Rozbójnicy z Maladety_ Karol May.pdf

(345 KB) Pobierz
27960591 UNPDF
Karol May
ROZBÓJNICY Z MALADETY
NIKCZEMNY CZYN
W drodze powrotnej do domu don Pablo Cortejo, sekretarz hrabiego Fernanda Rodrigandy, spotkał
jeźdźca, po którym od razu można było poznać, że nie przywykł do siodła. Miał na sobie lekkie
letnie ubranie, a na głowie olbrzymich rozmiarów sombrero. Na jego widok Cortejo zatrzymał
konia. Znał tego człowieka, ale nie spodziewał się go tutaj spotkać. Był to kapitan Enricque
Landola. Mocno zaciśnięte usta z nieco opuszczonymi kącikami, ostro zarysowany nos, przenikliwy
i bystry wyraz szarych oczu - wszystko to znamionowało nieprzeciętnego człowieka.
Kapitan Landola był istotnie niezwykłym marynarzem. Wszyscy, którzy go znali, wiedzieli, że
mimo hiszpańskiego nazwiska jest rodowitym Jankesem, że nikogo się nie boi, nawet samego
diabła, i że z każdej opresji potrafi wyjść cało. Przewędrował wszystkie morza i porty, miał opinię
człowieka, który dla pieniędzy nie zawaha się przed niczym. Chodziły nawet słuchy, że trudni się
handlem Murzynami, który w tych czasach był już formalnie zniesiony.
- Czy mnie oczy nie mylą? Więc to naprawdę pan, kapitanie? - zapytał Cortejo.
- We własnej osobie.
- Co pan tu robi?
- Szukam seniora.
- Mnie? - zdumiał się Cortejo.
- Tak. Chyba pan wie, że wylądowałem w Veracruz. Z pewnością otrzymał pan list od brata w tej
sprawie.
- Owszem.
- A więc wszystko w porządku. Przejechałem konno przez ten przeklęty kraj zbójów i żółtej febry,
aby interes ubić osobiście.
W domu zastałem tylko pańską córkę, która powiedziała mi, że z pewnością spotkam pana na tej
drodze. Oto wszystko.
- Popełnił pan nieostrożność. Nikt seniora nie powinien widzieć, mimo że jest tu pan zupełnie
nieznany. Nikt nie może zobaczyć razem dwojga ludzi, którzy mają załatwić taki interes jak nasz.
- No dobrze, dobrze.
- Niech pan teraz jedzie na spacer, a wieczorem, koło dziesiątej, niech się pan zjawi tu pieszo.
- Będę punktualnie.
Gdy Cortejo przybył do domu, Josefa, wyczekująca ojca z niecierpliwością, zapytała:
- Czy zastałeś Indianina, czy otrzymałeś potrzebny środek?
- Tak. Ale piekielnie drogi.
- Opowiedz ojcze, jak się to odbyło.
Cortejo zdał córce sprawę ze swej wizyty u Basilia, po czym rzekł:
- Jak mogłaś posyłać mi na spotkanie kapitana?
- Dlaczego nie miałam tego zrobić?
- Nikt nie powinien widzieć nas razem.
- Byłoby jeszcze gorzej, gdybym mu pozwoliła czekać u nas na ciebie.
- Chciał tu czekać? A to nieostrożny człowiek! Czy mówił coś o interesie?
- Ani słowa.
- A ty?
Josefa milczała chwilę zakłopotana. Wreszcie odpowiedziała:
- Chciałam naprowadzić rozmowę na ten temat, ale kapitan zbywał mnie tak wymijającymi
odpowiedziami, że nic z tego nie wyszło.
- Człowiek jego pokroju nie będzie mówił o takich sprawach z kobietami. Czy powiedziałaś mu
dokąd pojechałem?
- Nie. Powiedziałam tylko, że będzie cię mógł spotkać na drodze do Paseo. Ale wracając do
naszego środka, czy to proszek czy mikstura?
- Proszek.
- Pokaż.
Ojciec otworzył torebkę.
- Kiedy go użyjesz? Dziś jeszcze?
- Trzeba czekać na Alfonsa.
- Po co?
- To przynajmniej naradzę się z kapitanem.
- A więc don Fernando jutro dostanie proszek?
- Być może.
- Ale jak to zrobisz? Stara Maria pilnuje go jak pies, nie dopuszcza do niego nikogo.
- Trzeba będzie znaleźć sposób.
- Jak szybko działa ten środek?
- Już po upływie jednej nocy, a potem przez cały tydzień.
- A jeżeli umrze? Jest przecież ranny.
- To już nie będzie moja wina. Zamierzam pozornie go zabić. Jego śmierć nie spadnie więc na
mnie.
