Mortimer Carole - Idol z telewizji.doc

(445 KB) Pobierz

 

 

 

 

Carole Mortimer

 

Idol z telewizji


ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Och! - krzyknęła na widok cienia, który wychynął z mroku, gdy tylko wyszła na skąpany w świetle księżyca taras. I chociaż prawie natychmiast rozpoznała człowieka, który ją wystraszył, serce jeszcze przez dłuższy czas nie zwolniło rytmu. Przystanął ledwie pół metra od niej i patrzył jak kot błyszczącymi, szarymi oczami.

- Chyba honorowy gość powinien raczej korzystać w salonie z uroków przyjęcia niż...

- ...z ciszy i spokoju z dala od zgiełku - dokończył za nią Beau Garrett szorstkim tonem.

Jego rozmówczyni, zmęczona pustą paplaniną, sama próbowała niepostrzeżenie opuścić dom Madelaine Wilder. Niespodziewane spotkanie bynajmniej jej nie odpowiadało.

- Wszyscy na pana czekają - wytknęła z wyrzutem.

- Czyżby? Nawet mój strój nie pasuje do roli gwiazdy wieczoru - odburknął znudzonym tonem.

Rzeczywiście nosił najzwyczajniejszy sweter i spodnie. Przydługie włosy błyszczały w blasku księżyca. Twarz pozostawała w cieniu.

- „Proszę wpaść wieczorem, zaprosiłam paru przyjaciół na drinka" - przedrzeźniał z talentem wysoki głos gospodyni. Następnie skinął z niechęcią w kierunku okna. - No i wpadłem. Zaprosiła co najmniej pół wsi.

Wyszła z cienia i przystanęła obok niego przy balustradzie. Z salonu dochodziły śmiechy, brzęk szkła i gwar rozmów. Przez chwilę patrzyli razem na ogród. Panujące wokół ciemności pomogły jej przełamać nieśmiałość wobec znakomitego dziennikarza o zapierającej dech w piersiach powierzchowności. Od dziesięciu lat przeprowadzał wywiady ze znanymi osobistościami, zaliczane do najpopularniejszych programów telewizyjnych. Teraz, z nachmurzoną miną i w niedbałym stroju, w niczym nie przypominał idola telewidzów.

- Przykro mi wypominać, ale to już trzecia impreza na pana powitanie w Aberton. Zignorował pan dwa poprzednie zaproszenia Madelaine.

- To również przyjąłem bez entuzjazmu, tylko dlatego, żeby nie uchybić zasadom dobrego wychowania - mruknął.

Prawdę mówiąc, wytwornymi manierami bynajmniej się nie odznaczał. Wręcz przeciwnie. Beau Garrett zaskakiwał rozmówców śmiałymi pytaniami i kontrowersyjnymi uwagami. Właśnie jego zadziorny sposób bycia przyciągał publiczność przed odbiorniki. Ponieważ nigdy nie wiadomo było, jakie niespodzianki zgotuje gościom, jego audycja zachowała urok świeżości przez wiele lat, a element niepewności wciąż na nowo budził zaciekawienie.

- Biedna Madelaine - westchnęła ze współczuciem.

Sama oceniała gospodynię jako osobę wprawdzie nieco egzaltowaną, ale za to o wielkim sercu.

Beau Garrett zbył ostatnią uwagę lekceważącym prychnięciem.

- Właściwie przyszedłem tylko po to, żeby uzyskać od miejscowych konkretną informację. Pani także stąd pochodzi. Zadam więc to samo

pytanie, którym przez cały wieczór zamęczałem wszystkich obecnych: kto mógłby urządzić dla mnie ogród przy Starej Plebanii? Obecnie przedstawia obraz nędzy i rozpaczy.

- Co pan do tej pory usłyszał?

- „Jaz Logan" - odrzekł nieswoim głosem - „Okropne dziwadło, ale też wielki talent".

- To major.

- „Tylko Jaz! Zastanie kompletny chaos, a zostawi po sobie wzorowy porządek" - tym razem naśladował damski głos.

