit.
- Musi jeszcze tu być - syknął - Szukajcie.
Oblizałem wargi, walcząc z bólem i rosnącym strachem. Kapłani pojawili się ledwie parę sekund po tym, jak uniosłem klosz; musieli być przygotowani na podobną sytuację. Spojrzałem w dół, na nieruchomą, przyciśniętą do piersi dłoń i wcisnąłem się głębiej w cień. Wiedziałem, że lada chwila mnie znajdą, ale nie byłem w stanie wspiąć się po linie, używając jednej tylko ręki.
"Ruszaj!"
O mało nie wyskoczyłem z własnych spodni. Syknąłem mimowolnie i rozejrzałem się w panice, szukając źródła głosu. Kapłani zbliżali się do mnie systematycznie, ale żaden nie patrzył w tym kierunku. Ręka mi zadrżała, palce wykrzywiły się w skurczu i nagle mogłem nią poruszać. Sprężyłem się, gotów do biegu w stronę liny. Głosami będę martwił się później.
Wystartowałem z cienia, wygiąłem ciało i z całej siły wybiłem się w górę. Musnąłem koniec sznura tylko palcami, ale wystarczyło to, bym wczepił się w niego i błyskawicznie podciągnął. Coś zagwizdało mi w uszach.
"Nieźle."
Cieniu, chyba zaczynam wariować, pomyślałem, wspinając się gorączkowo. Kapłani zaczęli przekrzykiwać się wzajemnie, znajomy głos arcykapłana wydawał gorączkowe rozkazy. Zatrzeszczały uruchamiane laski; granatowe nitki wyładowań przebiegły po krokwiach, ale rozproszyły się na izolowanej plastikiem linie. Któryś z kapłanów przeklął tak, że sam bym się tego zawstydził.
- Magia! - zawołał ktoś.
- Plastik - warknął arcykapłan, głosem, którego nigdy u niego nie słyszałem - Celujcie w niego. Nie zabijać.
To miło z jego strony, ale byłem już na belce. Buty o gumowych podeszwach pozwoliły mi uniknąć kolejnego paraliżującego ładunku. Biegnąc w stronę jednej ze ścian, zastanawiałem się, co by zrobili, gdybym nieprzytomny spadł z takiej wysokości.
"Nie myśl. Działaj."
Byłem tak zaskoczony, że o mało się o tym nie przekonałem. Potknąłem się, ale błyskawicznie odzyskałem równowagę i przyśpieszyłem. Próbowałem nie myśleć o niczym, ale nie dlatego, że słuchałem głosu. Raczej obawiałem się zwariować. A może już to zrobiłem.
Dopadłem ściany i znalazłem znajomą kratkę wentylacyjną. Mogłem teraz skorzystać z wypróbowanej wielokrotnie drogi ucieczki, jaką stanowił komin. Nie podobało mi się, że znów muszę przedostać się na górę korytarzami wentylacyjnymi, ale czekała mnie znacznie krótsza droga niż poprzednio. Wyciągnąłem śrubokręt.
- Nie! Nie! - wołał z dołu arcykapłan - Zawali się. Dość! Będzie uciekał dachem. Na górę! Schody!
Wślizgnąłem się do wąskiego kanału i zabrałem się za zakręcanie śrubek z powrotem. Nie miałem wiele czasu, ale żaden szanujący się złodziej nie ujawnia prześladowcom drogi, jaką udało mu się uciec. Zadrżałem, gdy usłyszałem za sobą ciche syczenie, ale nie zrezygnowałem pracy. Śrubokręt co chwila wyślizgiwał mi się ze spoconych palców.
Znajome przejście wydawało mi się dziwnie wąskie i ciemne. W półmroku zalśniły żółtawe oczy, ale gad nie zbliżył się do mnie, mimo że mijałem go niepokojąco blisko. Kilka metrów dalej przekroczyłem wirujący powoli wiatrak i wślizgnąłem się w mocno cuchnący sadzą i spalenizną przewód. Chwilę później znalazłem się w kominie.
"To aż tak proste?"
- Zamknij się - warknąłem, wspinając się po wąskich, zardzewiałych uchwytach. Z góry padał na mnie deszcz i rozmywał sadzę na mojej twarzy. Śliski metal wyślizgiwał się z dłoni.
Wysunąłem się z komina i bez namysłu zeskoczyłem na dach, ignorując uszkodzoną drabinkę i hałas, jaki przy tym zrobiłem. Było pusto, ale wiedziałem, że to tylko kwestia czasu. Dobiegłem do gzymsu i wymierzyłem odległość. Trzy metry. Dziecinada.
"Kiedy namokną ci buty, nie będzie ci tak wesoło" powiedział głos.
- Zamknij się - powtórzyłem, choć mówił z sensem. Woda doskonale przewodzi prąd i na nic zda się cholernie drogie, wzmacniane obuwie.
Chwyciłem płaszcz oraz kołczan z łukiem i z krótkiego rozpędu przeskoczyłem na sąsiedni budynek. Wtedy na dachu Pałacu zaroiło się od kapłanów.
- Tam jest!
- Odpierdolcie się wreszcie - wysyczałem, rozpędzając się, bo przestrzeń pomiędzy następnym budynkiem wynosiła grubo ponad cztery metry. Przefrunąłem nad nią, wyginając ciało i wylądowałem miękko, nie zakłócając rytmu biegu. Głos znów zagwizdał.
- Zamknij się - wysyczałem, choć nie dodał nic więcej.
"Biegną za tobą."
Odwróciłem się, zaskoczony i przekląłem. Głos miał rację, choć nigdy bym nie uwierzył, że kapłani kiedykolwiek mogliby się posunąć do czegoś takiego. Młodsi z nich przeskoczyli pierwszy odstęp między budynkami, ale całe szczęście zawahali się przed drugim. Zaśmiałem się z satysfakcją i przyśpieszyłem.
Dach przede mną rozjarzył się granatowym światłem, krople wody na dachówkach zamigotały oślepiającym blaskiem. Wyhamowałem w samą porę, by nie dostać się w zasięg wyładowania i rozejrzałem się w poszukiwaniu innej drogi. Budynek po prawej stronie stał zbyt daleko, bym mógł doskoczyć na jego dach. Tak samo było po lewej. Z przodu miałem przybliżający się szybko pas wyładowań. Zostało mi tylko wycofać się prosto w ręce kapłanów.
"Skacz!"
- Co?
Spojrzałem w bok. Pełne dziesięć metrów. Kiedyś udało mi się przeskoczyć siedem, do dziś nie mam pojęcia, jak. Dziesięciu nigdy nie zaryzykuję. To samobójstwo.
"A dostanie się w ich ręce?"
- Żartujesz?!
"Nie na dach. Widzisz maszt?"
Nie wiem, dlaczego w ogóle słuchałem. Dostrzegłem wystający spod górnego rzędu okien, pochylony lekko w dół, gruby pręt i pokręciłem głową. Granatowe nitki przeskakiwały coraz bliżej moich stóp.
- Nigdy tego nie dosięgnę!
"Skacz!" po raz pierwszy usłyszałem w głosie irytację.
- Na dół jest ponad piętnaście metrów! To pewna śmierć!
Wtedy ciało przestało mnie słuchać. Samo wycofało się parę kroków i z krótkiego, przerażająco krótkiego rozpędu, skoczyło w stronę pręta. Nie mogłem nawet zamknąć oczu. Choćby wrzasnąć. Doskonale widziałem, jak maszt przybliża się szybko, a potem nagle świat zawirował mi w oczach, gdy ktoś zacisnął moje palce na śliskim żelazie i zakręcił mną wkoło niego, dla wyhamowania pędu. W końcu przykucnąłem niczym małpa na gałęzi i odzyskałem ciało, a wraz z nim mdłości i wściekły ból w obtartych dłoniach.
- Och, Cieniu...
"Na dach. Siedzisz na wymarzonym piorunochronie."
Zwalczyłem słabość i przeskoczyłem na dachówki, chwilę przed tym, jak maszt rozjarzył się granatowym blaskiem. W domu pode mną rozległy się przeraźliwe kobiece wrzaski. Jakiś męski głos wygrzmiał przekleństwo; rozległ się brzdęk tłuczonych naczyń. Ale to już zostawało daleko w tyle. Byłem bezpieczny.
Chociaż nie od szaleństwa.
Znalazłem schronienie na dachu domu, stojącego niedaleko od posiadłości mojej rodziny i przykucnąłem obok rzygającego deszczówką, wykrzywionego gargulca. Odłożyłem łuk z niemiłosiernie namokniętą cięciwą i przykryłem się mokrym płaszczem. Potem spojrzałem na zaczerwienione dłonie.
- Nie rozumiem - wymamrotałem. To było wszystko, na co mnie było w tej chwili stać.
Odpowiedział mi jedynie jednostajny szum uderzającego o dachówki deszczu. Machinalnie obtarłem rąbkiem płaszcza brudną od sadzy twarz. I tak nadawał się tylko do spalenia.
- Jesteś tam? - zapytałem niepewnie, czując się jak głupiec.
"Jestem" głos był spokojny i chłodny, jakby nic przed chwilą się nie stało. Bezsprzecznie męski, wibrował lekko chrapliwą, erotyczną nutą.
Milczałem długo, próbując jakoś dojść do ładu ze wszystkim. Kamień, kapłani, potem dziwny głos. Połączyłem to w jedno, przynajmniej na tyle, ile byłem w stanie bez lepszych informacji.
- To ciebie ukradłem?
Obcy zaśmiał się cicho.
"Można powiedzieć, że tak."
- Czym jest kamień? Upuściłem go? Może kapłani przestaną szukać winnego, gdy odzyskają to świństwo.
"Nie upuściłeś go. Zniknął, gdy znalazłem się w tobie. Nie ma już nic, co mógłbyś oddać kapłanom."
Następne pytanie było właściwie oczywiste, ale nie zadawałem go długo, wpatrując się w mrok deszczowej nocy. Magiczne latarnie na ulicach pode mną, nie rozpraszały cieni i nie rzucały łuny na zachmurzone niebo, jak robiło to światło pochodni w innych, mniej cywilizowanych miastach. Noc była ciemna i cicha.
"Mogą cię podejrzewać?"
Pokręciłem powoli głową.
- Raczej nie. Chyba, że będą szukać kogoś mojej budowy i wzrostu. Mało jest podobnych mężczyzn w mieście.
Obcy namyślał się krótko.
"Będą gotowi to zrobić. Zależy im na mnie."
- Kim jesteś? - zapytałem w końcu - Co robisz w mojej głowie?
"Najprościej mówiąc, uciekam. A to, kim jestem, to rozmowa na inną chwilę. Wróć teraz do domu i zatroszcz się o alibi. Odpocznij. Jesteś na narkotykach?"
- Już przestają działać - mruknąłem, znów spoglądając na dłonie - Jak to zrobiłeś?
"Wykorzystałem twoje zdolności, trochę podbudowując je moimi. Poćwiczysz, uda ci się to samemu."
Wzdrygnąłem się.
- Nigdy więcej nie spróbuję czegoś takiego. Jesteś jakimś duchem, demonem? Opętałeś mnie?
Milczał długą chwilę.
"Mówisz coraz wolniej. Aitoh przestaje działać i niedługo zaśniesz. Wracaj do domu."
- Odpowiedz - upierałem się, choć, szczerze mówiąc, coraz mniej mnie to obchodziło. Pobudzające działanie narkotyków znikało, pozostawiając moje ciało zupełnie bez energii.
Nie odpowiedział, wstałem więc i dokładnie wytarłem się mokrym płaszczem. Odrobina magii zamieniła go w szybko rozpływające się na deszczu popioły. Nałożyłem łuk na ramię i podszedłem do krawędzi dachu. Zimna woda i wiatr otrzeźwiły mnie na wystarczająco długi moment, bym bezpiecznie zdołał zejść na mokry bruk pustej o tej porze ulicy.
"Mieszkasz sam?"
- Myślałem, że czytasz mi w myślach? - zamruczałem szyderczo, przemierzając szybko dzielnicę.
"Teoretycznie tak, ale tylko pomyślane przez ciebie słowa. Czasami przechwytuje obrazy. Nie musisz mówić na głos. Usłyszę cię. Mieszkasz sam?"
Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Przekonasz się.
Dotarłem do muru posiadłości i przeskoczyłem go zręcznie, jak setki razy w życiu. Czarny i Biały poznały mnie i podbiegły, ocierając się o moje uda potężnymi łbami. Żaden z nich nie zaszczekał, nauczony przeze mnie ciszy i opanowania, mimo ogarniającej ich radości. Potargałem ich krótką sierść i bez słowa wskazałem w stronę bud. Polizały mnie po rękach i odbiegły bezgłośnie.
"Nie znam tej rasy."
- Sam je stworzyłem.
"Alchemik?"
- I mag. Oraz Książe Krwi.
Sapnął. Szkoda, że nie mogłem widzieć jego miny.
"Który w kolejce?" zapytał po chwili. Z wyraźnym rozbawieniem.
- Czwarty - burknąłem - Zbyt blisko.
Światła w pokojach służby i w kuchni paliły się jeszcze, jednak komnaty mojej Matki i brata były ciemne. Odetchnąłem i obrzuciłem wielki, trzypiętrowy budynek uważnym spojrzeniem. Z okna mego laboratorium wydostawał się czerwonawy blask, zupełnie tak, jak chciałem. Sąsiedzi zaświadczą, że pracowałem przez większą część nocy.
"Naprawdę to wszystko jest twoje?"
- To tylko dziesiąta część tego, co posiadam - wzruszyłem ramionami i wskoczyłem na parapet najbliższego okna. Zakręciło mi się w głowie, ale lodowaty deszcz nadal ratował mnie przed zaśnięciem na miejscu. Wspiąłem się wyżej, a potem przemaszerowałem po gzymsie do okna mego pokoju. Wsunąłem się do środka, z ulgą witając ciepło i uspakajający zapach kadzidła.
Nie zapalając światła rozejrzałem się po ciemnym wnętrzu. Ostatnie dawki aitohu we krwi pozwalały mi jeszcze w miarę dobrze widzieć w ciemności. Sypialnia była pusta, tak samo gabinet. Woda w przygotowanej balii już dawno wystygła,...
Kattze