Wieczorem udał się Cortejo pieszo na spotkanie z kapitanem. Landola już tam był.
- Nadzwyczajna punktualność. To lubię, to mi się podoba! - zawołał.
- Jak pan spędził czas, kapitanie?
- Jest tu dosyć tawern, w których można się zabawić, ale mniejsza o to. Przystąpmy do rzeczy!
Wziąwszy się pod rękę, spacerowali w ciemności, rozmawiając po cichu.
- Więc otrzymał pan list od swego brata Gasparina? - zapytał kapitan.
- Tak. A pan ma jego polecenia?
- Nie.
- To dziwne.
- Mam wrażenie, że się pan nieodpowiednio wyraził - powiedział cierpko kapitan. - Enricque
Landola jest sam sobie panem. Nie pozwalam nigdy, by mi ktoś rozkazywał lub dawał polecenia.
- Niech mi pan wybaczy. Nie to miałem na myśli.
- Więc zgoda. Zdradzę teraz, że pański brat prosił mnie o pomoc seniorowi w pewnej dyskretnej
sprawie.
- W jakiej?
- Może będzie chodziło o unieszkodliwienie człowieka...
- Czy ma umrzeć, czy też żyć?
- Pański brat chce, aby zginął.
- A gdybym był innego zdania? - zawahał się Cortejo.
- To zależy od zapłaty. Ile pan daje?
- Czy tysiąc duros wystarczy?
- Wystarczy. Co mam zrobić z tym człowiekiem?
- Zabrać go stąd.
- Dokąd?
- Pańska sprawa.
- Dobrze. Kiedy pan mi go przekaże? - wypytywał dalej Landola.
- Jak długo zostaje senior w porcie?
- Dopóki nie skończymy naszych spraw. Ale mam nadzieję, że nie każe mi pan w tym lęgowisku
żółtej febry siedzieć zbyt długo. W przeciwnym razie będę zmuszony wyjechać. Życie mi drogie.
- Pośpieszę się. Czy senior wie, kogo ma zabrać?
- Nic mnie to nie obchodzi. Dla mmnie ważne są tylko pieniądze. Gdyby Cortejo mógł przy tych
słowach widzieć twarz kapitana, przekonałby się, że Landola kłamie.
- Powie panu swoje nazwisko - mówił dalej sekretarz.
- Będę udawał, że mu nie wierzę.
- A jeżeli załoga statku usłyszy?
- Czy dowiem się, gdzie go pan umieścił?
- Może. Tego dziś jeszcze nie wiem.
- Dobrze. Przypuśćmy jednak, że człowiek ten jutro umrze.
- Kiedy by go pochowano?
- Po dwóch dniach. Ponieważ jednak bratanek jest nieobecny...
- Zostanie pochowany bez bratanka.
- Nie, to niemożliwe.
- Do licha! W takim razie niech go lekarz zabalsamuje.
- Na to nie pozwolę. Oświadczę, że w rodzinie nikogo nie balsamowano, albo że zmarły był zawsze
przeciwnikiem balsamowania.
- Doskonale. Ale w jaki sposób przeniesiemy go do portu? Chyba nie w trumnie?
- Nie. Zbyt rzucałoby się w oczy.
- A w skrzyni?
- Udusi się.
- W takim razie najlepiej będzie w koszu.
- Dobrze. Ale jak go przewieźć na przystań?
- Na mułach.
- A jak proponuje pan załadować "bagaż" na statek?
- To już pańska sprawa, kapitanie.
- Nie bardzo mi się to podoba. Ale trudno, jakoś dam sobie radę. Niech pan tylko uważa, żeby kosz
nie zginął po drodze!
- To właśnie jest najtrudniejsze. Po tej drodze włóczą się różni biali i czerwoni rabusie i różna
hałastra.
- To już pańska sprawa, żeby zapewnić dobrą eskortę.
- A w jaki sposób powiadomić pana o naszym przybyciu?
- W bardzo prosty: wyśle senior do mnie na statek posłańca.
- Zejdzie pan, kapitanie, do nas?
- Tego nie wiem. Niech pan w każdym razie wyszuka takie miejsce daleko od miasta, przy którym
łatwo można zakotwiczyć. W nocy zabiorę kosz. To chyba wszystko.
- Tak panu śpieszno?
- Czeka mnie mała rozrywka. Życie na morzu jest piekielnie jednostajne, skoro więc zawinie się do
portu, trzeba używać.
- Rozumiem. Dobrej nocy!
- Dobrej nocy! Niech się pan tylko pośpieszy!
Po tych słowach rozstali się.
Szczęście albo raczej diabeł sprzyjał sekretarzowi. Przechodząc obok pałacu swego pana, spotkał
starą Marię, wracającą od studni.
- Jak się czuje hrabia? - zapytał.
- Bez zmian.
- Czy gorączka spadła?
- Nie, ma ciągle straszne pragnienie. Co kwadrans muszę mu podawać szklankę wody.
- Czy był lekarz?
- Dwa razy. Powiedział, że nie ma powodu do obaw, chyba że zajdą jakieś komplikacje.
- Da Bóg, hrabia wkrótce wyzdrowieje. Chociaż w kraju o tak upalnym klimacie, jak nasz każda
rana może być niebezpieczna.
- To prawda. Ale muszę już iść. Dobrej nocy!
- Dobranoc!
Stali właśnie przed mieszkaniem Marii. Staruszka weszła na chwilę, aby coś stamtąd wziąć, a
szklankę wody zostawiła na murze przed domem. Cortejo miał proszek przy sobie.
Wsypał więc truciznę do szklanki i szybko odszedł.
Josefa czekała na ojca. Opowiedział jej, co zaszło. Gdy skończył, klasnęła w dłonie.
- Wspaniale! - zawołała. - Wygraliśmy ostatecznie. Teraz wiem na pewno, że będę hrabianką.
Kiedy wraca Alfonso?
- Za kilka dni. Może nawet jutro.
- Nie będę tej nocy mogła spać z radości.
- Pójdź jednak do swojej sypialni. Jeżeli z hrabią stanie się coś niezwykłego, wszystkich trzeba
będzie obudzić. Zrobiłoby to dziwne wrażenie, gdybyś zjawiła się ubrana. Musimy uważać na
każdy drobiazg.
- Masz rację. Ale, ale... Zapomniałam o najważniejszym: myślę, że hrabia sporządził nowy
testament.
- Do licha! - zaklął Cortejo.
- Tak mi się zdaje. W przeddzień pojedynku pisał coś bardzo długo, tak mówi lokaj.
- To jeszcze nie dowód, że sporządził nowy testament.
- Dlaczego więc ukrywa tak skrzętnie to, co napisał? Dlaczego nie schował tego w biurku, gdzie są
wszystkie papiery, ale dał starej Marii Hermoyes?
- Do diabła! Jesteś tego pewna?
- Tak. Wyszła z pałacu z wielką, pięciokrotnie opieczętowaną kopertą. Gdy hrabia zawołał ją do
siebie po pojedynku, przyniosła mu kopertę z powrotem.
- Kto ci to powiedział?
- Kamerdyner.
- Może istotnie masz rację. Ale w każdym razie Alfonso zostanie spadkobiercą.
- Albo nie. Mógł go przecież wydziedziczyć, jest tylko jego bratankiem. Jedynie dobra w Hiszpanii
muszą bezwarunkowo przypaść Alfonsowi jako majorat.
- Nie rozumiem, dlaczego hrabia takim zaufaniem darzy tę Marię?
- Przywiozła mu Alfonsa. A może ona coś przeczuwa?
- Czy przypuszczasz, że mogła o tych przeczuciach mówić z hrabią?
- Wszystko jest możliwe.
- Trzeba ją unieszkodliwić. Gdzie twoim zdaniem hrabia schował kopertę?
- Chyba, właściwie jestem pewna, w środkowej szufladzie biurka, gdzie leżą wszystkie ważne
dokumenty.
- Gdy tylko nasz proszek zacznie działać, będziesz musiała otworzyć tę szufladę.
- Postaram się. A teraz dobrej nocy!
Josefa poszła do sypialni, nie mogła jednak zasnąć. Leżąc na łóżku, śniła z otwartymi oczami o
przyszłym życiu, pełnym blasków i zaszczytów. Z tego, że je okupuje ciężką zbrodnią, nie robiła
sobie żadnych wyrzutów.
Cortejo spał w najlepsze, gdy zbudzono go głośnym pukaniem.
- To ja, służący Arnoldo. Nieszczęście spotkało naszego pana!
- Zaraz, zaraz!
Wyskoczył z łóżka, nałożył szlafrok, zapalił światło i otworzył drzwi.
- Co się stało hrabiemu? - zapytał.
- Nie wiem. Miałem dziś w nocy dyżur. Siedziałem na korytarzu i zdrzemnąłem się chwilę. Nagle
usłyszałem krzyk w pokoju hrabiego. Pokój był od wewnątrz zamknięty na klucz.
Zacząłem wołać, co się dzieje, ale nikt mi nie odpowiedział. Usłyszałem tylko płacz i rozpaczliwe
biadania Marii. Ponieważ Maria nie otworzyła drzwi, przybiegłem tutaj.