- Barbara Scott z naszego sklepiku - odgadła.

- „Nieoceniony skarb".

- Betty Booth, żona pastora.

- „Tylko Jaz Logan, nasze słoneczko kochane" - przedrzeźniał teraz gospodynię z wyraźnym niesmakiem.

- Jakaż ta Madelaine milutka - zachichotała jego rozmówczyni, szczerze ubawiona.

- Chwileczkę, to jeszcze nie wszystko: „Dokonuje prawdziwych cudów. Mój maleńki ogródeczek wygląda teraz jak z bajki".

- Jeżeli wszyscy mówią to samo, nie widzę powodu do jakichkolwiek rozterek - odrzekła, krztusząc się ze śmiechu. Rzeczywiście parodiował nowo poznanych z wielkim talentem. Tylko słodka Madelaine mogła nazwać półtorahektarową posiadłość „maleńkim ogródeczkiem".

- Rzecz w tym, że ten cały Jaz Logan sprawia wrażenie jakiegoś straszliwie zniewieściałego gościa. Absolutnie nie życzę sobie słodkich rabatek z różowymi kwiatuszkami. Obraz furtki obramowanej różyczkami też jakoś nie przemawia do mojej wyobraźni - oznajmił z przekąsem.

- Skoro tak pana mierzi tradycyjny styl wiejskiej posiadłości, czemu w ogóle chce pan tu zamieszkać?

- To chyba oczywiste. - Zwrócił twarz ku światłu księżyca. Od brwi aż do żuchwy biegła czerwona szrama - ślad po wypadku, w którym o mało nie zginął przed czterema miesiącami.

Na myśl o tym, ile wycierpiał, ogarnęło ją współczucie. Gorzka ironia w głosie dziennikarza wskazywała na to, że jego dusza została zraniona jeszcze dotkliwiej niż ciało. Starała się jednak nie okazać emocji.

- Wszystkie blizny z czasem bledną - próbowała go uspokoić.

- Tak też mi powiedziano - uciął.

Bez trudu odgadła powód rozgoryczenia. Zawód Beau Garretta nie pozwalał na długą rekonwalescencję ani skazy w wyglądzie.

- Mieszkał pan kiedyś na wsi? - zmieniła temat.

- Nie. - Obrzucił ją czujnym spojrzeniem.

- Tak też myślałam. Zamieszkuje tu dosyć wścibska społeczność. Jeśli poszukiwał pan ciszy i spokoju, czeka pana rozczarowanie.

Beau Garrett niemal odskoczył z powrotem w cień.

- Nie zamierzam zaspokajać niczyjej ciekawości - rzucił gniewnie.

- Życzę powodzenia, ale nie wróżę sukcesu. Czego ludzie nie usłyszą, sami sobie dopowiedzą - ostrzegła, nauczona doświadczeniem.

- Dobrej zabawy - prychnął, skrajnie rozdrażniony, podchodząc do drzwi wejściowych.

- Och, z pewnością już samo pana przybycie dostarczyło plotkarzom niezłej rozrywki.

Honorowy gość bez słowa komentarza otworzył drzwi. Bez wątpienia wszedł do znienawidzonego salonu tylko po to, żeby pożegnać się z gospodynią pod jakimkolwiek pretekstem. Jeżeli wyobrażał sobie, że nigdy więcej nie zobaczy kobiety, z którą przed chwilą rozmawiał, bardzo się mylił.


ROZDZIAŁ DRUGI

Beau Garrett wszedł do zagraconego salonu, służącego za biuro małego przedsiębiorstwa ogrodniczego z samego rana w poniedziałek. Młoda kobieta podniosła wzrok znad sterty niezapłaconych rachunków które właśnie przeglądała. Nic innego nie miała do roboty. Prawdę mówiąc, oczekiwała go.

- Czemu nie powiedziała mi pani w piątek, że pracuje dla Jaza Logana?! - wykrzyknął z oburzeniem na powitanie.

- Bo pan nie pytał. - Wzruszyła ramionami.

- Ależ to czysta manipulacja! - Wykrzywił twarz z irytacją. - Uwierzyłem, że poleca mi pani tego człowieka z przekonania, a nie dla korzyści.

- W ten sposób otrzymał pan kolejną lekcję życia w wiejskiej społeczności. - Uśmiechnęła się, bynajmniej niespeszona. - Każdy chętnie wtyka nos w cudze sprawy, ale sami strzeżemy naszej prywatności jak oka w głowie. Sprawy wyglądają znacznie gorzej, niż pan przypuszcza: nie pracuję dla Logana. To ja jestem Jaz Logan. Wytarła uwalaną ziemią rękę o drelichowe spodnie i wyciągnęła ją na przywitanie.

Beau Garrett nie podał jej ręki, tylko zmierzył wzrokiem od stóp do głów. Bez pośpiechu lustrował zabłocone gumowce, uszargane spodnie, wielką bluzę z wytartymi mankietami i dziurą na łokciu oraz czarne, potargane przez wiatr włosy. Pomimo że spędzała wiele godzin dziennie na dworze, jej skóra zachowała odcień kwiatu magnolii. Ogrodniczka miała ostro zarysowany podbródek, mały, zadarty nosek, wydatne usta o pełniejszej górnej wardze i głębokie, niebieskie oczy, okolone czarnymi rzęsami.

- „Okropne dziwadło, ale też wielki talent" - ponownie zacytował starszego wojskowego.

- No cóż, major ma nieco staroświeckie poglądy. Kobieta jakoś mu nie pasuje do tego zawodu - skomentowała bez cienia urazy.

- „Zostawi po sobie wzorowy porządek" - przytoczył kolejną opinię równie cierpkim tonem.

- Niech pan tylko wejdzie do sklepu Barbary. Sam pan zobaczy, jaka z niej pedantka. Nawet puszki z zupą stoją na półce równiutko jak wojsko w szeregu.

- „Prawdziwy skarb".

- Betty nikomu nie żałuje komplementów. Proszę nie zapominać o „naszym kochanym słoneczku" - zażartowała na koniec.

Bynajmniej nie rozproszyła ponurego nastroju potencjalnego klienta. Nadaj patrzył na nią spode łba. Dała mu po temu powody. Zagrała wyjątkowo nieczysto, ukrywając własną tożsamość. W piątkowy wieczór ciekawość przeważyła nad uczciwością. Chciała, żeby powtórzył opinię o jej pracy bez żadnych przemilczeń. Zdawała sobie sprawę, że takie tłumaczenie niespecjalnie go przekona. W świetle dnia świeża szrama błyszczała żywą czerwienią na tle bladej skóry. Co dziwne, wcale go nie szpeciła. Dodawała mu nawet pewnej tajemniczości. Dzięki niej męska twarz z przydługimi włosami, przyprószonymi na skroniach siwizną przypominała oblicze pirata z filmów przygodowych. Nie wyraziła głośno swojej opinii. Lodowate, nieprzystępne spojrzenie wyraźnie mówiło, że Beau Garrett nie zniesie jakiegokolwiek komentarza na temat obecnego wyglądu.

Ten przystojny mężczyzna około czterdziestki o wzroście ponad metr osiemdziesiąt od dawna przyciągał żeńską część telewizyjnej widowni przed odbiorniki. Nie dziwota, że Madelaine, czterdziestopięcioletnia piękność, owdowiała przed ośmiu laty, dokładała wszelkich starań, żeby ściągnąć go do siebie. Koleżanki zapewne pękały z zazdrości, że jako pierwsza gości tak znakomitą osobistość, a przede wszystkim tak wspaniałego kandydata na męża, jaki nie zawitał do wsi od wieków. Jaz nie znała jego stanu cywilnego, nie wróżyła jej jednak sukcesu. Rzadko oglądała telewizję, nie czytywała też plotkarskich czasopism. Jednak zmarszczki goryczy wokół oczu i ust powiedziały jej, że znany dziennikarz nikomu nie ufa i nie życzy sobie żadnych bliższych kontaktów. Nie martwiło jej to specjalnie. Nie szukała męża. Prowadzenie gospodarstwa ogrodniczego i firmy projektowej nie pozostawiało czasu nawet na zadbanie o siebie, a co dopiero na opiekę nad mężem i dziećmi.

- Dlaczego Jaz? - wyrwał ją nagle z zamyślenia.

- Skrót od Jasminy - odrzekła z odrazą. - Ale z całego serca odradzam nazywanie mnie w ten sposób, jeśli nie chce pan zostać moim wrogiem.

- Rozumiem. - Parsknął śmiechem. - Tak samo zareagowałbym, gdyby ktoś mówił na mnie Beauregard. Rodzice czasami wykazują równie wiele fantazji, co braku umiaru, bez zastanowienia narażając Bogu ducha winne dzieciaki na kpiny.

Jaz przyznała mu w duchu rację. Trafił jeszcze gorzej niż ona.

- Jeżeli kiedykolwiek urodzę dziecko, nadam mu jakieś banalne imię typu Mary albo Mark.

Beau Garrett zmarszczył brwi.

- Czemu na szyldzie przedsiębiorstwa widnieje napis: „J. Logan i Synowie"?

- To taki żart mojego ojca. Nazywał się John Logan. Tych synów sobie wymyślił. Naprawdę miał tylko jedną córkę, czyli mnie.

- Aha - mruknął, bynajmniej nierozbawiony. - Zauważyłem, że użyła pani czasu przeszłego.

Jaz uznała, że Beau, wychowany w stolicy, wykazuje więcej przenikliwości niż najbardziej dociekliwe wiejskie kumoszki.

- Tata zmarł trzy łata temu. Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata. Właśnie ukończyłam studia. Zostawiłam ten napis na pamiątkę. - Nie dodała tylko, że owe wspomnienia z przeszłości z niewiadomych przyczyn mobilizowały ją do wytężonej pracy.

- A mama? - dopytywał dalej.

- Dowcipy ojca jej także nie bawiły. Odeszła od nas, gdy miałam siedemnaście lat.

- Och, jakże mi przykro!

- Niepotrzebnie - ucięła.

Nie zdradziła, że matka uciekła z kochankiem. Zginęli w wypadku samochodowym na południu Francji trzy miesiące później. Usiadła za biurkiem.

- Już wiem, na czym polega pańska recepta na sukces. Niepostrzeżenie wyciąga pan z człowieka najgłębiej skrywane sekrety - podsumowała ze zdumieniem.

Przez całe lata nie myślała o minionych wydarzeniach, póki ten obcy nie skłonił jej do zwierzeń. Postanowiła na przyszłość lepiej strzec własnej prywatności. Na szczęście nie indagował dalej.

- Przejdźmy do sprawy - zaproponował poważnie. - Czy znajdzie pani czas, żeby uporządkować dla mnie teren wokół Starej Plebanii?

- Oczywiście - odrzekła równie rzeczowym tonem. - Czy mogę wpaść dziś po południu, żeby oszacować koszty i określić przypuszczalny termin ukończenia robót?

- Nawet nie zajrzała pani do terminarza. Z tego wniosek, że w interesach panuje zastój,

- Jak zwykłe w połowie marca, przed sezonem. Akurat doskonała pora, żeby uprzątnąć i ukształtować teren, a także sporządzić plan nasadzeń - wyjaśniła.

O tej porze roku żaden ze stałych klientów nie prosił jeszcze o pielęgnację trawników ani o urządzanie rabatek. Martwiło ją tylko, że od dawna nie otrzymała żadnego zlecenia na wykonanie projektu czy choćby prac porządkowych. Niezapłacone rachunki czekały w szufladzie na lepsze czasy. Gdyby Beau Garrett ją zatrudnił, uregulowałaby przynajmniej najpilniejsze. Życzyła sobie z całego serca, żeby powierzył jej zadanie urządzenia ogrodu przy Starej Plebanii.

- Wierzę pani - oświadczył z nieco ironicznym uśmiechem.

- Za to ja z trudem przyjmuję do wiadomości, że pan tam zamieszka.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin