I.S. STEWART & U. OLDMAN
CONAN I NOCE SZADIZARU
TYTUŁY ORYGINAŁÓW: CONAN AND THE ZINGARIAN’S GIFTS
CONAN AND THE SHADIZAR NIGHTS
PRZEKŁAD EWA SKÓRSKA
DARY ZINGARCZYKÓW
I
OGNISKO NOCĄ
Z łaski Mitry Życiodajnego, król i władca Zingary Kratios Trzeci — do swojego brata, szlachetnego księcia Rimjerosa, pana Laru. Bracie mój! Listem tym odrywam cię od zabaw w twojej domenie i wzywam do stolicy w sprawach wagi państwowej. Tobie jednemu mogę powierzyć wypełnienie zamyślonej przeze mnie misji, która prócz jawnych celów mieć będzie i cele ukryte, a o nich nikt, oprócz mnie i ciebie wiedzieć nie powinien. Spędzając czas na polowaniach i balach, nie wnikałeś zbytnio w sprawy naszego państwa, lecz to nie martwiło mnie i nie smuciło, póki byłeś młody. Ale tego roku skończyłeś lat dwadzieścia trzy i postanowiłem, ze nadeszła pora, abyś uzasadnił wysoki tytuł pana Laru i księcia krwi.
Przypomnij sobie, jak drżało twoje serce, gdy Ornado, szlachetny Mistrz Zakonu Wojowników Światła wręczył ci rycerskie ostrogi. Jaką odwagą pałała twoja twarz — a przecież miałeś wówczas tylko dwanaście lat! Pomyślałem wtedy: oto stoi przede mną syn mojego ojca, prawdziwy książę i rycerz! Jednak do tej chwili los nie dał ci możliwości odwdzięczenia się za ten dar jakimś czynem na chwałę Zakonu i najjaśniejszego Mitry. Teraz nareszcie masz ten cel, cel godny ciebie, twojego tytułu i imienia…
Taki był styl jego brata. Obszerne posłanie, pełne mglistych aluzji, pięknych zwrotów — i żadnych konkretów. Gdyby książę mógł wyczytać z listu, co go czeka, najpewniej zwlekałby z odpowiedzią jak najdłużej, albo w ogóle odmówiłby przyjazdu do Kordawy. Rimjeros splunął ze złością. Młody książę Zingary miał wspaniałą pamięć wzrokową — pamiętał wszystko, co kiedykolwiek zobaczył napisane na papierze czy pergaminie. Minął już prawie rok od czasu, gdy dostał ten list, a mógłby powtórzyć z niego każde słowo, tak samo jak z innych listów, zapisków, zwojów i ksiąg, które kiedykolwiek czytał. Tych ostatnich nie było dużo — książę Rimjeros nie należał do miłośników literatury — ani religijnej, ani świeckiej.
Gałązka wyrwała mu się z ręki i uderzyła go w twarz, książę zaklął szpetnie. Niech Nergal porwie jego brata, najjaśniejszego króla Zingary i Karrskich wysp! Ale królom się nie odmawia, nawet gdyby byli po trzykroć braćmi. Nawet gdy wysyłają cię rzekomo ze „sprawą wagi państwowej”, a tak naprawdę oddalają od dworu na dwa lata. Co czuł i czy w ogóle coś czuł Kratios, wysyłając na tę wyprawę właśnie Rimjerosa? Trzeba jednak przyznać, że pochód rzeczywiście można nazwać bohaterskim czynem — odwiezienie imperatorowi Khitaju cennego podarunku, przejście Wielką Drogą Jedwabiu i Nefrytu, przez morze wewnętrzne, stepy i dżungle. Najodważniejsi kupcy Zachodu wiedli swoje karawany do krajów bajecznych bogactw, leżących za morzem Vilayet, ale ani razu nie odwiedzał tych krain królewski poseł.
Szczerze mówiąc, nigdy przedtem nie było takiej potrzeby — kogo na zingarskim dworze mogą obchodzić jakieś dalekie kraje, o których opowieści przypominają bajki, opowiadane dzieciom na dobranoc, kraje tak odległe, że trudno byłoby uwierzyć w ich istnienie, gdyby nie towary, przywożone stamtąd przez kupców. Najcieńsze jedwabie, wyszywane w przedziwne ptaki i smoki, lakowe szkatułki i ozdoby, dużo, dużo droższe od złota, z którego je zrobiono.
Ale te sprawy należały do kupców i kobiet, lubujących się w takich rzeczach. Króla zaś to dalekie państwo, którego nie opłacało się najeżdżać, nie mówiąc już o wchodzeniu w jakiekolwiek inne układy, nigdy nie interesowało.
Tak było do niedawna.
Teraz nowy król Zingary zapragnął, aby potęga jego królestwa została dostrzeżona przez władców Wschodu. Tak przynajmniej powiedział bratu, gdy się spotkali.
„Na czele poselstwa koniecznie musi stać książę krwi — mówił wzburzony Kratios Trzeci, chodząc po ogromnej, pustej sali tronowej. — Coś takiego zdarza się raz na sto lat. Nie idziesz tam jak człowiek proszący o coś władcę, ale jak członek domu królewskiego do równego sobie, z podarunkiem nie tyle cennym, co znaczącym. Znaleźliśmy tę rzadkość przypadkiem, nasi doradcy twierdzą, że imperator Khitaju rad będzie podarunkowi. A jeśli podarunek ten wręczy nie byle kto, lecz brat króla, będzie nie tylko rad, ale i poczuje się pochlebiony. Rozumiesz? I karawany pójdą nie gdzieś tam, lecz do Kordawy. O, wtedy pokażemy tym Aquilończykom, którzy wszędzie chcą być pierwsi, gdzie jest ich miejsce! Argosscy bandyci będą gryźć palce ze złości!…”.
Rimjeros dobrze znał swojego królewskiego brata. Gdy ten zaczynał mówić w taki sposób — natchniony i nazbyt głośny — zazwyczaj oznaczało to, że boski pomazaniec ma jakiś sekretny plan. Górnolotne przemowy miały tylko skryć prawdę przed nieuważnym słuchaczem.
A księcia, mimo najszczerszych chęci, trudno było wziąć za naiwnego i niedoświadczonego dworaka. Zbyt długo przebywał na dworze, zbyt długo gotował się w kipiącym kotle intryg. Ponadto za dobrze znał zingarskiego władcę. Miał też coś na sumieniu — i dlatego, gdy tylko usłyszał o czekającej go podróży na koniec świata, oblał się zimnym potem: co mogła oznaczać ta zsyłka na kilka lat? Czyżby brat rzeczywiście coś wywęszył?
Przecież przygotowywany spisek dopiero zaczął nabierać kształtów, w plany pana Lara wtajemniczonych było co najwyżej troje ludzi i za każdego z nich książę mógł ręczyć jak za samego siebie… A może prawdziwe są pogłoski, że król Zingary nie stroni od czarnej magii, gdy chce zdobyć interesujące go informacje? Nie na darmo pętał się po dworze ten stygijski wygnaniec…
Nagle spod jego nóg posypały się drobne kamyczki. Rimjeros podniósł głowę. Zbladł i odskoczył do tyłu: pod nogami nieoczekiwanie pojawiła się przepaść. Zamyślony nie zauważył, że doszedł do krawędzi urwiska. Gdyby zrobił jeszcze jeden krok, Zingara już nigdy nie zobaczyłaby swojego ulubionego młodego księcia.
— Ściemnia się, pora wracać — powiedział głośno, gdy serce przestało bić jak oszalałe. Nie uśmiechało mu się skręcenie karku w tutejszej dzikiej okolicy.
Bez względu na to, jakie plany miał Kratios w stosunku do brata, książę nie zamierzał ułatwiać mu zadania.
Król zapewne nie zmartwiłby się, gdyby Rimjeros rzeczywiście nie wrócił do domu, nie mógł jednak wysłać brata na pewną śmierć. Tym bardziej że najmłodszy syn był ulubieńcem królowej matki i już ona postarała się, żeby jej potomkowi niczego w drodze nie zabrakło — w tym również mądrych rad doświadczonego wojownika.
Dlatego książę Rimjeros, hrabia Lani, tylko stał na czele poselstwa, a wojskiem w pochodzie dowodził baron Marco da Ronno, stary wojownik i doświadczony podróżnik. Zarządzał żywnością, wyposażeniem, wysyłał ludzi naprzód w poszukiwaniu miejsc do postojów i w celu zbadania okolicy, rozdzielał obowiązki na każdy dzień, a przy tym wszystkim miał jeszcze czas na opiekowanie się zuchwałym, zarozumiałym młodzieńcem nie gorzej niż własnym synem.
Zazwyczaj nie puszczał księcia na polowania bez świty, ale czasem z Rimjerosem działo się coś niedobrego, robił się ponury i posępny. W takim nastroju mógł wydać rozkaz wychłostania pazia tylko za to, że ten nalał do pucharu za mało wina, z obawy, że rozleje je, podając księciu.
Baron przeczekiwał taki dzień, a następnego ranka niby od niechcenia mówił Rimjerosowi: „Wczoraj nad jeziorem, pławiąc konie, koniuszy widzieli stado czapli — leciały na północny brzeg. Piękne ptaki!”. Albo: „Powiadają, że w tutejszych lasach żyją latające wiewiórki. Czy można wierzyć w takie brednie? Jeszcze nigdy takiej nie widziałem, a wy, panie?”. Wtedy Rimjeros brał łuk i kindżał, kazał siodłać konia i jechał w las albo nad jezioro — na cały dzień, aż do późnej nocy. Wracał ze wspaniałym błękitnym pióropuszem przy kapeluszu lub martwym dziwnym zwierzaczkiem. Książę nie na darmo słynął jako najlepszy myśliwy w całej Zingarze.
Całodniowe włóczęgi po lesie zazwyczaj go uspokajały — na jakiś czas.
…Rimjeros wspiął się na kamienne wzgórze, którego łysy czerep wystawał z morza drzew
— ale nic nie zobaczył. Tego dnia spotykały go same niepowodzenia: zraniona łania spadła w
przepaść, książę w zapale pognał za nią i o mało co nie spadł sam. Zapewne nie warto było
tak ryzykować, ale ścigał zwierzę od południa do zachodu słońca, zanim je wreszcie zranił, i
nie chciał porzucać zdobytego z takim trudem trofeum. Królowa lasu była biała niczym
świeże mleko albo śnieg na szczytach gór i Rimjeros już wyobrażał sobie, jak przywiezie ją
do obozu, jak zachwycać się nią będzie czeladź i młodsi dworzanie. Łania nie chciała jednak
wpaść w ręce człowieka — ani żywa, ani martwa.
Konia, który padł na ziemię, książę musiał dobić: okulał na obie nogi i tylko zarżał, gdy
Rimjeros próbował zmusić go do wstania. Przeklinając swojego pecha — stracić taką
zdobycz! — książę jakoś wydostał się z wąwozu i poszedł w stronę obozowiska — był już
zmęczony i głodny.
Niewesołe myśli przebiegały przez jego ciemnowłosą głowę. Pochłonięty nimi książę szedł
na chybił trafił, kierując się intuicją myśliwego, która jeszcze nigdy go nie zawiodła. Ale czy
za bardzo zaangażował się w pościg, czy też wpadł w jakiś zaczarowany krąg — nawet ze
wzgórza nie mógł dojrzeć zakola wąskiej rzeczki i dymów obozowych ognisk. Na wszystkie
strony, jak okiem sięgnąć, rozpościerało się zielone morze dżungli z rzadkimi wysepkami
takich samych wzgórz. Rimjeros zrozumiał, że zabłądził. Niebo było jeszcze jasne, lecz wraz
z zachodem słońca nad lasem gęstniał mrok i każda liana zaczęła wydawać się czającą się w
liściach żmiją, każdy ostry krzyk małp, szykujących się do noclegu, wyciem nieznanej,
niewidocznej w gęstwie istoty.
Rimjeros przedzierał się przez zarośla, przeklinając wszystkie demony Khitaju. Nie bał się
zostać w lesie na noc, chociaż był niemal bezbronny, tylko nawet w podróży wolał spać na
piernatach i jeść dania przygotowane przez najlepszego kucharza, specjalnie w tym celu
zabranego z dworu.
— Zresztą są tu przecież w pobliżu wioski tych wąskookich — wymamrotał. — Wczoraj
minęliśmy dwie albo trzy. Za każdy z moich pierścieni zarżną mi na kolację własne dzieci…
Niebo ciemniało, w dole pod lasem robiło się duszno od aromatu kwiatów. Zingarskie
wojsko kolejny dzień szło przez dżunglę i Rimjeros wiedział już, na co można sobie w tych
lasach pozwolić, a na co nie. Wiedział, że próbowanie aromatycznych, wyglądających na
jadalne owoców może być niebezpieczne, a kwiat im ma intensywniejszy zapach, tym
większe prawdopodobieństwo, że okaże się trujący.
Jeden z giermków przypłacił już swoje wścibstwo życiem, kiedy chciał z bliska przyjrzeć
się gigantycznemu kwiatostanowi, bo nie sposób nazwać to po prostu kwiatkiem, a raczej
czymś na podobieństwo wspaniałego purpurowego obłoku, który spłynął na ziemię. Gdy
tylko giermek zbliżył się do niego, obłok wessał go w siebie, a potem ścisnął się i schował za
mnóstwem mięsistych zielonych płatków.
Słysząc przytłumione krzyki towarzysza, zbiegło się trzech czy czterech wojowników ze
świty. Zdziwieni zobaczyli, że krzyki dobiegają z ogromnego kwiatu na grubej łodydze, więc
zaczęli rąbać ją mieczami. Gdy w końcu pokonali drapieżną roślinę, z rozwartego kielicha
wylały się tylko obgryzione ludzkie członki, oblepione jakimś żółtozielonym śluzem o
silnym, mdlącym zapachu. Śluz zadymił i wyparował, a Zingarczycy przerażeni uciekli jak
najdalej od tego strasznego miejsca, nie zabierając nawet ciała.
Rimjeros trzymał się ledwo widocznej w ciemności ścieżki, którą uczęszczały zwierzęta, i
wkrótce dotarł do nowego łysego wzgórza. Wszedł na szczyt i rozejrzał się w nadziei, że
zobaczy, jeśli nie ognie obozu, to chociaż wioski.
Na Khitaj, którego zachodnią granicę jego wojsko przekroczyło dwa lub trzy dni temu,
patrzył przez pryzmat swojego kraju i sądził, że skoro osady już się zaczęły, nie może być
pomiędzy nimi więcej niż dzień drogi. W rzeczywistości w tej górzystej, porośniętej lasami i
pokrytej bagnami krainie, w której się znaleźli, gdy zeszli z gór, pojedynczych osad nie było.
Wioski tuliły się do siebie, po dwie, po trzy i do następnego takiego skupiska szło się trzy dni
albo i tydzień. Wielkie Podniebne Imperium okazało się nieporównanie większe od malutkiej
Zingary.
Rimjeros zmrużył ciemne oczy i wpatrywał się w kołyszące się spokojnie morze drzew.
Czy tylko mu się zdawało, czy rzeczywiście zauważył cieniutką białą niteczkę dymu,
unoszącą się znad doliny nad rzeką? Ale nie, poryw wiatru przyniósł słaby zapach dymu,
więc rozradowany Zingarczyk poszedł w tamtą stronę.
Ognisko oznaczało człowieka, niechby nawet z żółtą twarzą i wąskimi oczami. To mogli
być nocujący w gęstwinie drwale albo wędrowni mnisi, których jego wojsko już nie raz
spotykało po drodze — pstre szeregi uśmiechniętych Khitajczyków z ogolonymi głowami, ze
względu na urywaną, to szczebioczącą, to melodyjną mowę szalenie podobnych do
egzotycznych ptaków…
Bez względu na to, kim są siedzący przy ognisku, książę był przekonany, że uda mu się z
nimi dogadać. Jak zdążył zauważyć, szacunek dla ważnych osób graniczył tutaj z hołdem:
gdy tylko miejscowi widzieli na drodze wspaniałą procesję poselstwa — konie w
różnobarwnych czaprakach z jaskrawymi herbami, lśniącą w słońcu stal, pozłotę broni i zbroi,
ufarbowane na purpurowy kolor pióra i końskie ogony na hełmach — gdy tylko widzieli cały
ten przepych, zatrzymywali się i kłaniali, a jeśli zwracano się do nich z prośbą — wyrażaną
najczęściej gestami i myczeniem, ponieważ żadnego z zachodnich języków chłopi nie
rozumieli — od razu, ile sił w nogach, biegli je wypełniać, nawet do końca nie rozumiejąc, o
co się ich prosi.
Do ogniska było trochę dalej niż Rimjeros sądził, patrząc nań z wysokości wzgórza. W
końcu zły i podrapany wydostał się z gęstwy krzewów na niewielką polankę.
Pośrodku polanki płonęło ognisko. Przy nim, plecami do Rimjerosa siedział człowiek.
Sam. Poza nim, o ile książę zdołał dojrzeć w ciemnościach, na polanie nie było nikogo. To
nawet lepiej, gdyby nie pewna okoliczność — mężczyzna siedzący przy ognisku był
Hyboryjczykiem, nie mieszkańcem Wschodu. Wystarczyło spojrzeć na szerokie ramiona i
lśniącą oleiście w świetle ognia brązową skórę obnażonych rąk, długich i muskularnych. Co
on tutaj robił, sam w obcych krainach, z dala od osad i wiosek? To było bardzo dziwne i
dlatego Rimjeros miał wrażenie, że w siedzącej spokojnie przy ogniu postaci czai się jakaś
groźba.
Korzystając z tego, że nieznajomy nie zauważył przybycia gościa — nie odwrócił się
przecież na szelest krzaków — Zingarczyk chciwie mu się przyglądał, próbując zorientować
się, jakiego człowieka ma przed sobą, i wąchając dolatujący od ogniska wspaniały zapach
pieczonego mięsa. Rimjeros mimo woli przełknął ślinę. Kimkolwiek jest ten człowiek, nie
odmówi chyba gościny ziomkowi…
Nieoczekiwanie od ogniska dobiegł śmiech.
— Jeśli chcesz jeść, podejdź i usiądź, nie burcz żołądkiem w zaroślach bambusa niczym
dwukolorowy niedźwiedź panda — usłyszał Rimjeros wesoły niski głos, mówiący po
aquilońsku.
Po przezwyciężeniu początkowego zdumienia, książę niezadowolony zmarszczył brwi: nie
dość, że został zauważony, to jeszcze nieznajomy w jakiś sposób poznał, że jego gość nie jest
Khitajczykiem, skoro odezwał się do niego w najbardziej rozpowszechnionym na Zachodzie
języku.
Tymczasem mężczyzna nie tylko nie zerwał się na równe nogi, ale nawet się nie odwrócił,
przez cały czas siedząc plecami do księcia. Rimjeros wyprostował się dumnie i podszedł do
ogniska z godnością charakterystyczną dla prawdziwych dworzan. Obraźliwe słowa o
niedźwiedziu postanowił puścić mimo uszu.
— Niech będzie z tobą miłosierny Mitra Życiodajny, nieznajomy — powiedział
ceremonialnie i skinął głową, co miało oznaczać powitanie. — Rzeczywiście, przez cały
dzień chodziłem po lesie i zgłodniałem. Jeśli…
Siedzący przy ognisku mężczyzna podniósł na niego śmiejące się niebieskie oczy.
— No tak, Zingarczyk, niech mnie Crom! Kto inny mógłby tak kwieciście odpowiedzieć
na proste zaproszenie do jedzenia! Siadaj, siadaj, nie krzyw się. Kim jesteś i jak się tu
znalazłeś?
Pochylił się i zaczął obracać nad gorącymi węglami kilka cienkich rożnów z nabitymi na
nie kawałkami jakiejś dziczyzny.
— Nie pogardzisz mięsem kozła? Koziołek był jeszcze bardzo mały, jego matkę
przywaliły kamienie, biegał wokół niej bezradny, no i musiałam go dobić… Gdybym
wiedział, że będę miał gości, upiekłbym oboje.
Rimjeros w pierwszej chwili zszokowany taką bezpośredniością, opanował się szybko i
odpowiedział z uśmiechem.
— Może być kozioł. Nieproszonemu gościowi nie wypada grymasić. Chociaż w pałacu
mojego nieboszczyka ojca, króla Zingary, rozkazałbym wychłostać każdego, kto
poczęstowałby mnie czymś takim.
Spodziewał się natychmiastowej zmiany tonu, być może nawet uniżonych przeprosin, lecz
czarnowłosy, niebieskooki gigant tylko uniósł brwi.
— Aha, więc taki z ciebie ważny ptaszek? Obecnego króla Zingary, Kratiosa, znam, więc
ty pewnie jesteś jego bratem? Którym z trzech?
— Jestem księciem Rimjerosem, panem Lara — odpowiedział znacząco Rimjeros i w
końcu usiadł, sądząc, że po oznajmieniu swojej godności nie wypada mu stać w obecności
tego człowieka.
— Aaa, Rimjeros Bez Ziemi! — odezwał się gigant ze śmiechem. — No cóż, ja jestem
Conan z Cymmerii i ziemi mam jeszcze mniej niż ty, książę. O, ten kawałek jest już chyba
dobry… Bierz, nie krępuj się. Wystarczy dla wszystkich!
Książę żachnął się, poczerwieniał aż po korzonki włosów, ręką sięgnął do kindżału na
biodrze. Nazywano go „Bez Ziemi”, ponieważ był czwartym dzieckiem w rodzinie. Do tej
pory liczba męskich następców w rodzinach królów Zingary nie przekraczała trzech i
zazwyczaj dwóch z nich nie dożywało pełnoletności w wyniku częstych chorób bądź też
dzięki mieczowi czy truciźnie, których nie skąpili dworscy życzliwcy. Dlatego gdy urodził się
czwarty syn, książę Rimjeros, król był zmuszony wykupić od swoich baronów chociaż
niewielką domenę, jako że ziemie korony podzielono już pomiędzy trzech starszych braci.
Majoratów zrzekło się dwóch — ich sprawy znajdowały się w tak opłakanym stanie, że
bardziej opłacało się sprzedać ojcowskie ziemie, niż je utrzymywać. To, co powstało z
połączenia dwóch majątków można było nazywać księstwem tylko w edyktach królewskich.
Wkrótce potem odważny Rodergo, trzeci brat, poległ w starciu z argosskimi piratami i
Rimjeros już zaczynał przyzwyczajać się do myśli, że teraz nazywać go będą „księciem
Kanjalo”, gdy znalazła się niewiasta, w dodatku z bogatego rodu, która twierdziła, że nosi
potomka zmarłego księcia. W efekcie długiego rozpatrywania sprawy, księstwo, nie
ustępujące domenie Hurralid, które otrzymywał przy narodzinach następca, przypadło
jakiemuś trzymiesięcznemu niemowlakowi i jego sprytnej matce. Stała się ona najbogatszą
kobietą w Zingarze, albowiem stary król nie posiadał się z radości, że ma wnuka i na
wszystkie sposoby wyróżniał i obdarowywał synową. Nawet po śmierci ojca, Kratios, gdy
zasiadł na złoconym tronie w Górnym Pałacu Kordawy, odmówił podważenia decyzji
jedynego duchownego i świeckiego sądu.
Z Rimjerosa, który odstąpił od ziem brata, śmiał się cały kraj… I musiał przejechać trzy
tysiące lig, żeby pierwszy napotkany przy ognisku człowiek rzucił mu w twarz obelżywe
przezwisko! Książę był już gotów wszcząć bójkę, gdy dotarło do niego, jakim imieniem
przedstawił się ten człowiek.
— Conan z Cymmerii? — powtórzył i wreszcie dokładnie przyjrzał się nieznajomemu.
Mężczyzna siedzący przy ognisku wyglądał na jakieś dwadzieścia siedem, dwadzieścia
osiem lat, ale zmrużone niebieskie oczy mogły równie dobrze należeć do czterdziestoletniego
mężczyzny lub siedemnastoletniego młodzieńca, w zależności od tego, czy się śmiały, czy
patrzyły z uwagą i skupieniem. Gęste czarne włosy spadały mu nieporządną grzywą na
ramiona, twarz i ręce giganta pokrywały stare szramy, świadczące o wielu walkach. Mięśnie
pod opaloną skórą były tak wypukłe, że przypominały poruszające się żmije. Łącząc to, co
zobaczył, z wypowiedzianym imieniem, Rimjeros z ciekawości zapomniał o obrazie i
wypalił:
— Czy nie jesteś tym Conanem, który pod imieniem Amry Lwa trzymał w strachu całe
południowe wybrzeże? Zdaje się, że za głowę tego rozbójnika wyznaczono niezłą sumkę…
— Pięć pełnych miar złotych peset — nie bez zadowolenia skinął głową rozbójnik. — Ale
jak widzisz moja głowa jest ciągle ze mną, chociaż z biegiem lat wyznaczają za nią coraz to
wyższe nagrody.
— Czy nie przed chciwymi tych nagród uciekłeś na wschód? — uśmiechnął się Rimjeros.
— Ale tu nie ma mórz, na których mógłbyś zabłysnąć talentem rozbójnika i marudera.
Niebieskie oczy na chwilę gniewnie się zmrużyły i spojrzały badawczo na księcia.
Rimjeros zdążył pomyśleć, że teraz już na pewno dojdzie do bójki, gdy barbarzyńca
uśmiechnął się szeroko i przyjaźnie.
— Kiedy byłem takim kogucikiem jak ty, chłopcze, też chciałem rzucać się do gardła
każdemu, kto urządzał sobie ze mnie kpiny — zauważył spokojnie Conan. — Zresztą, takich
ludzi z biegiem czasu ubywało.
Rozgarnął węgle,...
lukpie17842