- Dobrześ zrobił. Musimy natychmiast tam pójść!
Kiedy znaleźli się pod drzwiami pokoju hrabiego, don Pablo usłyszał głośny płacz Marii.
- Otwierać! - krzyknął, uderzając w drzwi nogą.
To poskutkowało, Maria otworzyła.
- Co się stało? - zapytał sekretarz.
- Ach, nasz dobry pan nie żyje! - odparła z jękiem.
Cortejo podszedł do łóżka, popatrzył na hrabiego. Don Fernando leżał blady jak trup, policzki miał
zapadnięte.
- Kiedy umarł? - zapytał don Pablo.
- Nie wiem.
- Musisz wiedzieć, czuwałaś przecież przy nim!
- Zasnęłam. Kiedy się ocknęłam, już nie żył. Nie wiem, jak długo rozpaczałam.
- A może tyś winna jego śmierci? Nie otwierałaś Być może można go było jeszcze uratować.
- Nie, nie!
Cortejo, wchodząc do pokoju, spojrzał na biurko: klucz tkwił w zamku środkowej szuflady.
- Obudzić całą służbę! Sprowadzić lekarza! - rozkazał służącemu.
Arnoldo i stara Maria wybiegli z pokoju. Cortejo podszedł podekscytowany do biurka, otworzył
szufladę, znalazł kopertę. Włożywszy ją do kieszeni szybko wyszedł. W przedpokoju
spotkał jeszcze Marię. Biorąc ją pod ramię, zapytał:
- Hrabia miał dużo zaufania do ciebie, prawda?
- O tak! - odparła, głośno łkając.
- Zostań więc przy nim, aż przybędzie komisja sądowa. Pilnuj, by nic nie zginęło z pokoju. No, idź!
Służąca wróciła do pokoju, nie przestając żałośnie zawodzić. Na wołanie sekretarza zbiegł się cały
pałac, aby opłakiwać niespodziewaną śmierć hrabiego. Po pewnym czasie nadszedł lekarz. Przede
wszystkim wyprosił wszystkich z pokoju. Pozwolił tylko zostać sekretarzowi, kamerdynerowi i
Marii. Zbadawszy ciało, potrząsnął głową i powiedział:
- Tetanus , tężec. Jeszcze jest ciepły, musimy poczekać.
Cortejo bał się, że lekarz wpadnie na pomysł otworzenia żył hrabiemu. Obawy jednak okazały się
płonne. Lekarz oświadczył, że pozostanie do rana. Pablo oddalił się wraz ze służącymi. Maria
została z lekarzem. Zaledwie Cortejo wrócił do domu, Josefa wbiegła do pokoju z pytaniem:
- Czy masz dokument?
- Tak, znalazłem go w środkowej szufladzie. Na kopercie nie ma żadnego napisu. Zobaczmy!
Złamał pieczęcie, wyciągnął z koperty papier i czytał. W miarę lektury bladł coraz bardziej.
- Co się stało? - spytała Josefa.
- Czytaj!
Ona również zbladła. Skończywszy czytać, rzuciła papier na podłogę.
- A więc tak, jak przypuszczałam: wydziedziczony!
- Nie dostalibyśmy ani grosza!
- Tej Marii zapisał niebywałe bogactwa.
- A my poszlibyśmy pod sąd, który będzie badał, czy Alfonso jest istotnie hrabim Rodrigandą.
- Szczęście, że mamy ten papier.
- Spal go!
- Nikt nie zauważył, jak wyciągnąłeś go z biurka? Może Maria?
- Nie, na pewno nie!
- W takim razie można go spalić. Brak teraz tylko Alfonsa!
- Ja go zastępuję. Władze będą musiały zwracać się ze wszystkim do mnie jako do sekretarza
hrabiego.
- A co będzie z plamami pośmiertnymi?
- Znajdzie się na to rada.
- Kto się tym zajmie: ja czy ty?
- Ja. Znam się na tym lepiej.
- Czy zwłoki hrabiego pozostaną w pokoju?
- Nie. Zamkniemy pokój aż do chwili otwarcia testamentu.
- Kiedy to nastąpi?
- Jeszcze dziś.
- Gdzie położysz ciało?
- Na katafalku w wielkiej sali. Trzeba będzie ściany obić na czarno.
- Czeka mnie sporo pracy.
- Mnie również. Muszę przygotować trumnę i całą ceremonię.
No, trzeba zaczynać, już świta.
- Ale przede wszystkim to - Josefa wzięła testament od ojca i wraz z kopertą wrzuciła do płonącego
kominka.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin